Artykuły

Powrót brutalistów

"Terrordrom Breslau" w reż. Wiktora Rubina w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.

"Terrordrom" według Tima Staffela we wrocławskim Teatrze Polskim. Nowe wcielenie brutalistycznego teatru w świetnym spektaklu Wiktora Rubina.

Pamiętacie brutalistów? Do niedawna wydawało się, że ich teatr atakujący społeczeństwo konsumpcyjne Zachodu przeminął razem z dekadą lat 90. Po 2001 roku tematy, którymi się zajmowali, takie jak przemoc w rodzinie, alienacja młodego pokolenia czy tożsamość seksualna, zeszły na dalszy plan, przysypane gruzem z World Trade Center.

I oto nieoczekiwanie brutaliści wracają, aby zabrać głos w sprawie przemocy globalnej. Mark Ravenhill, autor najbardziej znanej brutalistycznej sztuki "Shopping and Fucking", swój nowy dramat "Produkt" poświęcił wojnie z terrorem. Miejsce narkomanów i prostytutek zajęli na scenie producent filmowy i aktorka, którzy omawiają scenariusz hollywoodzkiego filmu o romansie zachodniej bizneswoman i islamskiego terrorysty.

Ravenhill, który kiedyś demaskował miraże konsumpcyjnego społeczeństwa, dzisiaj demaskuje miraże masowej kultury, która pod pozorem rozrywki przemyca polityczną propagandę. W miarę jak producent opowiada akcję filmu, jasne się staje, że to zlepek zachodnich klisz na temat Bliskiego Wschodu i wojny w Iraku: Arabowie nie rozstają się tutaj z długimi nożami, a bizneswoman jest rozdarta pomiędzy miłością do terrorysty a miłością do demokracji.

Przemoc w Breslau

Forpocztą powracającego brutalizmu jest także wrocławski spektakl "Terrordrom Breslau" w reż. Wiktora Rubina, oparty na głośnej książce niemieckiego prozaika Tima Staffela "Terrordrom". Powieść inspirowana dwoma legendarnymi filmami lat 90. - "Nienawiścią" Matthieu Kassowitza i "Urodzonymi mordercami" Oliviera Stone'a - ukazała się w 1998 roku, kiedy fala brutalizmu w zachodniej kulturze osiągnęła swoje apogeum. Przedstawia epidemię przemocy na ulicach futurystycznego Berlina, opanowanego przez bandy tureckich i wietnamskich imigrantów. Jeden z bohaterów, dziennikarz z telewizyjnego show, wpada na pomysł wydzielenia w mieście tytułowego terrordromu, który byłby połączeniem getta i reality show. W terrordromie chętni mogliby używać przemocy bezkarnie, a telewizja zarabiałaby na transmitowaniu walk w płatnym kanale.

Przedstawienie Rubina do pewnego momentu przypomina dawne spektakle brutalistów. Akcja rozgrywa się w living roomach klasy średniej, tematem jest kryzys więzi emocjonalnych i upadek rodziny. Dziennikarz Tom (Mariusz Zaniewski), który w swoim programie walczy z przemocą na ulicach, sam używa jej w domu. Trudno się dziwić, że jego syn Feliks (Mariusz Kiljan) bardziej od kopania piłki lubi zabawy z bronią. Podobnie jak u brutalistów relacje między bohaterami są oparte albo na seksie, albo na przemocy, albo na jednym i drugim. Sprzyja temu różnorodność preferencji seksualnych: Lars (Adam Szczyszczaj), który rozsyła po mieście anarchistyczne manifesty, jest homoseksualistą, jego kochanek Hakan (Krzysztof Zarzecki) jest biseksualny, w jednej ze scen kopuluje nawet z kanapą.

Do zepsutego świata ze sztuk Mayenburga czy Ravenhilla dochodzi jednak kontekst polityczny, którego nie było u brutalistów. Rubin odczytał powieść Staffela jako proroctwo tego, co stało się z przemocą w XXI wieku. Pokazał, jak w rękach mediów i polityków przemoc staje się dzisiaj instrumentem kontrolowania i manipulowania społeczeństwem. Manipulacją była już sama akcja promująca przedstawienie, w której użyto przemyślnej socjotechniki: Wrocław był przez wiele dni bombardowany doniesieniami o rzekomej bombie podłożonej pod Dworcem Świebodzkim (gdzie miała odbyć się premiera), na ulicach pojawiły się wlepki i napisy podpisywane przez tajemniczego "V". Akcja okazała się tak przekonująca, że kiedy teatr zapowiedział, że w ramach promocji kamienice wokół wrocławskiego rynku spłyną krwią (chodziło o barwne projekcje), w lokalnej rozgłośni rozdzwoniły się telefony od mieszkańców przekonanych, że artyści będą niszczyć zabytki.

Eskalacja strachu

Zarówno "Produkt" Ravenhilla, jak i "Terrordrom" Staffela i Rubina dotyczą tego samego mechanizmu strachu: trzeba najpierw zdefiniować wroga i wykreować zagrożenie, aby potem zaproponować sposoby jego rozwiązania, tak jak z Saddamem Husajnem uczynił prezydent George Bush. Podobnie działa Tom, który swój podupadający talk-show chce uratować, pokazując przemoc i jej ofiary. Oglądalność błyskawicznie skacze o kilkaset procent. Nie szkodzi, że "ofiary" to w gruncie rzeczy podstawieni aktorzy, którzy inkasują po wyjściu ze studia honorarium. Liczy się sukces programu.

Proroctwa Staffela Wiktor Rubin wpisał w polski kontekst, w jego przedstawieniu akcja rozgrywa się w realiach Wrocławia (terrordrom ma zająć teren wrocławskiej Starówki), są także odniesienia do bieżącej polityki: zaproszeni do studia telewizyjnego "socjolodzy" mówią o przemocy językiem Romana Giertycha, mowa jest o upadku tradycyjnych wartości i zerowej tolerancji.

Najciekawsza jest tu przenikliwa diagnoza polityczna: według Rubina żadna z sił politycznych nie ma dobrej recepty na przemoc. Nie mają jej konserwatyści, którzy proponują powrót do tradycyjnej rodziny, gdy tymczasem to właśnie normalna, wcale nie patologiczna rodzina jest w spektaklu gniazdem przemocy. Nie mają liberałowie, którzy wszystko chcą rozwiązać za pomocą wolnego rynku. Terrordrom, w którym każdy walczy z każdym, to przecież metafora wolnorynkowej gospodarki: wchodzisz na własne ryzyko, państwo nie ingeruje w twoje sprawy, musisz sam sobie wywalczyć przestrzeń do życia. Pytanie tylko, czy warto.

Nowy teatr epicki

"Terrordrom" Rubina przynosi ciemniejszy obraz niż brutalistyczna dramaturgia, tam światłem w tunelu była miłość, tutaj tunel kończy ściana. W finale bohaterowie rysują sprayem na scenie napis "Przeżyć to żadna frajda", który jest ironiczną odpowiedzią na liberalne hasła rozwoju.

To nowe wcielenie brutalizmu jest jednocześnie ciekawsze teatralnie niż na ogół naturalistyczne sztuki z lat 90. Rubin odnowił model teatru epickiego z brechtowskim dystansem, aktorzy zwracają się tu wprost do publiczności, często wychodzą z ról i mówią we własnym imieniu, jak Zarzecki, który opowiada o własnym strachu przez odrodzeniem się faszyzmu w Polsce. Nie ma głębi przeżywania i psychologii, przemoc i seks pokazywane są symbolicznie, zamiast krwi na scenę pryska keczup ze zgniecionego gyrosa. Kontrapunktem dla powagi tematu jest ironia, aktorzy narzekają na kryzys teatru zaangażowanego, aby za chwilę obalać dwie lodówki symbolizujące dwie wieże WTC.

To dopiero trzecie przedstawienie w karierze młodego reżysera z rocznika '78, ale poziomem intelektualnym, świadomością artystyczną i inwencją przebija propozycje wielu bardziej doświadczonych twórców. Czy to początek kariery na miarę Grzegorza Jarzyny?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji