Artykuły

Płaczu warte

SZTUKA Marka Bukowskiego "Cia­łopalenie" w czytaniu wydaje się płaska, ale wciąga. Dzieje się tak za sprawą wręcz piramidalnie spiętrzo­nej perypetii oraz nagłych zwrotów akcji, zaskakujących niczym w "kry­minałach". Bo też przewrotna sztuka Bukowskiego wiele zawdzięcza poety­ce tego gatunku.

W pewnym miasteczku, w którym trwa strajk załogi miejscowej fabry­ki, w wypadku samochodowym ginie człowiek. Oba wydarzenia nie mają ze sobą nic wspólnego. Do czasu jed­nak. Później nieoczekiwanie zaczy­nają się absurdalnie zazębiać. Anna Nowacka, podejrzana (choć nie ma na to wiarygodnych dowodów) o spo­wodowanie nieszczęścia, powszech­nie lubiana nauczycielka, działaczka organizacji parafialnych, osoba prawa, zbiegła z miejsca zdarzenia. Po­licja ma ustalić - dlaczego?

Świat przedstawiony w sztuce Bu­kowskiego opiera się na kliszach, ste­reotypach, szablonach, wyświechta­nych określeniach. Niemal wszystko, co się w nim dzieje, jest skutkiem umiejętności żonglowania epiteta­mi -etykietkami i posługiwania się maskami. Każdy tu może "zostać" ubekiem, komunoklerykałem lub anarchosyndykalistą kościelnym ("to fajnie brzmi"), pijaczek - bohaterem, uczciwy - szują, szuja - uczciwym, sędzia - zbrodniarzem, a zbrodniarz - sędzią. "Zrobił się bałagan - mówi policjant - już nikt, łącznie ze mną, nie jest niczego pewny". Cała ta hi­storia trąci łatwą publicystyką, ale jest to publicystyka szczególnego ro­dzaju. Tytuł "Ciałopalenie" bardziej stosowny dla felietonu niż sztuki, określa jej charakter.

Przedstawienie w warszawskim Teatrze Powszechnym, reżyserowa­ne przez Władysława Kowalskiego, ma wiele z groteski. Szablonowość postaci, w czytaniu drażniąca, w te­atrze, nawet eksponowana przez aktorów, bawi. Jacek Krzysztofa Stroińskiego, starszy syn Anny, miej­scowy radny jest "katalogowym" cwaniaczkiem, gotowym w intere­sach żerować nawet na nieszczęściu matki. Jej przyjaciel i dawny zwierzch­nik, dyrektor szkoły - Olek Kazimie­rza Kaczora -to z kolei życiowy kom­binator, liczący na to, że Anna ułatwi mu wyrobienie kombatanckich pa­pierów, które mu nie przysługują ("teraz każda menda kombatanta udaje"), a dawny uczeń Anny, Paweł Piotra Kozłowskiego to gliniarz, fun­kcjonariusz niewiarygodnego syste­mu władzy. Nie są to postacie z krwi i kości, raczej kukiełki, budzące śmiech na widowni. Nawet Dorota Darii Trafankowskiej, ukochana młodszego syna Anny, opuszczając narzeczonego, choć z pewnymi opo­rami dołącza jednak do świata poru­szających się szablonów. W tym przedstawieniu jedynym żywym człowiekiem jest Adam Mariusza Be­noita, młodszy syn Anny, starający się dociec prawdy nie tylko o matce.

Staje on przed publicznością zanim jeszcze na widowni przygasną świat­ła. Schodzi tymi samymi schodami, po których przed chwilą schodzili wi­dzowie; rozpięty znoszony płaszcz, stara torba przewieszona przez ra­mię, jabłko w dłoni, obracane, międ­lone. Wydaje się być widzem, który spóźnił się na ostatni dzwonek i w pośpiechu nie zauważył szatni. Nie on jeden. Jeszcze się ktoś śpieszy; jedna, druga osoba, jeszcze ludzie zajmują miejsca, moszczą się w krze­słach. On rozgląda się niepewnie, nerwowo. Na widowni gasną światła. Zapala się lampa na biurku stojącym przy schodach, po których jeszcze ktoś zbiega, Paweł, policjant, który będzie prowadził śledztwo.

Zaczyna się przedstawienie. - "Nic się nie stało..." - to pierwsze słowa, jakie w nim słyszymy.

Przedstawienie grane jest w foyer Teatru Powszechnego. Przed nami okno dziś nieczynnego bufetu. Sceno­graf, Paweł Dobrzycki zainstalował w nim regał. Niżej wersalka, obok fotel, lampa stojąca, jeszcze jeden fo­tel. To mieszkanie Adama, główne miejsce akcji. Z obu boków bufetowe­go okna dwoje drzwi. Dalej w prawo - owo biurko przy schodach, komisa­riat policji. Postacie, które za chwilę mają stanąć przed nami, najpierw przechodzą gdzieś za naszymi pleca­mi, okrążają nas, słyszymy ich kroki, potem widzimy je znikające w drzwiach z lewej, giną gdzieś na ty­łach bufetu, "grającego" niewidoczną część mieszkania Adama, i wychodzą na scenę drzwiami z prawej. Pomysł jakby z obrotowej szopki rodem. Nas posadzono w jej środku.

Z Markiem Bukowskim można się spierać, szopki nikt nie będzie atako­wał. Szopka ma bawić, nawet wtedy gdy rozlega się w niej dzwonek alar­mowy, nawet wtedy gdy groteska owocuje tragedią. Tytułowa zagadka przewrotnej sztuki Bukowskiego wy­jaśnia się w ostatniej scenie. Poli­cjant informuje Adama, że w zamk­niętej z zewnątrz działkowej altanie o zakratowanych oknach znaleziono zwęglone zwłoki kobiety, i oczekuje, że rozpozna on w nich szczątki mat­ki. Położyło by to kres przykrej spra­wie. "Spaliliście - odpowiada Adam - nie tę osobę, co trzeba", bulwersują­cej nie tylko miasteczko, ale i cały kraj. Taki jest prawdziwy finał tej historii. Reszta, jeszcze kilka kwe­stii, to licencja "publicistica" Marka Bukowskiego. Teatr mógł ją sobie da­rować, ale nie uczynił tego.

Dawno temu Gogolowski Horodni­czy bardzo bał się, że jakiś gryzipió­rek wstawi go do komedii. Nas wsta­wiono do szopki. Podczas przedsta­wienia wielokrotnie śmiałem się wraz z innymi. Śmiech ten wkalkulo­wany został w koszt całopalnego cia­łopalenia ("Z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie"!). Śmia­łem się, choć żal mi nie tylko Adama.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji