Artykuły

II Przegląd Laboratorium Dramatu. Dzień siódmy i ósmy

Sobotnia dyskusja na II Przeglądzie Laboratorium Dramatu zostawiła wszystkie inne w tyle pod względem... ilości pustosłowia i wypowiedzianych banałów. Na szczęście niedzielna zatarła złe wrażenie. Pisze Katarzyna Zielińska z Nowej Siły Krytycznej.

Choć w siódmym dniu Przeglądu pokazano dwa spektakle - "O matko i córko!" Roberta Bolesto w reżyserii Bogny Podbielskiej i "Tiramisu" Joanny Owsianko w reżyserii Aldony Figury - to dyskutowano przede wszystkim o tym drugim, mającym dużo większą publiczność. A padały konstatacje głębokie: że, jak świat światem, ludzie płacą straszną cenę za dostosowywanie się do rzeczywistości, kryjąc przed nią swe pokancerowane wnętrza, że "Tiramisu" przedstawia zakłamanie życia pozornie udanego, straszliwą samotność kobiet, które mówią swe monologi nie wiadomo do kogo Celowała w tych konstatacjach zwłaszcza siedząca na widowni psychoterapeutka. "Ludzie piszą do mnie, że nikt ich nie rozumie, to ja ich pytam, a kogo ty rozumiesz? Nikt nas nie słucha, ale i my nikogo nie słuchamy". "Pomysł, żeby być z samym sobą, jest pomysłem XX wieku; nareszcie zwykły człowiek z ulicy zastanawia się, kim jest". "Scena z wąchaniem perfum była cudowna i metaforyczna". "No, i piersi były bardzo ładne", stwierdził ktoś inny, nawiązując do sceny, w której aktorki rozbierają się histerycznie, chcąc udowodnić markowość swych ubrań.

Zaproszony do prowadzenia dyskusji socjolog Ireneusz Krzemiński nie pomógł skierować dyskusji na mądrzejsze tory. Na próżno nawoływał do skupienia się na pierwszym z pokazanych spektakli, mówiąc o nim jako o znacznie silniejszej, bardziej istotnej i bolesnej od "Tiramisu" analizie. "O matko i córko!" z jednej strony ukazuje wyzwanie duchowe - co to znaczy być wierzącym - z drugiej zaś instrumentalizację przeżyć religijnych. Poza tym obydwie kobiety, w przeciwieństwie do jednak sobie jakoś radzących pracownic agencji reklamowej, są zupełnie i na o wiele głębszym poziomie przegrane. Poniżone, nie mające się do czego odwołać, znajdują się w o wiele gorszej sytuacji niż bohaterki "Tiramisu", kobiety o rozmaitych, bogatych, ciekawych życiorysach. Niestety, to właśnie o tych drugich widownia chciała rozmawiać.

Pokazany w ostatnim dniu Przeglądu "Kowal Malambo" Tadeusza Słobodzianka w reżyserii Ondreja Spisaka był dużą ulgą po całym tygodniu wypełnionym mniej lub bardziej plakatowymi, naznaczonymi publicystyką spektaklami. "Jest to sztuka człowieka dojrzałego, znającego odpowiedź - czego nie było w pozostałych spektaklach, pełnych pytań", stwierdził ktoś z widzów. Inny też niż zwykle temat poruszała dyskusja, prowadzona przez dominikanina ojca Tadeusza Bartosia. Skoncentrował się on na konflikcie pomiędzy Kościołem-instytucją reprezentowanym w sztuce przez świętego Piotra, nie chcącego wpuścić do nieba Kowala i jego psa, a tym, co reprezentuje zagubiony, chaotyczny i spontaniczny Jezus. Jeden z widzów przyznał, że Kościół stawia przed sobą niezwykle trudne zadanie postawienia granic, które zawsze i tak będą płynne; stroi się w szaty biskupie i udaje mądrość, tak naprawdę nie mając żadnych doświadczeń, które potwierdziłyby jego tezy, na przykład istnienie nieba czy piekła. Inni widzowie trochę się oburzali: dlaczego Kościół uzurpuje sobie prawo do decydowania, kto zostanie zbawiony, a kto nie? Dlaczego Kościół odrzuca człowieka dobrego, który nie pasuje do jego schematów? Dlaczego ludzie w jakiś sposób inni zostają przez Kościół pozostawieni na lodzie, dlaczego wierzący z problemami nie otrzymują od niego pomocy? Po co jest właściwie Kościół i czy religia jest bez niego możliwa? W końcu ktoś zauważył: "Nie jesteśmy tutaj, by jeździć po Kościele", ktoś inny: "Przecież Kościół nie jest obowiązkowy, niektórym jest w stanie pomóc".

Ojciec Bartoś zwrócił uwagę, że Kościół, instytucja historyczna i ewoluująca poprzez wieki, ma przez to w sobie również wiele "historycznych naleciałości i śmieci". Metaforyka nieba i piekła na przykład pochodzi z czasów sprzed przełomu 15. i 16. wieku, kiedy to obraz świata był humanistyczny, literacki, kiedy wierzono, że im wyżej, tym doskonalej. Z kolei istniejący w Kościele akt ekskomuniki nie ma nic wspólnego z włączającą - bez wyjątku - postawą Chrystusa w Ewangelii, Chrystusa, który nikogo nie pozwalał potępić; to ludzie są tymi, którzy wykluczają. Ewangelia jest zatem wciąż do odkrycia - jednocześnie jednak należałoby przestrzec przed angelizmem w stylu: "wszyscy ludzie są dobrzy i święci". Z Kościoła łatwo jest uczynić kozła ofiarnego, jednak nie tylko chrześcijaństwo połączone jest z instytucją - każda religia opiera się na tradycji, umożliwiającej transmisję swoich prawd, w przypadku chrześcijaństwa - słów Chrystusa.

Czym jest z kolei malambo i jaki jest sens ostatniej sceny, w którym tańczą je wszystkie postacie? Jak powiedział odtwarzający rolę Kowala Mariusz Saniternik: "W tym dramacie jest odpowiedź: szukajmy jakiegoś języka, wspólnego, uniwersalnego, który pomógłby nam dokończyć życia w sposób mądry". Dla Tadeusza Słobodzianka jest to jednak coś innego: "Chrześcijaństwu uczyniono krzywdę, odcinając je od korzeni, przede wszystkim żydowskich, ale też słowiańskich. Malambo, które powstało na bazie tańców indiańskich, to metafora poszukiwania i odwoływania się właśnie do wspólnych korzeni".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji