Artykuły

Teraz Polska

Ostatni sezon TR Warszawa, przebiegający pod kryptonimem TR/PL, nie obfitował w wydarzenia. Nie miał też takiego nerwu i tem­pa jak program Teren Warszawa sprzed roku. Tamta akcja spełniła dość precyzyjnie rolę dla niej przewidzianą - otworzyła rozmaite war­szawskie przestrzenie, obłaskawiła je, przezwyciężyła ich naturalną siłę odpychania, napiętnowała je teatralnie, aktorów postawiła przed niełatwą próbą odnajdywania się w nieprzyjaznym czy obojętnym otoczeniu. Wywarła wrażenie teatru szybko i żywo reagującego na codzienność. Zostawiła poczucie, że sporo się działo - niezależnie od tego, jak oceniało się artystyczną jakość przedsięwzięć.

Cztery przedstawienia tego sezonu takiego poczucia nie zostawi­ły. Raczej pozostały po nich drobne osady i wrażenie działań peryfe­rycznych czy niemrawych. Mimo deklaracji, że jest to doświadczalny poligon, gdzie próbuje się nadążać za niedoścignioną polską rzeczywi­stością. Nie szuka się arcydzieł, tylko sztuk z szybkim refleksem, działa ilością raczej niż jakością. Rzeczywistość istotnie prze i pędzi naprzód, sztuk przybywa, doświadczalnych poligonów też, i trzeba sporego spięcia i dużego tempa, żeby za nią nadążyć. Jeśli się tego nie zrobi, od razu dość wyraźnie zostaje się zdystansowanym.

"Helena S". została wpisana w warszawską topografię. Tym razem teatr wszedł do nieczynnego Hotelu Europejskiego. Doskonała prze­strzeń podupadłego, zmartwiałego minionego splendoru, zwłaszcza dla sztuki, w której tani hotel na godziny gra istotną rolę. Na użytek spektaklu wygospodarowano niewielką salkę. Wewnątrz ciasno, na ze­wnątrz wielkie, bezwładne gmaszysko. Różnica ciśnień odczuwalna. Ciśnienia i napięcia - prowadzące do kolejnych paroksyzmów - sta­nowią też z założenia mechanizm całego przedstawienia, które po­wstało na podstawie tekstu Moniki Powalisz, mocno przez reżyserkę, Aleksandrę Konieczną, przetworzonego (tak dalece, że nie został on włączony do wydanej przez TR antologii sztuk, które w tym sezonie były w nim wystawiane lub czytane). Sztuka w intrydze dość zawiła, dość prosta w przesłaniu, a nawet banalna. Młoda kobieta, Helena S., popełnia samobójstwo, ale zawczasu poprzez testament aranżuje kon­frontację czterech decydujących w jej życiu mężczyzn - ojca (Krzysz­tof Kiersznowski), męża (Cezary Kosiński), młodego kochanka (Piotr Ligienza), przyjaciela-homoseksualisty (Rafał Maćkowiak) - i zmusza ich do odkrycia przed pozostałymi i przed samymi sobą, oczywiście, w jaki sposób ją skrzywdzili (pokoje wspomnianego hotelu były świad­kiem tych dramatów). Każdy z nich ma opowiedzieć przebieg trau­matycznego epizodu, który Helena wskazała w testamencie. Jeśli nie spełni tego warunku, traci prawo do spadku w postaci drogocennego obrazu Helena von der Schalke XVII-wiecznego holenderskiego malarza Gerarda ter Borcha. Ukochanego obrazu Heleny, która utożsamiała się ze sportretowaną dziewczynką, czy może nią była - nieruchomym, wymuskanym, samotnym, ale trzymanym pod kontrolą stworzeniem. Stawka w grze jest więc wysoka, bo obraz, pomijając sentymenty, jest wart krocie. W domu rodzinnym Heleny, w jego przytłaczającej i nie­pokojącej atmosferze, którą potęguje szalona matka oraz nawiedzona, enigmatyczna rumuńska służąca (Agnieszka Podsiadlik), rozgrywa się więc szereg psychodram i psychomachii. Uruchomiona przez samo­bójczynię nerwowa konfrontacja powoli odsłania coraz głębsze po­kłady męskich roszczeń, zaborczości, zakłamania, cynizmu, perwersji wreszcie. Od szczeniackiego egoizmu kochanka, przez zadufanie męża, po apodyktyczność, alkoholizm i kazirodztwo ojca. Helena S., wie­lokrotnie zawłaszczana, przechodząca przez wiele rąk, wymyka się ostatecznie wszystkim. Stawiając każdemu pośmiertnie pytanie o to kim była.

Reżyserka szukała w tej w gruncie rzeczy dość tradycyjnej, raczej przewidywalnej w swoich schematach, antymieszczańskiej sztuce przede wszystkim materiału do pracy z aktorami. Próbowała zamknąć ich w małym wnętrzu, stworzyć precyzyjną konstrukcję, w której mogłaby rozgrywać napięcia, dawkować emocje, zmieniać ich plany i jakości. Pięciu mężczyzn (oprócz czterech wymienionych jest jesz­cze Lech Łotocki w roli notariusza przeprowadzającego postępowa­nie spadkowe), napuszczonych na siebie wzajemnie i coraz bardziej naelektryzowanych, krok po kroku dąży do zwarcia, obnaża się i na chwilę traci nad sobą kontrolę. Przez te linie wysokiego napięcia prze­chodzi całkiem inna, rozciągnięta przez rumuńską dziewczynę, istotę z innego świata - dziką, ekspresywną, dziecięcą i groźną, mówiącą językiem ciała i krzyku (to ona, koniec końców, dostaje obraz, który rytualnie niszczy). Jeszcze inną linię - melodramatyczną - wyznacza szaleństwo matki.

Znać w "Helenie S". rozpracowaną starannie strategię. Dokładność i dbałość o szczegóły. Na to przedstawienie dobrze się patrzy. Ale mimo wszystko pozostaje wrażenie powierzchowności i operetkowo­ści. Może winna temu sztampowość tekstu i schematyczność postaci, a co za tym idzie - przewidywalność problemów i, jak na niedużą for­mę, ich nadmiar. Miłość, zniewolenie, męski szowinizm, homoseksu­alizm, kazirodztwo, naturalna pierwotność, szaleństwo, samobójstwo - pełen zestaw podstawowych tematów do wyboru.

"Weź przestań", przedstawienie Jana Klaty według jego własnego tekstu, można by pewnie uznać za najdosłowniejszą realizację tegorocznego programu TR/PL. To bez wątpienia szybka, bezpośrednia reakcja na otaczającą codzienność. Tym razem warszawski teren prze­niósł się do teatru. Mały wycinek rzeczywistości w postaci przejścia podziemnego, zamieszkanego i zagospodarowanego przez różnej pro­weniencji ludek, pojawił się jak żywy na scenie. Dwóch meneli, kobie­cina sprzedająca sznurówki i wkładki do butów, dziewczyna z dredami i psem Gryźli, który za piątaka wykrywa raka, podstarzały bard w in­diańskim pióropuszu, lękliwy, chorowity ochroniarz i jego kombinują­cy z mafią brat - z jednej strony. Po swojemu kombinują, zabawiają się rozmaicie, gadają z pointą lub bez, zaprzyjaźniają między sobą albo się wzajemnie zabijają (raczej niechcący). Z drugiej elita: trzech kole­siów z biznesświatka, w pastelowych garniturach, z flaszką i komórą. Schodzą do nizin, żeby się rozładować, doładować, poimprezować i poprzeżywać duszne rozterki. Biznesmeni mają wejście w tandetnym musicalowym stylu, są sztucznie nakręceni i zupełnie papierowi. Te dwa (pół)światki mają się tu niby ze sobą spotkać czy zderzyć. Ni­zinom właściwie nic do tego, wyżyny przeżywają z tej okazji podróż sentymentalną (zaśpiew przy gitarze), albo przechodzą przez doraźny czyściec. Żeby przekładaniec był jeszcze bardziej polski, pod koniec zjawiają się mali harcerze-powstańcy, by trzymać straż przy wiszącej nieopodal tablicy, upamiętniającej wojenny epizod.

Zasadniczy problem w tym, że w tej szybkiej, żywej i przejętej reakcji nie starczyło czasu na przetworzenie materiału i na decyzję, w którą stronę pójść. Klata waha się między reporterską migawką z życia na ulicach miasta, sztuką społecznie zaangażowaną, a morali­tetem. Z jednej strony trochę lokalnej egzotyki, podpatrzonego życia, zachowań, mowy, stylów. Czasem aż nadto dosłownych, czasem zno­wu karykaturalnych. To budzi sympatię, ale samo w sobie nie stano­wi nośnika żadnej treści. Z drugiej strony alegoryczność - znaczące imiona postaci, walka dobrego ze złym (czy poczciwego z niepoczci­wym) i ton misjonarskiego namaszczenia w wygłaszanej przez Bonusa (prezesa spółki, który dochodzi do siebie po moralnym kacu) refleksji o nieprzygotowaniu na powtórne przyjście Chrystusa. Rozziew między jednym a drugim jest dość duży a powstałą próżnię trudno wypełnić. Ostatecznie wychodzi coś, co nie jest ani zimne, ani gorące. A chyba inaczej miało być.

(Prawdziwym bohaterem wieczoru był pies Gryźli. W scenie zabi­cia potrafił zrobić wspaniałe "zdechł pies": padał teatralnie i bezwład­nie przewracał się na bok.)

Michał Bajer swoją kolejną sztukę rozpisał na trzy głosy. "Strefa działań wojennych" to wariacje monologowe i dialogowe matki (Maria Maj), syna (Rafał Maćkowiak) i synowej (Agnieszka Podsiadlik). Zza pofragmentowanych kwestii, wracających refrenami i echami, krążą­cych meandrami, zwielokrotnionych, absurdalnych, pretensjonalnych, infantylnych - wyziera prozaiczny kawałek życia trojga ludzi. Zbu­dowali dom, w którym razem mieszkają. Matka prowadzi fundację i zatrudnia w niej obydwoje młodych. We troje kiszą się więc cały czas we własnym sosie. Nie mogą razem wytrzymać, odpychając się i przyciągając. Matka była aresztowana za jakieś malwersacje, a może ją wrobiono. Ktoś też otruł im psa zwanego Serdel. Brutalne wyłusz­czanie esencji poetyckiego zapisu nie ma sensu, bo idzie właśnie o roz­bicie prozaiczności i wypełnienie jej czymś nieoczywistym. Znalezie­nie mentalnych przesunięć, uskoków, niespodziewanych furtek. Takie streszczenie uzmysławia jednak niebezpieczeństwo tkwiące w sztuce Bajera - że łatwo można poza prozaiczność nie wyjść. Niewiele więcej powiedzieć.

Natalia Korczakowska podeszła do tekstu z dużym nabożeństwem i trochę nieporadnie. Jakby się obawiała, że taka forma się na scenie nie obroni bez mocniejszej konstrukcji (takich obaw szczęśliwie nie znać w reżyserowanej przez nią niedawno "Verklarte Nacht" tego samego autora). Dlatego też mimowolnie dopowiadała i ukonkretniała sytu­acje. Próbowała stworzyć aktorom do ich pogmatwanych zachowań pewniejsze wybicie. Wprowadziła długą, celebrowaną ekspozycję trójki bohaterów: z kompulsywnym mierzeniem i oznaczaniem do­mowego wnętrza przez syna - jakby na poły rozpisywanie planu bu­dowy, rysowanie strategicznej mapy i obsikiwanie własnego terenu. Zdecydowała się na całkowitą linearność i jednotorowość, zamiast spróbować bardziej złożonego kształtu, symultanicznego czy kontra­punktowego. Nie dała wypowiedziom ani razu skrzyżować się, pobiec równolegle - aktorzy przejmowali je jak w zwykłym dialogu i nizali po kolei jedną za drugą, przez co brzmiały sztucznie i szkolnie. Sami też utknęli w sztywnawych gorsetach, zanadto konkretni i nadrabiający mocną ekspresją. Reżyserka zamiast formę jak najbardziej otworzyć, pracowicie ją co chwila domykała. No i koniec końców mocno ją wy­męczyła.

W tym krótkim przeglądzie brakuje jeszcze jednego przedstawie­nia - "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" w reżyserii Przemysława Woj­cieszka. Nie obejrzałam go w porę, to znaczy jesienią i zimą. a wiosną już nie był grany (poza występami w Berlinie). Przy takiej luce trudno rzecz jasna swobodnie charakteryzować cały sezon. Toteż ograniczam się do tego, o czym pisałam na początku, w poczuciu, że wrażenie pewnego zastoju pozostałoby tak czy inaczej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji