Artykuły

Nowoczesny polski musical

Najnowsze produkcje - z "Akademią Pana Kleksa" i "Vichrami" na czele - dowodzą, że polskie musicale nie muszą być jarmarczną rozrywką i z powodzeniem mogą konkurować z zagranicznymi superprodukcjami - pisze Iga Nyc w tygodniku Wprost.

Widowiskowe i pełne rozmachu - polskie musicale stają się takie jak klasyka gatunku. "Akademia Pana Kleksa", której premierę zaplanowano na 27 stycznia, kosztowała warszawski teatr Roma 3 mln zł. Z nowoczesnych projektorów będą wyświetlane animacje autorstwa Tomasza Bagińskiego, twórcy nominowanej do Oscara "Katedry". Nad widownią ma latać czterometrowy sterowiec. W musicalu gra trzydzieścioro dzieci; uszyto 250 kostiumów. Specjalnym dodatkiem do spektaklu jest płyta z piosenkami i internetowa gra planszowa. Rock-opera według libretta i w reżyserii Wojciecha Kępczyńskiego jest swobodną adaptacją trzech książek Brzechwy oraz jego sztuki teatralnej "Niezwykłe przygody Pana Kleksa". Wykorzystano najbardziej popularne piosenki z kultowego dla dzisiejszego pokolenia 30-latków filmu, ale większość muzyki, określana przez twórców jako ciężki rock, została napisana specjalnie do spektaklu. "Akademia Pana Kleksa" od początku była planowana jako widowisko na światowym poziomie - kosztuje tyle samo, ile wcześniejsze inscenizacje zachodnich hitów, takich jak "Miss Saigon" "Koty" i "Taniec wampirów". Kępczyński przyznał jednak, - że musicalowy Brzechwa nie znalazł sponsora i teatr sam ponosi wszystkie koszty.

TRUPY DLA WARSZAWKI

Jedną z najgłośniejszych premier tego sezonu jest inna rodzima produkcja - "Smierdź w górach". Opowieść o dowcipnym bieszczadzkim outsiderze Waldemarze Jasińskim wrocławski Teatr Muzyczny Capitol pokazał pod koniec października. Bieszczady w spektaklu Konrada Imieli i Cezarego Studniaka to futurystyczna kraina, którą zamieszkują same indywidua - zmilitaryzowani harcerze, zdziwaczali bywalcy miejscowej knajpy, w której przesiaduje Edward Stachura i wiecznie naćpani hipisi. Góry to olbrzymia dmuchana konstrukcja, wśród której odbywają się sceny walki rodem z filmów Quentina Tarantino. Harcerze mordują hipisów pacyfistów, a ich zwłoki wypchane sianem okazują się towarem, na którym Waldemar Jasiński zbija majątek - dekoracyjne trupy są bowiem nowym przebojem sztuki współczesnej, na której punkcie warszawka dostaje bzika. "Smierdź w górach" to mieszanka absurdu i farsy. Jest jednak zbyt udziwniona, by móc podbić masową widownię. Za to w sam raz dla niszowej grupy fanów humoru w stylu Monty Pythona.

Większy komercyjny sukces odniosło kasowe widowisko "Vichry". Ta międzynarodowa koprodukcja wyreżyserowana przez Polaka Jarosława Stańka przywołuje świat pogańskich rytuałów i złych wiedźm. Opowiada historię boga Beskida, który wzywa do siebie trzy potężne wiatry, by zemścić się na ludziach za nieposłuszeństwo. Jeden z owych wichrów zagrała Joanna Liszowska. Pojawiła się nawet plotka, że aktorka sprowokowała swoje odejście z "Tańca z gwiazdami", by móc zagrać w przedstawieniu. W "Vichrach" wystąpiło kilkadziesiąt tancerek i tancerzy, wykonujących akrobacje na linach i trapezie. Powstało wielkie show, które jeszcze przed polską listopadową premierą w hali stołecznego Torwaru było z powodzeniem grane w Bratysławie i Pradze, a wkrótce ma wyruszyć w trasę po europejskich stolicach.

Z kolei Gliwicki Teatr Muzyczny na początku grudnia pokazał w Warszawie premierę widowiska "Europa moich marzeń", czyli nostalgiczny przegląd najpopularniejszych piosenek krajów Europy. Prawdziwy renesans polskiego musicalu nastąpił dopiero w tym sezonie, ale trend zainicjował już w 2002 r. Teatr Rozrywki w Chorzowie. Wystawił wtedy "Dyzma - musical" według powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza "Kariera Nikodema Dyzmy". Reżyser Laco Adamik historię z międzywojnia przeniósł w czasy współczesne i ubarwił ciętymi satyrycznymi songami. Potem pojawiły się jeszcze takie tytuły, jak "Seat" do muzyki Leszka Możdżera i hiphopowe "12 ławek" z muzyką Tede, O.S.T.R i Sistars. Dopiero jednak najnowsze produkcje - z "Akademią Pana Kleksa" i "Vichrami" na czele - dowodzą, że polskie musicale nie muszą być jarmarczną rozrywką i z powodzeniem mogą konkurować z zagranicznymi superprodukcjami.

WZORZEC "METRA"

Musical sprzedaje się u nas świetnie, choć w Polsce nie ma imponującej tradycji. Rodzime tytuły sporadycznie pojawiały, się w latach 70. i 80. - wtedy powstała m.in. pierwsza rock-opera "Naga", "Szalona lokomotywa" współautorstwa Marka Grechuty czy oparte na legendach o Janosiku "Na szkle malowane". W minionej dekadzie polski musical był jednak na wymarciu. Pojawiło się jedynie "Metro" tandemu Janusz Józefowicz - Janusz Stokłosa, które odniosło spektakularny sukces. Widowisko obejrzało milion widzów, czyli kilkakrotnie więcej niż takie zachodnie hity, jak "Miss Saigon" czy "Koty", grane w Romie. Mimo zapotrzebowania na rodzime tytuły cały repertuar teatrów muzycznych pochodził jednak nadal z importu. Do dziś na afiszu dominują sprawdzone na Broadwayu i West Endzie standardy, ale zagranicznych premier jest coraz mniej. Po wejściu Polski do unii skończyła się taryfa ulgowa. Producenci żądają maksymalnych stawek za licencje - takich, jakie płacą teatry na świecie. A sumy te najczęściej przekraczają możliwości budżetowe naszych teatrów. Dlatego pojawiła się szansa dla polskiego musicalu. I choć brak nam librecistów, a gwiazdy pop wciąż nie doceniają siły musicalowych przebojów i odmawiają nagrywania piosenek do spektakli, to na afiszu pojawia się coraz więcej polskich tytułów.

LENIN POLECA

Na świecie musicale są pisane masowo, bo już sama konwencja zapewnia frekwencyj-ny i finansowy sukces. Paul McCartney podczas burzliwego rozwodu z drugą żoną stworzył musical o szczęśliwym małżeństwie z poprzednią. Małe są jednak szanse na to, by ta muzyczna autoterapia powtórzyła sukces spektakli okraszonych przebojami Queen czy Abby. Na amerykańskie i brytyjskie sceny przenoszone są największe hity kinowe, takie jak "Władca pierścieni" czy "Gladiator", a ich budżet coraz częściej przekracza zawrotną sumę 10 min dolarów. W Japonii popularny serial dla dzieci "Czarodziejka z księżyca" doczekał się 29 wersji muzyczno-teatralnych. W Seulu zeszłoroczny musical o północnokoreańskim gułagu był grany niemal codziennie w sali na tysiąc osób.

Już Lenin twierdził, że muzyka może zmieniać narody, więc w ZSRR najlepsze agitacyjne spektakle - takie jak "Świat się śmieje" czy "Wołga, Wołga" - przenoszono na ekran, by mógł je zobaczyć cały naród. Musical to forma idealna. Taniec, śpiew, dynamika i rozmach przyciągają tych, których nużą opera i tradycyjny teatr. Taka forma sceniczna nie ma pretensji, by być sztuką, jest rozrywką w czystej formie. Dlatego 300 lat temu londyńska premiera pierwszej tzw. ballad opery doprowadziła do bankructwa opery tradycyjnej, prowadzonej przez samego Handla. Dziś w krajach anglosaskich teatr to przede wszystkim musical i tylko w takiej formie gwarantuje sukces. Jego mottem jest bowiem refren przeboju ze spektaklu "Rekord Annie" Irvinga Berlina - "nie ma lepszego biznesu nad show-biznes".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji