Artykuły

Niezależni, niepodlegli...

XI Konfrontacje Teatralne w Lublinie podsumowuje jeszcze Grzegorz Janikowski w Opcjach.

Cztery pogodne dni jesienne (4-7 października br.), Lublin coraz schludniejszy, oświetlony, tętniący życiem. Na ulicach grupki młodych ludzi, głównie studentów. Nieoczekiwanie w kilku miejscach miasta, na placu lub na budynkach, wiszą wyraźne (białe litery na czarnym tle) sentencje filozoficzne - efekt akcji "Filozofia na ulicy", w ramach której profesor Tadeusz Gadacz (uczeń śp. ks. Józefa Tischnera) lansuje wybrane złote myśli. Bowiem to filozofowie i ich refleksje stanowią dziś prawdziwą ucieczkę od zgiełku, modnych trendów i wszechobecnej komercji. Usytuowane na szlaku turystycznym (m.in. plac Litewski, deptak, starówka) rozważania Seneki, Platona, Nietzschego, Kierkegaarda, Schopenhauera... mają skłonić do skupienia, do przełamania codziennych nawyków, porzucenia rutyny. Pomysł świetny, realizacja bardzo pracochłonna, a rezultat-problematyczny. Dlaczego? Bo spora część potencjalnych odbiorców uznała, że są to zapewne jakieś nowe chwyty reklamowe albo - co gorsza - hasła polityczne... i z drwiną na ustach powędrowała dalej. Bardzo cenię sobie pomysł dyrektora festiwalu Janusza Opryńskiego, ale "rzeczywistość skrzeczy". Miało być dla tych "niepodległych nicości" - jak w dawnych czasach pisał Ryszard Krynicki - a wyszło... jak wyszło.

Dwadzieścia przedstawień z ośmiu krajów (m.in. Meksyk, USA, Białoruś, Rosja, Anglia) - logistycznie i organizacyjnie brzmi to imponująco. I tradycyjnie już, jak to w październiku w Lublinie bywa, bieganie ze spektaklu na spektakl, z sali do sali od godziny piętnastej do północy. Festiwalowy rwetes, pospieszne wymiany poglądów; tłok przy wejściu do sal... Wszystko to brzmi dobrze, a nawet rokuje nadzieje na przyszłość: kiedy tylko organizatorzy Konfrontacji nieco obniżyli ceny biletów, wyprzedali do cna wszystkie miejsca na licznych pokazach. O przyszłość imprezy nie ma co się martwić, bo głód sztuki i teatru jest wszechobecny.

A jednak odniosłem wrażenie, że tym razem nie doszło do żadnej istotnej rozmowy (poza akcją "Filozofia na ulicy" oraz czytaniem sztuk i dyskusjami w ramach cennego projektu "Dramat nieobecny", który przez dwa dni skupiał uwagę na problemach literatury i życia na Białorusi). I to chyba nie z winy samych organizatorów. Idea Konfrontacji była dość czytelna: zaprosić i zderzyć ze sobą spektakle "niezależnych, autonomicznych republik teatralnych" (określenie Łukasza Drewniaka) z przedstawieniami rekomendowanymi przez "trzech muszkieterów", czyli lubelskich współtwórców Konfrontacji - Leszka Mądzika (polecił "Osobistego Jezusa" z Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy), Włodzimierza Staniewskiego ("Ostatnia taśma Krappa" Teatru Oyfn Veg z Danii) oraz Janusza Opryńskiego. Do tego doproszono kilku mistrzów (np. Daisuke Yoshimoto czy goszczący po raz pierwszy w Lublinie Teatr Rozmaitości z Warszawy z "Zaryzykuj wszystko" w reżyserii Grzegorza Jarzyny). W sumie bogactwo rozmaitych smaków i - potencjalnie - wyraziste oblicze artystycznych propozycji.

O żadnym poszerzaniu sfery wolności w Lublinie nie może być jednak mowy - zabrakło tu komentarza na temat naszej codzienności, egzystencjalnych dylematów, życiowych wyborów czy postaw. Kilka przedstawień pięknych (niektóre z nich mądre), wiele przyzwoitych lub powierzchownie "spierających się z widzem". Zamiast "niepodległego nicości" oblicza "niezależnych, autonomicznych republik teatralnych" - raczej smętny obraz radzenia sobie w nowej rzeczywistości ekonomiczno-społecznej pod presją braku etatów i rozwiązań instytucjonalnych. Powiedzmy, krótka wersja teatralnej "szkoły przetrwania" (jak bawić widza, które tematy są trendy, jak nieco sprowokować publiczność, jaki montaż atrakcji jej zaproponować).

Może to jednak moje oczekiwania były nie na miejscu? Pragnąłem teatru, który będzie się o coś spierał, opowie mi, co go boli, z czym się nie zgadza etc. A obejrzałem lepsze i gorsze próby uprawiania zawodu, czasem sztuki "pomimo wszystko". Niektóre cenne!

Na pierwszy ogień poszedł Daisuke Yoshimoto, japoński mistrz tańca butoh. Ceniony i znany dobrze w Polsce artysta od ćwierćwiecza eksploruje temat śmierci i zagrożeń, rozpadu ciała i metamorfoz. Tym razem Yoshimoto postanowił ukazać dwie energie, dwie uniwersalne siły rządzące życiem. Jego "Eros i Thanatos" stały się wręcz "medytacją w ruchu" na temat wiecznego przepływu i wewnętrznej przemiany. Z chaosu drgającego niebieskiego światła wynurza się embrionalno-zwierzęcy kształt, pramateria istnienia. Potem bardzo powoli, wręcz niezauważalnie - jakby zupełnie nie liczył się z wytrzymałością publiczności - "wędruje" wzdłuż czerwonej linii ku pierwszym rzędom. Właściwie to płynie w przestrzeni, bowiem nie widzimy żadnych kroków, przechodzi cykl transformacji zwierzę-człowiek, kobieta-mężczyzna. A wszystko to w pozycji skłonu: jego głowa staje się ciężarnym brzuchem, łonem - a ręce do wtóru skrzypiec drżą, rosną, stając się połami kobiecego kimona, to znów opadają niczym strudzone wysiłkiem ludzkie ramiona. Trwało to długo -prawie wieczność Dopiero w drugiej części spektaklu Yoshimoto dał popis gwałtownych ruchów, ekspresyjnych zgięć i poruszeń ciała w świetle czerwonego reflektora. Tańczył wolę życia. Dziką, niemal biologiczną pasję działania, bycia, tworzenia. Zapełniał sobą całą przestrzeń sali. Co chwila zastygał w bezruchu, kontrapunktując popęd życia.

Bez wątpienia Japończyk zaprezentował mistrzowski stan skupienia i zdołał wytworzyć energetyczne pole napięcia pomiędzy widzami i sobą. Niektórzy po obejrzeniu spektaklu wzdychali, że był to "energetyczny trans", "szamański obrzęd". Znaczące, zwłaszcza że był to bodaj najbardziej statyczny i ascetyczny spektakl tego twórcy, spośród kilku, które mogliśmy obejrzeć w Polsce. Przyjęty entuzjastycznie artysta z wdzięczności wobec widzów na bis wykonał swój znany "taniec z lilią". Założył czerwone damskie czółenka, spiął kimono i... znów był przez chwilę piękna kobietą, która z upływem chwil traci swój urok i powab. Przekwita niczym lilia.

Prawdziwym koncertem zespołowej gry okazał się spektakl "Dok+Tor" z moskiewskiego Tieatra doc. Władimir Panków, reżyser przedstawienia, zdobył sobie już sporą renomę w Rosji, eksperymentując z gatunkiem teatralnym zwanym sound drama (np. licznie nagradzane Czerwoną nitką). "Dok+Tor" okazał się jednak prawdziwym majstersztykiem teatralnym. Literackim źródłem przedstawienia był spisany przez Helenę Isajewą monolog astrachańskiego chirurga. To groteskowa, straszna i śmieszna zarazem opowieść o praktyce w wiejskich szpitalach, w realiach rosyjskiej prowincji. Bohater po studiach lekarskich zesłany zostaje na staż do małego szpitalika, w którym panują wszechobecna rutyna i nuda. Brzęczą muchy, a jedyną rozrywką jest gra w preferansa. Ale też czemu się dziwić, skoro w apteczce znajdują się tylko kawałeczki waty i rozcieńczona jodyna. Jak leczyć, jak nie ulec zobojętnieniu? A jednak młody, pełen dobrych chęci chirurg ochoczo rozpoczyna swoją praktykę. Wkrótce okaże się, że w trakcie operacji wyłączają prąd, a przyjmowanie noworodków stanie się prawdziwym popisem akrobatycznym (kobiety rodzą, stojąc, bo wtedy wykorzystuje się najlepiej siłę grawitacji). Cóż, nie obywa się bez poważniejszych przypadków: gdy lekarz próbuje amputować choremu nogę, piłka chirurgiczna ze starości rozsypuje mu się w rękach. Dzielny chirurg przepiłował kość w trzech-czwartych - co robić, skoro w apteczce brak innej piły?... Ułamać resztę, zatamować krwotok i - niech się goi.

Na wartość tego spektaklu składała się jednak nie tylko tematyka, ale również sposób przekazu, orkiestracja wszystkich aktorów, którzy rytmicznie powtarzają kwestie, wręcz hiphopowo wyśpiewując co ważniejsze frazy. Zespół z Moskwy precyzyjnie tańczy, śpiewa, deklamuje. Nie ma w tym cienia popisu, a aktorskie solówki spełniają rolę precyzyjnie zakomponowanych monologów. Przez ponad godzinę jest nam zarazem strasznie i śmiesznie. Widzowie parskają śmiechem, by po chwili jęknąć z trwogą - "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie" - z dehumanizacji służby zdrowia, z nieludzkich warunków terapii, z braków lekarstw, zadłużonych szpitali itd.

Drugą część przedstawienia wypełnia "traktat filozoficzny", szczególna dysputa o sensie niesienia pomocy chorym. Na ekranie wyświetlany jest film rysunkowy (rodzaj komiksu), a miody chirurg głośno zastanawia się, czy dobrze uczynił, ratując życie choremu, którym pomiatała cała jego rodzina. Zraniony nożem przez córkę, umierający, trafił wprost na stół operacyjny. Mimo braku sprzętu i lekarstw chirurg zdołał go zoperować i uratować. Pacjent wyzdrowiał i wrócił do domu, do żony i córki. No i tak jakoś niewiele później zabił cegłą żonę na przystanku. Tak prosto i banalnie - jak w ukazywanym przez Teatr doc. świecie. Czy warto go było ratować?

Spektakl ma strukturę ronda. W finale znów widzimy nowego, młodego i pełnego dobrej woli chirurga, którego przysłano na staż. Kolejny idealista w okularach z walizką wkracza w siermiężną rzeczywistość wiejskiego szpitalika. Znów nikt ze zobojętniałych pielęgniarek i lekarzy nie zwraca na niego uwagi i znów pada najważniejsze w tym świecie pytanie: "A w preferansa grasz?".

Z Warszawy przyjechał Teatr Wytwórnia z "Kalimorfą" [na zdjęciu] Marka Kality. Oszczędny, precyzyjny, bardzo aktorski spektakl. Kalita zrealizował przejmujący teatr okrucieństwa. Na scenie obserwujemy psychomachię Mirandy (Magdalena Popławska) i kolekcjonera entomologa Ferdynanda (Krzysztof Franieczek). Ona to młoda malarka, która przypadkiem znalazła się w mieszkaniu pedantycznego mężczyzny. Kpi, podgrywa, lekko go prowokuje. Do czasu jednak, bowiem szybko okazuje się, że Ferdynand kolekcjonuje nie tylko motyle... Także kobiety, które pragnie przekonać do siebie, przemocą rozkochać w sobie. Ferdynand

uwięzi) Mirandę na pięć tygodni - tyle ma potrwać próba poznania się, dojrzewania do akceptacji. W tle od czasu do czasu słychać słowa staromodnego szlagieru: Jesteś moją miłością... Ale w salonie-więzieniu trwa rytuał wzajemnego zadawania sobie ran, walki o przetrwanie. Pedantyczny, zakompleksiony Ferdynand (okaże się impotentem) snuje wyidealizowane marzenia o miłości i kobiecie - o Mirandzie, która byłaby zwiewna jak motyl. Kiedy w przeddzień wyzwolenia dziewczyna postanawia "z litości" mu pomóc i chce się z nim przespać - idylla pryska. Musi ją zabić - jak swoje owady. Podtrzymać iluzję "wiecznego szczęścia", nawet za cenę preparacji. Był to prawdziwy kawałek "czarnej mszy", iście genetowski.

Tegoroczne Konfrontacje pozostawiły we mnie jeszcze kilka cennych powidoków. W krótkiej relacji nie sposób opisać tych przedstawień, zwłaszcza że każde z nich domaga się osobnej recenzji. Dlatego na koniec wspomnę tylko o dobrze zagranym i bardzo ciekawie wyreżyserowanym przez Przemysława Wojcieszka "Osobistym Jezusie" z Teatru im. Modrzejewskiej w Legnicy, o udanej koprodukcji festiwalu z Teatrem im. Horzycy w Toruniu (kontrowersyjna "Medea" w reżyserii Marcina Wierzchowskiego, ze świetną rolą tytułową Marii Kierzkowskiej i oryginalną scenografią, a właściwie kompozycją przestrzenną Matyldy Kotlińskiej) oraz - last but not least - o plenerowym Czasie matek poznańskich Ósemek. W zespołowej kreacji weteranów polskiej alternatywy obok scen imponujących rozmachem i przejmujących (wprost fenomenalny obraz porodu-wykuwania przyszłych żołnierzy we wnętrzu gigantycznej spódnicy, która kojarzyła się z martenowskim piecem) zdarzały się sekwencje plakatowe, zbyt dosłowne.

Pomny przestrogi Tadeusza Kotarbińskiego - "gdy ustaje tolerancja dla tolerancji, następuje tolerancja dla przemocy" - chętnie rezygnuję z podsumowania. W jego miejsce parę słów o czytaniu białoruskich dramatów.

"Dramat nieobecny. Czytanie współczesnego dramatu białoruskiego" - to dwudniowy projekt zrealizowany w dniach 5-6 października br. w Lublinie przez dr Irinę Lappo z lubelskiego UMCS we współpracy z dramatopisarzami białoruskimi oraz organizatorami XI Festiwalu Konfrontacje Teatralne. Co ciekawe, zdumiewająca była już sama konstrukcja spotkań: pierwszy dzień poświęcono czytaniu dwóch sztuk napisanych po białorusku (subtelna kontynuacja utworu Różewicza, czyli "Powrót Głodomora" prof. Siergieja Kowalowa i Kolekcjoner Wołgi Gapiejewej), drugi wypełniły utwory Konstantego Ścieszyka {Mężczyzna - kobieta - pistolet) oraz Pawła Priażko (Serpentyna) - niespełna 30-letnich autorów piszących w języku rosyjskim. Cztery sztuki o całkowicie odmiennej poetyce, ukazujące napięcie i rywalizację już w samej domenie literatury i kultury białoruskiej. Walkę o byt rodzimego języka, o zaistnienie.

Nie jestem znawcą kultury i literatury białoruskiej, ale jako ciekawy sąsiadów uczestnik i słuchacz tych lektur musiałem zadać sobie i dyskutantom kilka podstawowych pytań. Ich odpowiedzi i diagnozy spróbuję tu zreferować.

Dlaczego "dramat nieobecny"? Bowiem nikt go nie chce i nie zamierza w Białorusi wystawiać. Nawet jeśli przyjmuje formy alegoryczne, mówi o fizjologii władzy (np. "Powrót Głodomora"), ukazuje przeciwstawienie szczęścia i osobistego dobrobytu z wielką ideą - jak stwierdził w jednym z wywiadów autor Siergiej Kowalów (dramaturg, tłumacz i wykładowca na UMCS w Lublinie oraz na Uniwersytecie w Mińsku) - "nikt tego nie wystawi na Białorusi, gdyż zbyt mocno dotyka współczesności, aktualnych tematów". Problemem nie jest tu cenzura, bo - jak wyjaśnili dyskutanci - oficjalnie cenzura u naszych sąsiadów nie istnieje; można mówić raczej o autocenzurze podporządkowującej sobie dyrektorów teatrów i reżyserów. Jak zauważono: "Oni czegoś nie wystawią, bo wyobrażają sobie, jakie mogą być konsekwencje. Podobnie autor - wie, czego lepiej nie pisać...". Instytucjonalnie urzędu cenzury nie ma - zastąpił go w każdym teatrze kierownik literacki lub dramaturg, który, jako reprezentant prezydenta Łukaszenki, odpowiada za profil artystyczno-ideowy placówki.

Równie ważnym czynnikiem wydaje się sytuacja kulturowa teatru białoruskiego. W czasach komunistycznych białoruskie dramaty grywano na zasadzie braterskiej wymiany w setkach teatrów republik wchodzących w skład ZSRR. Po odzyskaniu niepodległości współczesna białoruska dramaturgia dla Europy Zachodniej, ale i dla teatrów w Rosji stała się czymś równie nieznanym i egzotycznym, jak np. sztuki islandzkie lub irlandzkie pisane po gaelicku.

We wstępie do tomu swych dramatów (Zmęczony diabeł. Wydawnictwo UMCS. Lublin 2004) Siergiej Kowalów (a właściwie Siarhiej Kawalou) pisze o intensywnej rusyfikacji narodu białoruskiego - znacząca większość Białorusinów mówi obecnie po rosyjsku, oficjalne kanały telewizyjne także nadają głównie w tym języku. Na początku lat 90. XX wieku spośród 23 teatrów zawodowych tylko 3 były białoruskojęzyczne: Teatr Akademicki im. Kupały, Teatr Akademicki im. Kołasa i Teatr Młodego Widza. A jednak początek lat 90. ubiegłego stulecia zaowocował falą inscenizacji klasycznych utworów białoruskich (m.in. Kupały, Alachnowicza, Duni-na-Marcinkiewicza). Pojawiła się nowa generacja białoruskich dramatopisarzy, a w 1991 roku otwarto Republikański Teatr Dramatu Białoruskiego "Wolnaja Scena" (powołany z inicjatywy Ministerstwa Kultury i Sztuki Białorusi). Pojawiły się cza-

sopisma "Tieatralnaja Biełaruś" (przemianowane potem na "Tieatralnaja Tworczasć")i "Biełaruskaja Dramaturgija".Ten kilkuletni okres renesansu narodowego przyniósł także konkursy na nowe sztuki i inscenizacje, powołanie Festiwalu Narodowej Dramaturgii w Babrujsku i Festiwalu Twórczej Młodzieży w Grodnie. Pojawił się nawet system zamówień teatrów na realizacje sztuk autorów białoruskich, co spowodowało, że w repertuarze każdego teatru znajdował się co najmniej jeden spektakl w języku białoruskim.

Tak było. Jak podkreślił profesor Siarhiej Kawalou, w połowie lat 90. "rozpoczął się powrót do ideałów radzieckich". Swoją działalność przerwały teatry nieinstytucjonalne i eksperymentalne, zamknięto czasopismo "Tieatralnaja Tworczasć" - a sceny zapełniły utwory klasyki światowej, komedie, dramaty historyczne, a nade wszystko "miłosne historie kostiumowe". Utwory o tematyce współczesnej nie mają dziś szans na realizację. Także dlatego, że w teatrach na Białorusi miejsce dla sztuk w języku białoruskim jest nader skromne. Sytuacja przypomina początek lat 90. - dobrze, gdy w repertuarze jest choć jedna inscenizacja białoruska.

Cieszy fakt pojawiania się nowego, dwudziestokilkuletniego pokolenia dramatopisarzy. Smuci, że - podobnie jak autorzy czytanych w Lublinie utworów, Paweł Priażko i Konstanty Ścieszyk - piszą oni po rosyjsku, nawet jeśli ich utwory są nagradzane na międzynarodowych konkursach dramaturgicznych, takich jak "Eurazja" w Jekaterynburgu, a obaj pisarze są zaprasza-

ni do udziału w warsztatach teatralnych "Jasnaja Polana" (w Rosji) i biorą udział w teatralnym festiwalu "Neue stiicke aus Europa" w Wiesbaden (w 2006 roku). Młode pokolenie autorów nie boi się współczesności, chętnie sięga po poetykę teatru absurdu, wyrażenia slangowe, idiom ulicy i mass mediów. Tworzy postmodernistyczne farsy (Gapiejewa), a nawet sceniczne kryminały (Ścieszyk). Pewnym optymizmem napawa też działalność Wolnego Teatru, który powstał w ubiegłym roku w Mińsku. Specjalizuje się on w zamawianiu i wystawianiu sztuk współczesnych, choć aspekt polityczny nie jest priorytetem. Inna sprawa, że aktorzy grają w prywatnych mieszkaniach, a swoich widzów zwołują za pomocą esemesów.

Istnieje jeszcze jedna przyczyna "nieobecności" dramatu białoruskiego na scenach. Rzecz w tym, że - jak przyznali pisarze-dyskutanci-język białoruski istnieje tylko jako język literacki, przy tym jest on "wysoki", kunsztowny, nieskażony potocznością i pozbawiony wyrażeń slangowych i obscenów. Bardzo trudno wyrazić w nim tempo współczesnego życia, sportretować rzeczywistych ludzi.

Najtrafniej ujął to w dyskusji Siarhiej Kawalou: "W tym momencie jest [białoruski] skazany na bycie językiem niemym. Porażkę w tej kwestii poniosła prawdopodobnie sama białoruska inteligencja".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji