Artykuły

Dużo pracuję i nie narzekam

- Od siedmiu lat ciężko pracuję i nie boję się tego. Dostaję możliwość realizowania się i w serialu, i w filmie, i w teatrze. Bluźniłabym narzekając na to. Ale przecież sukces trwa chwilę. Zaraz może pojawić się zapotrzebowanie na innych aktorów - mówi ANNA CIEŚLAK, aktorka Teatru im. Słowackiego w Krakowie.

Z aktorką ANNĄ CIEŚLAK, którą możemy oglądać w komedii romantycznej "Dlaczego nie!", rozmawia Rafał Stanowski

Lubi Pani komedie romantyczne?

- Oczywiście, jak pewnie większość kobiet. W każdym z nas jest potrzeba zobaczenia czegoś lekkiego, pięknego i jasnego. Jednym z moich ulubionych filmów jest "Notting Hill". Ilekroć go oglądam, wzruszam się. Zawsze poprawia mi zły nastrój.

Jest Pani osobą romantyczną z natury?

- Są dni, gdy staram się buntować, jestem buńczuczna, stawiam się. Napędzają mnie wtedy młodość i ambicja. Są dni, gdy wyzwala się we mnie delikatność, mam ochotę się zatrzymać, wracają wspomnienia. Jestem, jak sądzę, bardzo wrażliwą osobą, ale potrafię być też silna. To pomaga mi w pracy. Ania Dymna powiedziała kiedyś, że trzeba umieć zagrać prostytutkę o wrażliwości królewny.

Pamięta Pani jeszcze udział w castingu do roli Zosi w "Panie Tadeuszu" Andrzeja Wajdy?

- Oczywiście, to był mój pierwszy casting. Wtedy spotkałam się z pojęciem aktorstwa. Zaczęło się wszystko od mojego dziadka i siostry. Mieliśmy z dziadkiem taką zabawę - pisaliśmy do siebie nawzajem rymowane wiersze. W pierwszej klasie liceum, notabene chodziłam do klasy o profilu matematyczno-fizycznym, napisałam rymowaną sztukę o Marysi Praczce. Udało mi się zaangażować w to przedsięwzięcie moją klasę, podczas przeglądu małych form teatralnych zajęliśmy wysokie miejsce, bawiliśmy się świetnie. Przed pokazem doszło jednak do dramatu - dziewczyna grająca Marysię rozchorowała się. Ponieważ jako jedyna znałam jej tekst, wystąpiłam w głównej roli. Po przedstawieniu siostra powiedziała mi: "Dobrze ci poszło, a Andrzej Wajda szuka Zosi do "Pana Tadeusza", spróbuj". Mama protestowała, ale siostra była nieugięta i pojechałam z rodzinnego Szczecina do Warszawy.

To musiał być szok.

- Casting to było istne szaleństwo, o rolę walczyły tysiące dziewczynek. Udało mi się awansować do grupy, z którą osobiście spotkał się Andrzej Wajda. Ostatecznie nie dostałam się do filmu, ale casting okazał się przełomowy. Wróciłam do Szczecina z przekonaniem, że powinnam dalej próbować. Na mojej drodze pojawiła się wtedy Bolesława Fafińska, moja ukochana aktorka z teatru ze Szczecina, która powiedziała, że przygotuje mnie do szkoły teatralnej. Zdawałam dwukrotnie, za drugim razem się udało.

Czy aktor patrzy na filmy bardziej cynicznie? Przecież zdaje sobie sprawę, że film jest jedną wielką iluzją.

- Nie ma znaczenia, kim jesteś z zawodu. Najważniejsze są emocje. Pytanie, na ile jesteś w stanie pozwolić, by one zaistniały, a na ile je chowasz, udając kogoś innego. Aktorstwo należy do wyjątkowo trudnych zawodów, ponieważ narzędziami pracy są nasze wrażliwości, wnętrza, emocje. Zdarzają się rozmaici reżyserzy. Jedni uzyskują efekt za pomocą techniki. Inni są wrażliwi na kłamstwo czy fałsz i ciągną za nasze prawdziwe struny. Wymagają poszukiwania własnej prawdy.

Co odkryła Pani po roli zmuszonej do prostytucji dziewczyny z głośnego filmu "Masz na imię Justine"?

- To była moja pierwsza duża kreacja filmowa. Przychodząc na casting do filmu, znałam tylko jedną scenę z tej wstrząsającej historii. Gdy reżyser Franco de Pena wybrał mnie, poprosiłam o scenariusz. Po przeczytaniu tekstu poczułam ogromną odpowiedzialność. Zastanawiałam się, czy mam w sobie siłę, by zagrać taką postać. Czy będę potrafiła oddzielić życie prywatne od kreacji? Gdy pracuje się na planie po kilkanaście godzin dziennie, świat zaczyna się zamykać w obrębie filmu. Tworzy się poczucie odrealnienia, w którym łatwo się zgubić. Uratowały mnie trzymiesięczne przygotowania do realizacji. Franco zdobył moje zaufanie, wiedziałam, że nie zrobi mi krzywdy. Dzięki temu mogłam rzucić się w makabryczny świat scenariusza. Ten film nauczył mnie także myślenia w kategorii odpowiedzialność. Zrozumiałam, że kiedy pracuję, nie mogę sobie pozwolić na żaden błąd, bo wtedy wszystko się rozsypie.

Spotkała się Pani z Władysławem Pasikowskim podczas realizacji serialu "Glina"...

- Pasikowski po prostu mi zaufał. To był mój pierwszy kontakt z kamerą i światem profesjonalnej produkcji filmowej. Studiowałam wtedy na krakowskiej PWST. Zdawałam egzaminy, dopiero wchodziłam w prawdziwe aktorskie życie. W "Glinie" zderzyłam się z publicznością. To była poważna praca, zarabiałam pieniądze, a efekt oglądały miliony. Pierwszego dnia byłam tak zestresowana, że kompletnie zapomniałam tekstu! Uratował mnie dopiero Maciek Stuhr, który pojawił się na planie. Podczas realizacji "Gliny" po raz pierwszy dotarł też do mnie impuls "jesteś gotową aktorką". To był dla mnie prawdziwy egzamin z życia.

A Ryszard Zatorski, reżyser filmu "Dlaczego nie!", których emocji dotykał?

- Po "Masz na imię Justine" pomyślałam sobie - teraz chętnie zagrałabym rolę kompletnie inną, np. w komedii romantycznej. Ryszard Zatorski otworzył przede mną nowy kosmos, którego wcześniej nie znałam. Okazało się, że kreacja jasnej postaci, bez ogromu ciężaru psychicznego, była dla mnie jak łamanie kołem. Musiałam pamiętać, że moja bohaterka nie ma nic wspólnego z Justyną, nie posiada jej ciężaru dramatycznego ani psychologicznego. Podziwiam aktorów, którzy są elastyczni i potrafią zagrać kompletnie odmienne role, jak np. Jim Carrey. Wszyscy mówią, że to kwestia formy i warsztatu. Nieprawda - to niesłychana odwaga. U nas potrafi to niewiele osób. Jedną z nich jest Agnieszka Dygant, która zagra zarówno postać totalnie komiczną, jak i biedną, zbitą kobietę.

Jak czuje się Pani, wracając na deski Teatru im. J. Słowackiego po kilkunastu tygodniach kręcenia filmu?

- Pamiętam mój powrót do teatru po realizacji "Dlaczego nie!" Przyszłam wypełniona pozytywnym światłem. Podejmowałam wszystkie sceniczne wyzwania, zgadzałam się na kolejne próby, napawała mnie niezwykła energia. Czułam się otwarta, gotowa, szczęśliwa. Podczas zdjęć do "Dlaczego nie!" Agnieszka Dygant powiedziała mi, że zagram dobrze tylko wtedy, gdy będę miała dobre samopoczucie. Że trzeba czuć się pewnym w środku. Wtedy masz odwagę rzucić się na głęboką wodę i zaryzykować. Ale to jest najtrudniejsze. Bo my, aktorzy, jesteśmy tylko ludźmi. Mamy swoje słabości, strachy, kompleksy. A w filmie, w teatrze, w pracy nie ma na to miejsca. Musisz stworzyć w swoim wnętrzu miejsce dla postaci, zbudować ją, a potem skończyć, zamknąć drzwi i pójść do domu.

Właśnie, pójść do domu. Pani ma dokąd pójść?

- Wszystko zależy od wartości i tego, kogo masz za sobą. Czasami zapominamy się w pracoholizmie, a aktorstwo, jeśli idzie się na całość, należy do zawodów, gdzie emocjonalnie łatwo się zgubić. Ważne, by mieć osoby, które wtedy kopną cię w tyłek i powiedzą: "halo, halo, zapędziłaś się". Ja takie na szczęście mam.

Pani ma też od kogo się uczyć. W Teatrze im. J. Słowackiego pracują gwiazdy polskiego kina, np. Marian Dziędziel.

- Uwielbiam Mariana, to człowiek o złotym sercu, często wymieniamy się doświadczeniami. Podczas wystawiania "Elektry" długo ze sobą rozmawialiśmy. Jestem dumna z tego, że trafiłam do teatru, gdzie pracuje znakomity zespół. Marian Dziędziel i Andrzej Grabowski to najbardziej znane postacie. Ale jest też wielu znakomitych aktorów, którzy z rozmaitych powodów nie udzielają się na tyle medialnie: Marta Waldera, Mariusz Wojciechowski, Marta Konarska czy Błażej Wójcik. Od nich też staram się jak najwięcej nauczyć.

A nie obawia się Pani, że jednak może się zagubić w pracoholizmie, w natłoku propozycji, że się Pani rozmieni na drobne jak np. Bogusław Linda?

- Od siedmiu lat ciężko pracuję i nie boję się tego. Dostaję możliwość realizowania się i w serialu, i w filmie, i w teatrze. Bluźniłabym narzekając na to. Rodzi się pytanie, na ile jestem w stanie przyjmować kolejne role, a na ile zacznę tracić energię i będę musiała się skupić na jednym. Czasami dla teatru rezygnuję z innych propozycji, czasami teatr musi zejść na plan dalszy. A czasami nie mogę niczego ze sobą pogodzić i mam dość. Wiem, że na dłuższą metę nie da się ciągnąć siedmiu srok za ogon. Ale przecież sukces trwa chwilę. Zaraz może pojawić się zapotrzebowanie na innych aktorów. Na razie pracuję dużo i nie narzekam.

Może czasami warto powiedzieć: stop?

- Uważam, że jestem jeszcze zbyt mało ukształtowaną osobą. Gdy poszłam do szkoły teatralnej, miałam osiemnaście lat. Od tego czasu zawód stał się moim priorytetem życiowym. W szkole teatralnej spędzałam po kilkanaście godzin, potem pojawiła się praca. Brakuje mi doświadczenia prywatnego, życia i przeżycia, krótko mówiąc - rzeczywistości. Czuję, że moje role zaczynają się powtarzać. Muszę dojrzeć jako Anka Cieślak. Coś musi zmienić się w moim życiu, żebym mogła stworzyć nową przestrzeń aktorską.

Poszukiwanie nowej Anny Cieślak, to brzmi pięknie. Ale jak to zrobić, skoro zaraz zacznie się burza medialna w związku z filmem "Dlaczego nie!". Zaczną Panią ścigać paparazzi...

- Te sprawy dzieją się poza mną i nie mam na nie wpływu. Zdaję sobie sprawę, że jest wielu dziennikarzy, którzy nie znają granic. Od ośmiu lat nie mam jednak telewizora, nie czytam gazet, nie oglądam swoich seriali. To wszystko zostało stworzone dla publiczności, dla ludzi. Ile oni chcą wziąć dla siebie, tyle biorą. Mnie to nie interesuje.

Dzwonią już do Pani, proponując udział w rozmaitych talk-show czy teleturniejach bez klasy?

- Dzwonią. Nie ukrywam, to jest dla mnie wyróżnienie. Mogli przecież prosić o udział kogoś innego. Ale w sytuacji, gdy są to programy, w których źle bym się czuła, odmawiam.

W Internecie trwa dyskusja, która z polskich aktorek ma zagrać Minę w adaptacji "Drakuli", którą realizować zamierza Grzegorz Lewandowski. Padają dwa nazwiska - Pani i Karoliny Gruszki.

- Pracowałam z Grzegorzem Lewandowskim przy kręceniu serialu "Na dobre i na złe". Każde wyzwanie jest ciekawe. Nie ma znaczenia, czy to jest piękny film, sztuka w teatrze, serial czy reklama. Jan Peszek powiedział kiedyś w szkole teatralnej, że jeżeli propozycja zgadza się z tobą, przyjmij ją. Jeżeli nie, odrzuć, bo nie zbudujesz nic na oporze. Kluczowy będzie dla mnie scenariusz. Ponieważ nie rozmawiałem na ten temat z Grzegorzem Lewandowskim, nie mogę powiedzieć ani tak, ani nie.

Mówi Pani, że reklama też może być aktorskim wyzwaniem.

- Pracowałam przy reklamie dla Telekomunikacji Polskiej, którą kręcił Jan Jakub Kolski, a zdjęcia wykonał Krzysztof Ptak. Traktowałam to wyzwanie jak film fabularny, podobnie zresztą jak Kolski czy Ptak. Od nas tylko zależy, co traktujemy poważnie. Mogę sobie powiedzieć: gram w serialu dla kasy, gram w komedii romantycznej, żeby stać się popularna. Tylko po co mi to? Jerzy Stuhr uczył nas: "jeżeli w coś wchodzisz, twój profesjonalizm polega na tym, że traktujesz to poważnie". I staram się tak postępować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji