Artykuły

Wichrowe durszlaki

"Sen nocy letniej. Trans-opera" w reż. Wojciecha Kościelniaka w PWST w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Drzazga bywa uparta. Zaczęło się niewinnie, od dźwięku z dokumentnie innej bajki - od jazgotu bardzo odległego od "Snu nocy letniej" Williama Szekspira. Piąta sekunda trans-opery, co ją wg dzieła Szekspira Wojciech Kościelniak ze studentami IV roku specjalizacji wokalno-estradowej Wydziału Aktorskiego jako przedstawienie dyplomowe przygotował - a tu brzdęk zimny, drzazga żeliwna beznamiętnie dźga ucho. Żeliwo? Chłód? Twardość? Czemu tak?

Przecież cały smak opowieści Szekspira jest już w tytule. Lato, sen, noc. A gdy dodać, że baśń błąka się onirycznie w lasach pod Atenami - niepodobna nie poczuć tego, co u Szekspira nieuchronne. Lepki upał, wilgotne skóry zagubionych, ciemności gęste, dalekie tamburyna cykad. Godzina dyskretnych. Czas ludzi jak koty samotnie sunących przez ciemności, a nie czas przejazdu dywizji pancernych. I coś jeszcze - polszczyzna Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.

Kościelniak sięgnął właśnie po jego tłumaczenie. Wziął język nieuchwytnie giętki, frazy miękkie spokojną miękkością mchów - skąd zatem w prologu przedstawienia bolesna drzazga dźwięku żeliwnego, trupi, płaski jazgot, co na karku ciarki krzesał niczym jazgot noża trącego gar, a za chwilę dziesięć, pięćdziesiąt innych, podobnych jazgotów? Na zasadzie jakiego cudu fatalnego kompozytorowi Leszkowi Możdżerowi w uchu zlepiły się: oniryczny mech Szekspira i Gałczyńskiego z płaskim skowytem pancernych dywizji?

Takie są w "Śnie nocy letniej" Kościelniaka nuty Możdżera. Twarde, chłodne, doskonale obojętne wobec słów, wobec mokrych od potu skór Hermii, Heleny, Demetriusza, Lizandra, Tytanii, Oberona wreszcie. Nuty niczym zbroje. Bez sekretów, płaskie, błyszczące woskową poświatą starego topielca. O jakiej miłości, jakiej erotyce, jakim seksie podumać należy, gdy jest tak, jakby ci się nagle skład kuchennych garów na łeb walił? O korkociągu, który nocą głuszy chochlę? O pięknie jęku stali trącej aluminium w kredensie piszczącym w zawiasach? O znanej powieści "Wichrowe durszlaki"?...

Urywam, choć wyraźnie czuję w palcach mrówki groteski. Urywam, choć korci, by pociągnąć koncept "Wichrowych durszlaków". Urywam, bo obok nut Możdżera, jakby za ich plecami, jest teatralny świat czternaściorga młodych aktorów, których poziom jedno każe mi dziś rzec bez wahania: dawno nie widziałem, by na scenie nikomu nie przeszkadzało bycie na scenie! Dawno nie widziałem tak równego, pysznego poziomu. Dawno nie widziałem, by każdy z występujących był nie ucieleśnieniem lęku przed gestem, śpiewem bądź bezruchem, ale ucieleśnieniem radości gestu, śpiewu bądź bezruchu... No i niby co mam teraz z fantem tym uczynić?

Napawać się dychotomią? Dziergać opozycję? Bóg raczy wiedzieć, po co, ale do końca pisania uparcie hołubić rozpad przedstawienia na walące się nam na łeb garnki Możdżera i na młodych, którzy tak dobrzy są, tak profesjonalni, że nie gubi ich nawet wyśpiewywanie walących się nam na łeb garnków Możdżera?

Nie, w istocie nie było żadnej dychotomii, opozycji, rozpadu. Jak się człowiek uprze, w każdej z tych kategorii znajdzie choć cienie spokoju. A co u Kościelniaka? Nawet pół cienia spokoju. Nic, tylko skrajna forma dychotomii, opozycji, rozpadu. Ergo - sprzeczność parząca. Kontrowersja zagryzających się psów. Tu martwe jazgoty Możdżera - a tu młodzi wyborni, sensualni, o szyjach z każdą minutą coraz intensywniej mokrych. Jeśli kto woli: tu jazgoty - a tu genialnie przez Szekspira wyszeptane sekrety ciał, sekrety w nieuchwytnie giętkiej frazie Gałczyńskiego. Pomiędzy - czeluść.

Jak dla mnie - układ nie do zniesienia. Powiadam, zaczęło się niewinnie, bo jeden, dziesięć, nawet sto żeliwnych brzdęknięć to w sumie mordęga z tej ziemi. Człowiek ma nadzieję, że trud zaraz się skończy, że rytmy się zmienią, że przyjdą inne intonacje, że zacznie pęcznieć szekspirowski, niepokojący seans mieszania iluzji z realnością, seans snów nicujących jawę, seans soków czarodziejskiego kwiatu, zamieniających uczucia ludzi, seans podmienionych głów i prawd najwstydliwszych, które w finale z każdego wyłażą na światło brzasku. Człowiek ma taką nadzieję przez minut dziesięć, a tu mija minuta już dwudziesta - i nic. Dalej to samo. Z niepozornej drzazgi wstępnej zrobiła się dywizja cała - i kręci się w piętkę.

Nie przybywa Szekspir. Pełna delikatnych niedopowiedzeń scenografia koi oko - kilka obrazów na długo zostaje w głowie. I bez żadnych wahań cmokać można nad talentami aktorów, że wspomnę tylko Łukasza Mazurka w roli Puka, a zwłaszcza Jagodę Stach, zachwycającą jako Hermia. Tak. Ale - co z tego, skoro Szekspir nie przychodzi, za to wciąż pancernymi tabunami nuty Możdżera przyłażą i przyłażą?

Obojętne, jakim malunkiem się posłużę, by złapać ducha muzyki Możdżera - malunkiem zaciężnej piechoty, husarii, garów walących się na łeb, zgrzytających kół zębatych czy też portretem starych armat pękających na syberyjskim mrozie. Obojętne, jak nazwiemy czołgi, co u Kościelniaka miażdżą mech. Feler, że z tym bólem nic już nie da się zrobić. Nie kryję: z największą przyjemnością uwzniośliłbym dyplom, i po części to czynię, ale w pełni - nie mogę. Wybaczcie. Nie mogę, bo przez długie godziny za aktorami kolebał się Szekspir w durszlaku na łbie i z nosem przebitym korkociągiem, w intonacji godnej tramwaju skręcającego w Długą - wył coś, waląc chochlą w balię.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji