Artykuły

Poczet aktorów krakowskich: Zygmunt Józefczak

- Najważniejsze w tym zawodzie jest ciągłe spotykanie się z interesującymi, fascynującymi artystami. To o wiele ciekawsze niż zagranie w 742. odcinku serialu - mówi ZYGMUNT JÓZEFCZAK, od 35 lat aktor Starego Teatru w Krakowie.

Uwielbiam góry, po których często chodzę podczas samotnych wędrówek. Mam ulubione sioło w Tatrach, moją oazę, miejsce spokoju i wypoczynku, skąd wyruszam na poważne wyprawy. Chodziłem też po Alpach szwajcarskich - lubię te ostre szczyty, granie, ich wyniosłą niezależność. A niezależność cenię sobie ponad wszystko, choć nieraz płacę za nią wysoką cenę. Dziś świat jest tak bardzo nasycony ruchliwością, nerwowością, że skupienie się na sobie i własnych myślach, w samotności, gdzieś pod chmurami daje relaks i chwilę oddechu - mówi Zygmunt Józefczak, od 35 lat aktor Starego Teatru.

I choć wybrał zawód niezupełnie niezależny, gdyż często losy aktora zależą od decyzji dyrektorów teatrów, reżyserów, to jednak czuje się człowiekiem wolnym. - Przede wszystkim w sensie politycznym. Nigdy nie należałem do żadnej partii, nie wiązałem się też w układy towarzysko-zawodowe. Kiedy one upadają, często trzeba zmieniać teatr. A ja nie musiałem, jestem wierny "Staremu" od 35 lat. Teraz, kiedy w Polsce kształtuje się demokracja i mamy do przejścia trudną drogę, tym bardziej zależy mi na nieskrępowanej niezależności.

Zygmunt Józefczak jest absolwentem krakowskiej PWST. Do Krakowa, swoistego "państwa w państwie" przyjechał z Poznania, gdzie stawiał pierwsze kroki aktorskie w zespole "Poznańskie Koziołki", grając na akordeonie, a także podejmując główne role w bajkach. - Jako mały chłopiec zagrałem - i tu muszę się pochwalić, że z dużym powodzeniem - Kubusia Wszędobylskiego. Już wtedy dobrze poczułem się na scenie i na niej szukałem swojego miejsca wżyciu.

Po ukończeniu w 1969 roku szkoły teatralnej przez dwa sezony związał się z Teatrem Ludowym, kierowanym wówczas przez Irenę Babel. - To był szczęśliwy czas zarówno dla tego teatru, jak i dla mnie. Dzięki pani Irenie mogłem zagrać wiele znaczących ról, z Kordianem i Bardosem w "Krakowiakach i góralach " na czele.

Po dwóch sezonach aktor zmienił nowohucką scenę na Stary Teatr, gdzie zadebiutował znakomitą rolą Brzozowskiego w "Sprawie Stanisława Brzozowskiego", spektaklu wyreżyserowanym przez Tadeusza Malaka. - Zawsze chciałem być w "Starym", tym bardziej że udane spektakle dyplomowe, m.in. rola Tuzenbacha w " Trzech siostrach " w reżyserii Bronisława Dąbrowskiego rozbudzały moje ambicje. Chciałem się zaangażować do teatru prowadzonego przez Zygmunta Hübnera, wspaniałego człowieka i artystę. Niestety, Hübnera zdjęto ze stanowiska z powodów politycznych i angażował mnie już Jan Paweł Gawlik. Zaproponował mi pracę z Jerzym Jarockim. Odmówiłem ze strachu. Później osobista z nim rozmowa rozwiała moje wszelkie wątpliwości i miałem przyjemność wielokrotnie grać u pana Jerzego, m.in. w legendarnym "Procesie" Kafki, "Rewizorze" Gogola czy w "Mordzie w katedrze" Eliota. To Jarocki właśnie w dużej mierze ukształtował mnie jako aktora: precyzyjnymi uwagami, perfekcją w pracy. Przebycie drogi z Jarockim jest trudne, ale bardzo owocne.

Zygmunt Józefczak miał szczęście współpracować z wieloma wybitnymi reżyserami, m.in. z Konradem Swinarskim, Andrzejem Wajdą, Krystianem Lupą, Siergiejem Arcybaszewem czy Jerzym Grzegorzewskim. Te spotkania wspomina jako niezwykle twórcze. - To bardzo różne osobowości, ale wszyscy byli artystami. Oni nigdy nie "produkowali" przedstawień, ale traktowali swoją pracę w teatrze jako doświadczenie, wyzwanie, określając poprzez spektakl osobisty stosunek do rzeczywistości i siebie. Pracując z nimi, miałem poczucie całkowitej wolności. Tacy artyści właśnie powodują, że podczas prób dochodzi do spotkania subiektywności reżysera z subiektywnością aktora. Dążąc do porozumienia z aktorem, często poprzez konflikt czy przekorę starają się, by to porozumienie było najpełniejsze, aby prowadziło do prawdy scenicznej - chyba najważniejszej w teatrze.

Zygmunt Józefczak, mimo wielu ważnych ról, które ma w swym dorobku, nie należy do aktorów z pierwszych stron gazet. Nie grał w filmach, serialach, co zwykle zapewnia popularność. Mówi o tym bez goryczy twierdząc, że nie sława i pieniądze są najważniejsze w tym zawodzie. - Choć nie ukrywam, że miło być popularnym i bogatym. Ale nie narzekam, cieszę się z tego, co mam, przede wszystkim z wielu obowiązków. Tak to już jest, że los w moim życiu stwarza wiele przeciwności, które muszę przezwyciężać. Traktuję je jako wyzwanie, a nie jak poniżenie czy karę. Radzę sobie z nimi, dzięki Bogu, przeskakując różne życiowe przeszkody. Najważniejsze w tym zawodzie jest ciągłe spotykanie się z interesującymi, fascynującymi artystami. To o wiele ciekawsze niż zagranie w 742. odcinku serialu.

Dla Zygmunta Józefczaka nie tylko praca z wybitnymi reżyserami stanowi istotę zawodu, ale też spotkania z osobowościami aktorskimi, z którymi miał szczęście grać w ciągu wieloletniej pracy artystycznej. - Stworzenie dobrego, nowoczesnego teatru w czasach konkurencji mediów jest szalenie trudne. A jednak nasz teatr pozostaje miejscem, w którym wciąż poszukuje się nowych artystycznych dróg. Co prawda niejednokrotnie jestem krytyczny wobec przeróżnych poczynań młodych reżyserów, to jednak w niektórych uczestniczę, chcąc także szukać tej nowej drogi, którą teatrowi wyznacza współczesny świat i młodzi twórcy.

Doświadczenia aktorskie pan Zygmunt zdobywał u boku wybitnych aktorów, grając zarówno w repertuarze klasycznym, jak i współczesnym. - Partnerowanie Wojciechowi Ruszkowskiemu, Wiktorowi Sadeckiemu, Kazimierzowi Witkiewiczowi, Ewie Lassek, Annie Polony - to był prawdziwy zaszczyt i szkoła zawodu. Swoim talentem, emocjonalnością prowokowali mnie do twórczego rozwoju także Marek Walczewski, Jerzy Bińczycki, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Izabela Olszewska, z którą grałem m.in. w "Iwonie, księżniczce Burgunda" - ona Królową, a ja Księcia Filipa. Z młodszego pokolenia bardzo cenię Dorotę Pomykałę, Dorotę Segdę, pełną wdzięku i talentu Annę Radwan. Kiedyś sporo grałem z Jurkiem Trelą, moim szkolnym kolegą, z którym do dziś jestem zaprzyjaźniony. Często różniły nas poglądy na tematy polityczno-społeczne, ale nigdy nie udało nam się poróżnić. Na Jurku zawsze można polegać. Z kolei Janek Peszek, wspaniały aktor i szalony człowiek, powoduje, że ilekroć ja, emocjonalny tremiarz wchodzę na scenę, choćby w "Tangu" Gombrowicza, gdzie gram Gonzala - strach mija. Takich wspaniałych kolegów jest jeszcze wielu. To dzięki nim właśnie scena Starego Teatru nadal jest miejscem magicznym. Obcowanie z takimi osobowościami rekompensuje mi brak wielkiej popularności i gwiazdorskich pieniędzy. Zawsze interesował

mnie człowiek, jego duchowość, ekspresja, jego złożoność z dobra i zła. A teatr właśnie daje możliwość dogłębnej penetracji bohatera, w którego skórę przychodzi mi wchodzić. Takie doświadczenia były moim udziałem w tym teatrze i dlatego nigdy nie myślałem o zmianie zespołu.

Teatr, w którym niemal każdy aktor spędza większość swego życia, to także miejsce przyjaźni, przeżywania wzlotów i upadków będących udziałem każdego twórcy. To miejsce żartów, nierzadko odbywających się na-scenie. - Wspaniałymi kawalarzami byli Wiktor Sadecki i Wojciech Ruszkowski. Nigdy nie zapomnę naszych wspólnych występów w "Domu otwartym" Bałuckiego. Pan Wojciech, z rozkoszą, lubił przewracać się w jednej ze scen o urojonego, wymyślonego śledzia po japońsku. Tańce i ekwilibrystyki, które wyczyniał świadczyły o tym, jak ten wybitnie dramatyczny aktor świetnie czuł się w komedii. Prowodyrem wielu dowcipów był oczywiście Witek Sadecki, który najpierw podpuszczał delikwenta, a potem zanosił się śmiechem. Przyjaźnie w teatrze są ważne. Jednak choć staram się być przyjazny w pracy, nie utrzymuję zbyt bliskich kontaktów towarzyskich. Ale był taki czas, kiedy wielu z nas, m.in. Konrad Swinarski, Wojtek Pszoniak, Jurek Bińczycki, Jurek Radziwiłowicz i ja mieszkaliśmy na czwartym piętrze w pokojach teatralnych. Niejedną noc przegadaliśmy o sztuce. Konsolidował wszystkich Konrad. On kochał ludzi i skupiał ich wokół siebie. Był postacią charyzmatyczną. Sam w życiu przeszedł wiele załamań, więc był niezwykle tolerancyjny i wyrozumiały dla ludzkich ułomności. Dzięki niemu nauczyłem się patrzeć na człowieka w sposób złożony i pełny, widzieć go w jego sprzecznościach. Grałem u Konrada w jego inscenizacjach "Dziadów" i " Wyzwolenia ". Prace nad "Hamletem" przerwała jego tragiczna śmierć. To były wspaniałe lata Starego Teatru. Ale przecież nie można żyć tylko wspomnieniami. Czas biegnie, świat i teatr zmieniają się. Obserwuję to w kraju, ale także podczas zagranicznych wyjazdów. Z przedstawieniami Lupy odwiedziliśmy ostatnio m.in. Paryż, Ateny, Bretanię i byliśmy świadkami, jak jego niezwykły teatr przyjmowany jest przez obcą widownię. To były nasze prawdziwe sukcesy.

Dziś teatr zdecydowanie odchodzi od dotychczasowego modelu i trudno temu się sprzeciwiać. Najlepszym dowodem są spektakle Warlikowskiego, Jarzyny, Kleczewskiej, u której gram w jej kontrowersyjnym "Śnie nocy letniej". Młodym scena zaczyna nie wystarczać. Próbują poszerzać miejsce gry o widownię, łamać dystans między aktorem i widzem. Scena przestaje być wyłącznym miejscem iluminacji i imaginacji. Staje się przedłużeniem naszej świadomości. To rozwinięcie myśli Jerzego Grotowskiego, który wiele lat temu integrował publiczność z aktorami, wręcz zamieniał role.

W czasach komuny, gdy cenzura nie dawała żyć wielu twórcom, również i w Starym Teatrze można było tego doświadczyć. Szczególnym przeżyciem była premiera, a właściwie próba generalna spektaklu "Termopile polskie" Micińskiego w reżyserii Krzysztofa Babickiego. - Grałem tam dużą rolę - Wielkiego Kofty. Tekst zawiera elementy antyrosyjskie, więc towarzysze z Warszawy postanowili nas odwiedzić przed premierą. Na generalną przyleciała samolotem delegacja Biura Politycznego KC PZPR. Wzbudziło to w nas wielki bunt i sprzeciw. Ale wbrew tej tragifarsie zagraliśmy spektakl bardzo profesjonalnie. Oczywiście, nie obeszło się bez cenzorskich skrótów.

Zygmunt Józefczak ze szczególnym sentymentem wspomina m.in. role Boreńskiego w "Z biegiem lat, z biegiem dni" Wajdy, Don Juana, Jenialkiewicza w "Wielkim człowieku do małych interesów", Żorża Bengalskiego w "Mistrzu i Małgorzacie" Lupy, Ostatniego Papieża w "Zaratustrze" tegoż reżysera. Ostatnio wystąpił w "Ajasie" Sofoklesa spektaklu przygotowanym w ramach festiwalu re_wizje/antyk. Niebawem wyrusza z teatrem na tournée do Paryża. Ale teatr i praca w szkole to nie jedyne pasje aktora. Kiedy spotykam pana Zygmunta w tramwaju, zawsze obłożony jest różnymi gazetami i pochłonięty ich lekturą. Bo polityka, to też pasja. - Śledzę z uwagą wszystko, co dzieje się w naszym kraju. Wiele spraw mnie boli. Przecież w naszym społeczeństwie jest taki potencjał intelektualny. Dlaczego wciąż nie potrafimy go wykorzystywać? Dlaczego nierzadko jesteśmy przedmiotem kpin w Europie? Dlaczego potrafimy burzyć, zamiast budować? Dlaczego Polacy sami podcinają korzenie, z których wyrośli? Te pytania często zadaję sobie, będąc samotnie w górach lub podziwiając piękno norweskich fiordów. I nieraz zazdroszczę Szwajcarom, Norwegom nie tylko wspaniałej przyrody, ale umiejętności życia w harmonii z naturą i wielkich osiągnięć cywilizacyjnych.

Na zakończenie spotkania przeglądam "księgę próżności", jak aktor nazwał album jego dokonań przygotowany przez córkę Agnieszkę. - Zebrała mój dorobek, sprawiając mi tym wielką radość. A jeszcze większą obdarzając mnie dwoma wnukami - Maćkiem i Krzysiem. Oni czasami wyczyniają takie sztuki, o jakich mnie się w teatrze nie marzyło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji