Pech Dürrenmatta
Warszawa nie ma szczęścia do powtórek z {#au#20}Dürrenmatta{/#}. Wszystkie spektakle, zapamiętane jako wielkie wydarzenia, miały miejsce w końcu lat 50. i w 60. Próby przywrócenia tej dramaturgii scenie w latach 80. skończyły się porażkami. Tak było z {#re#10145}"Fizykami"{/#} w Małym, {#re#17242}"Romulusem Wielkim"{/#} w Polskim czy {#re#17344}"Wizytą starszej pani"{/#} w Narodowym. Teraz po "Wizytę" sięgnął Współczesny i efekt jest podobny.
Obserwując spektakl, już po chwili staje się jasne, dlaczego teatr zdecydował się na wystawienie tej tragicznej komedii. Sytuacja wyjściowa - małe, podupadłe miasteczko z nieczynnymi zakładami, masowym bezrobociem i perspektywą darmowych zupek - opisana przez Dürrenmatta w latach 50., pasuje jak ulał do rzeczywistości polskiej prowincji AD'93. Nie trzeba by nawet specjalnie uaktualniać tekstu, by polski widz dostrzegł w mieszkańcu Güllen siebie bądź swoje zagrożenia. Reżysera ta możliwość skojarzeń urzekła do tego stopnia, że uznał, iż jest to najlepszy trop i pomysł na spektakl. Przeniósł więc akcję w lata 90. i pilnie zadbał o realizm.
To położyło sztukę. Zamiast drapieżnej, surrealistyczno-groteskowej wizji świata, tyleż tragicznej co komicznej, otrzymaliśmy naturalistyczną. Dürrenmatt został spłaszczony, pozbawiony niepokoju, wieloznaczności, poezji.
Wielkimi atutami tego przedstawienia miało być obsadzenie Mai Komorowskiej i Wiesława Michnikowskiego w rolach wiodących. Niestety, i im dosłowność inscenizacji zaszkodziła. Naprawdę broni się tylko Henryk Bista w roli Nauczyciela.
Dürrenmatt ma do Warszawy zdecydowanego pecha.