Artykuły

Mam łatwość grania

- Dokonałem wyboru bycia niezależnym od mojego zawodu. Od jakiegoś czasu zajmuję się winem, które jest moją prawdziwą pasją. Ono wyraża moją potrzebę spokoju, bo z winem jest związana cisza, a także ciągłość, trwanie - mówi MAREK KONDRAT.

Z Markiem Kondratem [na zdjęciu] rozmawia Krzysztof Lubczyński"

Kształciłem się na repertuarze romantycznym (...) należę do epoki tamtego kostiumu, języka, piedestałów - mówił Pan w jednym z wywiadów. Jednocześnie jest Pan aktorem o bardzo współczesnym języku. I ta dwoistość najciekawiej wyraża się, moim zdaniem, w Pana hrabim Horeszce w filmie, Pan Tadeusz Andrzeja Wajdy: romantyzm, tajemnica i współczesna gorycz.

- Jestem wpisany w tę tradycję duchowo, a także dlatego że obowiązywała w mojej szkole teatralnej. Na pierwszym roku miałem zajęcia z Marianem Wyrzykowskim, aktorem z pokolenia mojego ojca Urządził nam konkurs na monologi romantyczne, bo to była dla ówczesnej kasty profesorskiej wykładnia predyspozycji aktorskich. Ta tradycja zanika i ma to złe, ale i dobre strony. Rola hrabiego Horeszki istotnie składa się z dwóch elementów: z języka trzynastozgłoskowca, dla nas niemal biblijnego, oraz z postaci stworzonej przez współczesnego człowieka. Gdy zobaczyłem się w kostiumie i w charakteryzacji, to pewne rozwiązania same przyszły mi do głowy, a poza tym taki wizerunek jest zasługą większej ilości ludzi, a nie tylko aktora: kręcone włosy u hrabiego, kolczyk w uchu i rodzaj fanfaronady francusko-włoskiej, która w zagrodach zubożałej szlachty polskiej jest cudaczna. U Mickiewicza hrabia jest poważniejszą postacią niż u Wajdy i w mojej prezentacji.

Mówił Pan o dobrych i złych stronach tego romantycznego szlifu otrzymanego w szkole..

- Dobrą stroną był język, a trudno sobie wyobrazić bardziej urodziwy język polski niż w wydaniu romantycznym. Złą stroną jest to, co nam pozostawił romantyzm, czyli nieznajomość indywiduum ludzkiego jako takiego. Stworzył bohaterów półrzeczywistych, występujących w imieniu narodu, czyli pojęcia bardziej emocjonalnego niż faktycznego. Bo naród to zlepek rozmaitych warstw, co dziś widać lepiej niż w PRL, kiedy byliśmy bardziej jednolici. Bohaterowie romantyczni wyrażali swoje uczucia w warunkach zniewolenia, a Konrad, Kordian wadzili się ponadto z Panem Bogiem. Państwo polskie, ogromne za Jagiellonów, przesuwało się później po mapie Europy z lewa na prawo i z powrotem, by ostatecznie zniknąć z niej na ponad 200 lat. Nikogo nie przyzwyczailiśmy do siebie. Poza tym naszą ulubioną taktyką wojenną, jak pisał Sławomir Mrozek, była walka z przeważającymi siłami wroga, w której poświęciliśmy najlepszą część narodu: twórczą i wrażliwą. Ja za to obwiniam polski romantyzm, kompletnie inny od romantyzmu Goethego, Balzaca, Byrona, czy tym bardziej de Musseta, u których bohaterem jest człowiek a nie naród.

Trudno o ciekawego indywidualnego bohatera także we współczesnym teatrze, filmie czy literaturze.

- Scenarzyści filmowi nie mogą sklecić bohatera, którego tak się domagają i krytycy, i widzowie. Ale jak stworzyć bohatera, kiedy my się nawzajem nie znamy? Żyjemy mitami i zabobonami, wsparci prosto interpretowaną religią, która zostawia na tym wszystkim silne piętno. Nie ma postaci kobiecych w polskiej literaturze, może poza Lalką czy Nocami i dniami. Kobieta jest przystankiem na drodze mężczyzny do odzyskania wolności, tłem, opatruje powstańca, poczyna z nim dziecko, ale on znika, bo ma ważniejsze, narodowe sprawy.

Czy w takim razie Pana bohater, Adam Miałczyński z Dnia świra Marka Koterskiego, to krzyk rozpaczy? Bo jeśli to ma być współczesny bohater polski, to jest przerażający.

- Zadziwiające, jak wielu ludzi z nim się utożsamia Nie mam dnia, w którym ktoś by mnie o Miauczyńskiego nie zagadnął. Ludzie są wrażliwi na jego natręctwa, na samotność tej postaci, ponieważ my wszyscy jesteśmy samotni. Miauczyński też jest przejawem wpływu romantyzmu na nas, on jest tą spuścizną. Upokorzony jest przez państwo, przez czarnych i czerwonych, a nikt nie dostrzega jego talentu, pracy, ambicji, emocji i potencjału. Posługuje się więc wulgaryzmem jako wyrazem rozpaczy i bezradności W jego życiu kobieta jest mitem, na co dzień nie ma on czasu i miejsca na kobietę życia w jego życia. Każdy dzień przynosi mu jeszcze większy stres i pogłębia uczucie osamotnienia. Uczniowie, dyrekcja, władza, ustrój, ulice, brud, fobie, matka, miejsce urodzenia, geny, wszystko jest przeciwko niema To jest wycie Polaka świadomego swojego losu i kompletnej niemożności wydobycia się z tej koleiny. Zadziwiające, ale bardzo polskie.

Tylko polskie?

- Tylko. Zostawmy Anglików czy Francuzów, ale nawet Czesi, do których nam tak blisko, o miedzę, są kompletnie inni! My zwalamy wiele na nasz nieznany światu język, ale czy Czesi mają język bardziej czytelny? Nie! Ale oni nie mają z tym żadnego problemu, są inaczej w świecie niż my, są w jego środku, jest na nich piętno germańskie, CK-austriackie, wytracili szlachtę i stworzyli społeczeństwo średnie, które przetrwa każdy kataklizm. Parówka jest, piwo jest, Niemiec przyjdzie i pójdzie. Po co burzyć Pragę, skoro za chwilę i tak do niej przyjedzie cały świat? A my musimy ciągle coś odbudowywać, nadrabiać, nadganiać. Proszę porównać nasze literatury, kompletnie odmienne. Oni piszą tak, jakby rozmawiali, jak my w tej chwili, i pili piwo. To jest literatura człowieka, ludzkiego losu. Hrabal, Kundera, Hasek. A my piszemy poezję, literaturę odosobnienia, samotności. Nasi pisarze siedzą po lasach: Olga Tokarczuk mieszka w jakiejś głuszy, Stasiuk w Dukli w Bieszczadach. To jest poezja pisana prozą. Jeśli u nas na siedem nominacji do Nagrody Nike cztery, pięć są to tomy poezji to o czym to świadczy? To piętno jest nawet w młodych ludziach, choć w nich się ono będzie powoli zabliźniać. Stąd ten akces europejski jest tak ważny, bo inaczej pozostaniemy skansenem, miejscem do odwiedzin wycieczek, nawet gdy już nie będzie granic. Niestety, Polak, jak Miauczyński, jest gotów działać tylko w temperaturze podwyższonej. 36,6 stopnia powoduje u niego martwotę i zgon. Najlepiej czuje się w stanie gorączki, a co najmniej podgorączkowym. Wtedy żyje, objawia swoje uczucia i pasje. No i to poczucie szczególnego losu i koneksje z Najwyższym.

Ponad rok temu mówił Pan: Doskwierają mi tu prowincjonalizm, brak zasad, prywata, pogarda dla pracy, talentu, niezmiennie powtarzane przez wieki Ale czuję się uczuciowo związany z ojczyzną, tak jej nienawidzę, że ją kocham, albo odwrotnie. Jestem uwikłany. Byłaby możliwość ucieczki (..) ale ja całą duszą, ciałem i całym moim nieszczęściem jestem tu. I tu pewnie zdechnę, mimo wszystkich marzeń, żeby mieszkać w Toskanii. Bo istnieje w Polsce, we mnie jakaś niemoc, niemożność, że wyżej nerek się nie podskoczy. Tu nie można, jak Marcello Mastroianni, być własnością świata. Okropnie dołujące! Jesteśmy skazani? Rozmawiamy w 16. roku demokracji. W Unii Europejskiej.

- Liczę na to, że to się jednak będzie wygładzać, choć pozostaniemy odrębni i bardzo dobrze, bo unifikacja, której doświadczamy, wszędzie odbarwia, chłodzi, miesza, zamazuje potrzebne kolory. A co do 15 lat demokracji: a czy to tak wiele? Już dla moich synów obecne spory są mało ważne. Tak jak ówczesne sprawy w moim dzieciństwie, które upłynęło na Muranowie, w pobliżu ruin getta i Pawiaka, ale było normalne mimo otaczającej biedy. Ustrój nie zaprzątał mi głowy. Słyszałem wesołe piosenki o odbudowie Warszawy, ale oczywiście nie słyszałem krzyków przesłuchiwanych na Koszykowej. Teraz też coraz dalej mi od polityki. Myślę, że będzie zwolna coraz lepiej, bo jesteśmy pojętnym i sprytnym społeczeństwem. Francuzi liczyli stare franki na nowe przez 20 lat, a Polacy opanowali to w kilka dni. Są też złe nawyki i pozostałości. Umiemy żyć bez państwa, ale też przeciw niemu, korzymy się przed lepszymi, gardzimy biedniejszymi. Ciągle poznaję Polaka na ulicy Londynu czy Paryża po zniszczonych butach, po wypchanych na kolanach spodniach i rozbieganym wzroku, ale to się będzie wyrównywać.

Czy nie uderza Pana materia naszej rozmowy? Pan jest aktorem, a rozmawiamy o sprawach publicznych, historii, psychologii Polaków itd. Pamięta Pan, jak po 1989 roku przywoływano aktorów do rzemiosła, mówiono, że czasy, kiedy zabierali oni głos w imię narodu, skończyły się? A jednak ta tradycja aktorstwa jako zawodu inteligenckiego, który nie jest tylko rzemiosłem, jako przygody człowieka myślącego jakoś trwa. Dziś wyrażają go jeszcze Gustaw Holoubek, Andrzej Łapicki czy Ignacy Gogolewski. Pan, znacznie od nich młodszy, czuje się spadkobiercą tej tradycji?

- Nie buntuję się przeciw tej zmianie pozycji aktorów, bo ona w poprzednim ustroju była trochę nienaturalna. Staliśmy często na koturnach i rozmawialiśmy podniośle ze społeczeństwem, używając tekstów nie swoich jako tajnego porozumienia, ale tę tradycję, o której Pan mówi, reprezentuje garstka ludzi, kropla wśród paru tysięcy aktorów. Tacy ludzie jak Holoubek, mój mistrz, reprezentują coś, co jest raczej cechą charakteru, wrażliwością, sposobem patrzenia na świat, w czym aktorstwo może tylko przeszkadzać. Mnie przeszkadza. Nie mogę już być takim aktorem, który jeszcze raz wykona w innym przebraniu to, co już kiedyś robił. Ja się przed tym bronię, nie mam na to ochoty. Pewne rzeczy już zrobiłem i nie chcę powtarzać tego w nieskończoność, tak jak nie chcę uczestniczyć w takim zdarzeniu jak repertuarowy teatr. Patrzenie na tablicę, czy dostałem rolę, to już nie dla mnie. Poza tym aktorstwo to zawód zespołowy, gdzie indywidualność jest przytłaczana przez zespół. Miejsce, w którym rozmawiamy (warszawski lokal Prohibicja, współwłasność Marka Kondrata - przyp. K.L), które w ogóle nie kojarzy się z moim zawodem, świadczy o tym, że dokonałem wyboru bycia niezależnym od mojego zawodu. Od jakiegoś czasu zajmuję się winem, które jest moją prawdziwą pasją. Ono wyraża moją potrzebę spokoju, bo z winem jest związana cisza, a także ciągłość, trwanie. Ilekroć zwiedzam, np. we Francji miejsca, w których ludzie od trzech, czterech pokoleń wykonują ten sam zawód, np. winiarski czuję zazdrość. Widać w tym pogodne pogodzenie się z losem, stoicyzm. W Polsce jest na ogół kompletnie inaczej. To warunkują nasza historia i nasza ekonomiczna teraźniejszość. Wszystko jest przejściowe. A we Francji czy we Włoszech spotykam nawet kelnerów w bardzo poważnym wieku. Można zarobić i ma się kontakt z ludźmi. A Polacy ciągle szukają swojego losu i zawsze jakby na zewnątrz siebie. Każdy chce być kimś innym. To się dokonuje także na innym szczeblu. Popularny satyryk zaczyna wierzyć, że może być prezydentem. Inny, człowiek znany z ekranu telewizyjnego i z tego, że napisał dość marną książkę, też uważa, że może kierować losami narodu. To są fantasmagorie.

Deklaruje Pan daleko idący dystans do swojego zawodu, mimo że pochodzi Pan z rodu aktorskiego. Wybitnym aktorem był Pana ojciec Tadeusz Kondrat, także stryj, Józef Kondrat.

- Właśnie dlatego. Mój ojciec był człowiekiem zanurzonym w aktorstwie. Aktorzy bywali w moim domu i słyszałem, jak rozmawiali afektowanymi głosami To był jakiś sztuczny świat, którego wtedy nie cierpiałem. To był świat ludzi żyjących im tylko właściwymi emocjami. Bohema żyjąca raczej nocą niż dniem, zwłaszcza zwyczajnym. Aktor wypowiada się o życiu, miłości, śmierci. A normalne życie, rodzina, dzieci - nie dostają do tych problemów, nie rozumieją go. Prawdziwe życie zaczynało się po spektaklu. Ja tego uniknąłem. Nie mam prawdziwej natury aktora, choć mam łatwość grania. Po zejściu ze sceny czy z planu otrząsam się i wracam do rzeczywistości. Nie poruszam się ponad chodnikiem, nie zachowuję dystansu, przeciwnie, na ogół mam czas dla ludzi, żeby ich wysłuchać i za to mam ich życzliwość.

To dobry moment na kilka słów o ważnych dla Pana osobach, o pierwszym nauczycielu aktorstwa Ignacym Gogolewskim i o Gustawie Holoubku.

- Gustawa uważam właściwie nie tyle za aktora, ile za pisarza, w najogólniejszym tego słowa znaczeniu. To mag, człowiek wielkiej inteligencji, ironii, autoironii, niebywałego poczucia humoru, wspaniały kreator życia i słowa. On panuje nad ludźmi mocą swej czarującej osobowości, której opary roztacza wokoło. Ten szlif duchowy, intelektualny, który mam, zawdzięczam w gruncie rzeczy jemu. I jednocześnie jest tak cudownie zwyczajny. Absolutny, tajemniczy fenomen. Natomiast Ignacy Gogolewski jest dla mnie przede wszystkim wielkim aktorem, wzorem aktorstwa namiętnego, romantycznego, człowiekiem głębokim i pełnym dystynkcji.

Inteligencja i wiedza pomagają, czy przeszkadzają w aktorstwie?

- Profesor Bohdan Korzeniewski mawiał, że aktor może być inteligentny, ale nie powinno mu to przeszkadzać. Byli i są wybitni aktorzy mający w środowisku opinię niezbyt lotnych. Aktor nie musi być Kotarbińskim, wystarczy, by swoim działaniem wywołał w widzu efekt emocjonalny i intelektualny.

W poprzednim dziesięcioleciu wielką popularność przyniosła Panu rola Ola Żwirskiego w Psach Władysława Pasikowskiego, a także komisarza Halskiego w serialu Ekstradycja. Czy melancholia, która bije z tych ról, wypływa z Pana prawdziwej melancholii?

- Zapewne tak. Nie mam powodu narzekać na życie, ale to nie znaczy, że towarzyszy mi jakaś euforia. Mam świadomość, że granica między smutkiem a radością jest krucha, że tak zwane zdobycze życiowe, jak choćby sukces materialny, czy popularność, to są fantasmagorie, że nic nas nie uchroni przed samotnością, koronną cechą naszego bytu. Wkładałem kiedyś dużo wysiłku w to, by innym uprzyjemnić przebywanie ze mną przez co traciłem dużo energii, którą dałoby się wykorzystać inaczej. Przypuszczam, że wielu myślało tak: Ale to wesoły facet, jajcarz, jaką radość musi mieć kobieta, która go pojęła za męża!. A tymczasem moja żona mówi, że jestem w domu dość ponurym facetem. Wie pan, znani komicy, satyrycy często kończyli tragicznie, choć przedtem rozbawiali miliony widzów.

O udziale w Psach powiedział Pan kiedyś jak o punkcie przełomowym, zwrotnym w Pana karierze: Pasikowski, młody facet z innego rozdania, przynależący do męskiego, półamerykańskiego filmu, który nigdy mnie nie dotyczył. Ja byłem po innej stronie, nawet w kwestiach mody; nosiłem się ciepło i godnie, jak mój tata.

- To był moment, który mnie wyjął z przegrody zajęć teatralnych, telewizyjnych i filmowych typu kostiumowego, z całego tego sztafażu aktorskiego, z kręgu Mazepy, Sułkowskiego, Kordiana, komedii Fredry, de Musseta. Ktoś mnie obserwował i stwierdził, że w tym szaławile z szabelką i wąsikami drzemie ktoś zupełnie inny, właśnie np. Olo Żwirski wyrzucony na margines esbek. I tę przemianę zawdzięczam - wiem to po latach - Władkowi Pasikowskiemu. Tymczasem on sam jest z samego środka romantycznego pojmowania świata. Jest jednym z jego ostatnich szermierzy, chłopcem ze świata de Musseta. Zrealizowany przez Olgę Lipińską spektakl, Nie igra się z miłością jest jednym z największych przeżyć jego życia. Gdyby powiedzieć to tej części jego publiczności, która odebrała Psy powierzchownie, to nikt by nie uwierzył. Władek to rycerz, Don Kichot, który może jako ostatni chodzi po tej ziemi. Przejawia zachowania i odruchy współcześnie prawie zapomniane lub spłaszczone, jak przyjaźń, serdeczność, lojalność, zasady. To jest człowiek bardzo dobrze ułożony i z zasadami, liryk i romantyk. Kiedy przeczytałem świetnie napisany scenariusz Psów, to nie widziałem w tym zamiarów obrazoburczych, które sprawią, że ten film będzie cytowany po latach, że wejdzie do annałów, do historii kina polskiego jako ten, który zmienił paradygmat, świadomość polskiego kina. A Władek chciał zrobić tylko zwykły film komercyjny. Wajda do tej pory nie może wyjść z szoku po Psach, bo nie mógł zaakceptować esbeka jako bohatera filmu. Ale widzowi nie chodziło o współczucie dla esbeków, lecz o ludzi z krwi i kości, z jajami. Wielką siłą Psów jest świetnie skonstruowany bohater, którym jest Franz Maurer przede wszystkim. Dziś ten film cytują, niektórzy mówią psami (Bo to zła kobieta była).

Ostatnimi czasy zamieszkał Pan w Sopocie. Dlaczego wybrał Pan to miejsce? Odpowiada Panu swoim melancholijnym nastrojem?

- Celnie Pan wyczuł. Rzeczywiście ma ono w sobie jakąś melancholię, magię, jakiś wykwint, schyłkowy nastrój, który mnie pociąga. I ciekawą architekturę.

Coś z ducha Davos z Czarodziejskiej góry Tomasza Manna?

- ... i Remarque'a. Trochę tak. Poza tym lubię Bałtyk, morze zimne, ale mające swoją magię. I ludzie są tu inni, jakby przewiani wiatrem, nie tak zatęchli jak często ludzie w głębi kraju. I nie ma tu pośpiechu, jak w Warszawie. To polsko-żydowsko-niemieckie w stylu miasto bardzo przyległe mi do duszy.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

MAREK KONDRAT (ur. 1950) - debiutował w filmie jako 10-latek rolą Wawrzka w Historii żołtej ciżemki Chęcińskiego (1961). Jego ważniejsze role filmowe to: Romek w Zaklętych rewirach Majewskiego, Conrad w Smudze cienia Wajdy, nauczyciel w Dreszczach Marczewskiego, Barere de Weuzac w Dantonie Wajdy, tytułowy Pułkownik Kwiatkowski Kutza, Kania w CK Dezerterach Majewskiego. W teatrze grał m.in. Błazna w Kronikach królewskich, Laertesa w Hamlecie, Orestesa w Elektrze Giraudoux, Kordiana, Mazepę, Fantazego, a także Sułkowskiego w Teatrze Telewizji. Grał także na scenach francuskich i włoskich. Niedawno ukończył zdjęcia do jednej z głównych ról w filmie Jana Hryniaka Trzeci, mającym być współczesnym, swobodnym nawiązaniem do Noża w wodzie Polańskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji