Artykuły

O tragicznych skutkach nadmiernych emocji

XI Międzynarodowe Konfrontacje Teatralne w Lublinie podsumowuje Julia Hoczyk w Scenie.

Program XI Konfrontacji Teatralnych w Lublinie był bardzo urozmaicony. Nie sposób było obejrzeć wszystkiego a najtrudniejszy decyzje przyniósł jeden z wieczorów, gdy trzeba było dokonać wyboru między tanecznym spektaklem "Nai-Ni Chen" ( Chiny/USA, odwiedzili już Lublin latem 2005), pokazem "Bruzd"y Leszka Mądzika w Kościele Powizytowskim a najnowszym przedstawieniem Przemysława Wojcieszka, opartym na jego sztuce - "Osobisty Jezus" z legnickiego teatru. Zobaczyłam ostatnie z nich.

Największą zaletą lubelskiego festiwalu konfrontacja różnorodnych stylistyk teatralnych i twórców należących zarówno do nurtu instytucjonalnego, jak i szeroko rozumianej alternatywy (m.in.: plenerowy "Czas Matek" Teatru Ósmego Dnia przygotowany z okazji 50. rocznicy poznańskiego czerwca '56) , do której zaliczam także grupy poszukujące, które chcą przywoływać pojęcie rytualności teatru i często inspirują się jego pograniczem etnograficzno-antropologicznym (w tym roku grupa Anna Planeta z "Monologiem" wg "Medei" w wykonaniu Elżbiety Rojek oraz teatr z Meksyku ze spektaklem "Artaud i jego podróże" będącym humorystyczną grą z antropologicznym schematem wyprawy), jak i teatr tańca (Śląski Teatr Tańca z premierowym spektaklem "Poza światem" oraz japoński tancerz but, Daisuke Yoshimoto z "Erosem i Thanatosem"). Coraz częściej w obrębie teatru repertuarowego pojawiają się ciekawe poszukiwania formalno-treściowe, co ukazuje płynność sztywnych podziałów, zaś Lublin jest miejscem, gdzie różne terytoria teatralne mają szansę wejść ze sobą w twórczy dialog. Niestety, w ostatnich latach zarówno w teatrze oficjalnym, jak i offowym widać pewien regres i nieskuteczną próbę dyskutowania o dzisiejszej rzeczywistości. Spektakle i sztuki stają się więc rodzajem kompromisu między zamierzeniami twórców (a kwestia tych zamierzeń jest wielce problematyczna) a ich walką o zdobycie nowej publiczności - tej, której przejadł się już klasyczny, dobrze skrojony, lecz niekiedy martwy teatr. W Lublinie widać było tę tendencję, zwłaszcza na przykładach Teatru Rozmaitości z "Zaryzykuj wszystko" Grzegorza Jarzyny, "O matko i córko" w reżyserii Bogny Podbielskiej ze stołecznego Laboratorium Dramatu oraz Teatru Polonia Krystyny Jandy ze "Stefcią Ćwiek w szponach życia", a także offowego Studia Teatralnego Koło z zabawną komedią-przebieranką na dwójkę aktorów i tytułową taksówkę.

Na tym tle największe wrażenie wywarł spektakl warszawskiego Teatru Wytwórnia - miejsca, które zachowało jeszcze odwagę eksperymentu i niechęć do plakatowości. Ostatnia cecha wydaje się największą bolączką tzw. nowego dramatu i teatru, których jednowymiarowość bywa porażająca. "Kalimorfa" [na zdjęciu] to pierwsze własne przedstawienie Marka Kality, do tej pory związanego jako aktor z Teatrem Rozmaitości (dzisiejszy TR). Oparte zostało na słynnej książce Fowlesa "Kolekcjone"r o psychopatycznym kolekcjonerze motyli, który nie mogąc wzbudzić miłości, zwabia do siebie młode kobiety a gdy te nie wytrzymują narzuconego przezeń schematu postępowania - zabija niczym piękne, lecz niedające się ujarzmić owady. Kalita stworzył rodzaj przejmującej psychodramy, którą obserwuje się z rosnącym napięciem. Ogromna w tym zasługa aktorów. Magdalena Popławska z wielkim wyczuciem i delikatnie zarysowuje zmianę, jaka dokonuje się w Mirandzie - z rozszczebiotanej młodej dziewczyny, pełnej radości życia i nieco prowokującej, przeobraża się w osaczoną dojrzałą kobietą, żyjącą w swoistej psychozie, niemal oszalałą, lecz nawet w poczuciu największego zagrożenie nie wahającą się rozpocząć dwuznaczną grę. Krzysztof Franieczek jest uwięziony w gorsecie czarnego garnituru, sztywny i żyje wedle ściśle ustalonego, neurotycznego scenariusza. Ferdynand nie ma przyjaciół a dojmująca samotność prowadzi go na skraj obłędu - co więcej, wydaje się, że mamy do czynienia z bezdusznym psychopatą, który z matematyczną precyzją dokonuje kolejnych zbrodni. Ich opis a zwłaszcza beznamiętny końcowy monolog, gdy widzowie dostrzegają jeszcze przykryte kocem zarysy ciała ostatniej ofiary, budzi autentyczne przerażenie. Groza sytuacji budowana jest konsekwentnie. Niegroźny "wariat" łaknący uczucia, nieco śmieszny w swojej bezradności i niemęskości - stopniowo odsłania bezlitosne oblicze maniakalnego mordercy, traktującego innych jak kolejne okazy swojej kolekcji. Miranda próbuje za wszelką cenę zrozumieć motywy jego postępowania. Nie może pojąć, że nie chodzi mu wcale o jej cielesność (okrutna scena zbliżenia, gdy bohater zawodzi, ale chce udowodnić, że mimo to może wywołać uczucie). Z nadzieją że Ferdynand wypuści ją w końcu z "więzienia", zgadza się na wszystko: rysuje mu, czyta, pozuje do sesji zdjęciowej a nawet zmienia się w międzywojenną diwę - fantastyczna scena, gdy Popławska w kimonie w motyle, z kokiem, "śpiewa" (z playbacku) piosenkę "Jesteś moją miłości". Dodatkowo Kalita zarysowuje tu kontrast osobowości - inteligentnej i oczytanej studentki malarstwa oraz ograniczonego umysłowo prostaczka, co stanowi nie tylko odwrócenie schematu znanego z "Pigmaliona", ale jest także trawestacją - obecnego u Fowlesa - wątku z Szekspirowskiej "Burz" ( znaczące imiona bohaterów i scena czytania przez Ferdynanda fragmentów sztuki). Świetne aktorstwo zyskuje w "Kalimorfie" doskonałe dopełnienie w postaci skomplikowanej i wzmagającej napięcie gry świateł oraz oprawy muzycznej. Znakomita jest scena kąpieli Mirandy, gdy widzimy jej plecy, powoli wyłaniające się z wanny i wydobywane żółtawym światłem, które odsłania tatuaż motyla tuż przy karku; znaczący jest też zarys cienia/wyobrażenia tytułowej kalimorfy (czyli jednego z najbardziej szlachetnych gatunków motyli) na tylnej ścianie sceny, powracający niczym leimotiv.

Intrygująca okazała się próba uwspółcześnienia Eurypidesowskiej "Medei" toruńskiego Teatru im. Horzycy (koprodukcja z festiwalem), w której na plan pierwszy wysuwa się postać główna. Marcin Wierzchowski rozgrywa spektakl na scenie tworzącej kształt prostokąta zamkniętego z jednej strony parą drzwi, z drugiej zaś - ekranem z projekcją morza. Widzowie siedzą po obu stronach pola gry wyznaczonego przez pas żwiru, co razem z ekranem poszerza świat przedstawiony przenosząc publiczność nie tylko na odległą plażę, lecz także w przestrzeń wizji i marzenia - o wolności, która jest niczym senny majak. Toruńska Medea jest przedstawieniem o wyraźnie feministycznej wymowie (wbrew przedpremierowym wypowiedziom reżysera). O pokrzywdzonej przez los kobiecie - znakomita Maria Kierzkowska - która postanawia wziąć odpowiedzialność za własne życie, choć w przewrotny sposób wydaje się raczej ofiarą okrutnego fatum. Zemsta jest obosieczna a konsekwencje, które ponosi wskutek własnych działań - okrutne i nieodwracalne - oprócz podstępnego pozbawienia życia nowej ukochanej Jazona, musi też zabić własne dzieci. W spektaklu, inaczej niż u Eurypidesa, są to dwie dziewczynki - zatem gest ten nabiera znamion symbolicznych - matka chce oszczędzić im życia pod dyktatem męskiej władzy. Medea jest najsilniej zarysowaną postacią, dzięki czemu spektakl wykracza poza feministyczny manifest. Nie chodzi już tylko o prawo kobiety do samostanowienia i chęć wyrwania się spod męskiego "jarzma", lecz raczej o siłę namiętności - najpierw miłości, dzięki której Medea ratuje życie Jazona kosztem brata, później zaś - zemsty, gdy jej poświęcenie zostaje brutalnie podeptane. Kierzkowska nadaje swojej postaci wiele barw, czyni ją jednocześnie prawdziwie ludzką i przejmującą, z drugiej zaś strony targające nią uczucia zdają się przekraczać możliwości pojedynczego człowieka. To dzięki głównej aktorce do spektaklu wkrada się wymiar fatum - bardziej niż antykowi bliższego egzystencjalistom, którzy z ludzkiego dążenia do wolności wyciągnęli najbardziej radykalne konsekwencje; wolność staje się więc zniewoleniem i ciężarem znacznie gorszym niż poddanie się władzy bogów, zaś marzenia o niej - złudzeniem, które nigdy się nie urzeczywistni, lecz mimo to przesądza o człowieczeństwie.

Jak co roku, w Lublinie pojawiły się też teatry zza wschodniej granicy. Tym razem były to: Narodowy Teatr im.Kupały z Białorusi ze spektaklem "S.V." według "Wiśniowego sadu" Czechowa oraz moskiewski Teatr.doc z "Dok.torem". Struktura przedstawienia białoruskiego została w całości oparta na rytmie działań aktorskich i muzyce - czasem z nimi współbrzmiącej, innym razem pozostającej w kontrapunkcie. Słów pojawia się niewiele, dlatego spektakl wymaga od aktorów niezwykłej precyzji i czytelności w działaniu. Najbardziej interesujące są kontrasty między scenami o znakomitym humorze sytuacyjnym a tymi zabarwionymi sentymentalnie i poważniejszymi. Nacisk na partyturę ruchową pozwala doskonale ukazać uwikłanie w powtarzalność czynności i okrucieństwo codziennych rytuałów przed którymi nie ma ucieczki. Pojawiające się zaś w spektaklu rekwizyty - jak szafa służąca za przejście między różnymi czasami, czy sobowtórowe postacie przytroczone do pleców niektórych bohaterów, nasuwają skojarzenia z Kantorowskim teatrem pamięci i śmierci. Korowodowy ruch postaci przypomina szeregi i łańcuchy taneczne bohaterów teatru tańca Piny Bausch, bezlitośnie zapętlonych we wzajemnych relacjach i międzyludzkich obrzędach konwenansów, które wymykają się spod kontroli.

"Dok.tor" to spektakl Teatru.doc w reżyserii Władimira Pankowa zrealizowany według stylistyki własnego pomysłu, którą nazwał "sound drama. Fabuła jest równorzędna wobec muzyki i aktorskich działań podanych jej rytmowi (znaczący leitmotiv quasi tradycyjnej pieśni Zabierz mnie). Doc. to teatr dokumentalny, który bazuje na autentycznych wypowiedziach realnie istniejących ludzi. "Dok.to"r Jeleny Isajewej powstał na kanwie jej rozmowy ze znajomym lekarzem z Astrachania. Ukazuje los początkującego lekarza, niejako zesłanego na staż, w miejsca odległe od stolicy, gdzie brakuje pieniędzy, zaopatrzenia, prowiantu, leków. Młody lekarz musi zmierzyć się nie tylko z beznadziejną sytuacją, lecz także z niechęcią personelu szpitalnego, jego marazmem i początkowo trudną dlań do zrozumienia akceptacją nieludzkich warunków. Stopniowo sam godzi się z wieloma rzeczami, choć jest to zgoda wymuszona, wisielczy humor i aprobata absurdu, na jakie przystaje człowiek postawiony w obliczu okoliczności ostatecznych. Muzyczną stronę spektaklu stanowią nie tylko wykonywane przy akompaniamencie akordeonu pieśni, lecz także rytmy dyskotekowe, które pojawiają się, by rozbroić nazbyt napęczniałą powagę sytuacji. Fragmenty opowieści Doktora zostają skontrapunktowane taneczną choreografią zespołu i muzyką o nowocześnie klubowych brzmieniach (czasem jest to przetworzona fraza pieśni Zabierz mnie). Pierwsza część spektaklu, mimo zdecydowanie dramatycznych wątków ( jak ten o amputacji nogi zardzewiałą piłą), utrzymana jest raczej w tonacji humorystycznej. Część druga nabiera zdecydowanie bardziej tragicznej wymowy - pojawiają się słowa o tym, że każdy lekarz ma własny cmentarz. Wraz z nadchodząca kulminacją muzyka zagęszcza się i przyspiesza, a napięcie zdaje się sięgać zenitu.

W finale spektaklu powtórzona zostaje scena początkowa, co ujmuje go w wyraźną klamrę: pojawia się kolejny lekarz-stażysta, który tymi samymi słowami i gestami wita się ze swoimi nowymi współpracownikami, zmienia się tylko nazwisko (i aktor). Pada sakramentalne pytanie, którego sensu nie może pojąć młodociany doktor: grasz w pokera? Gdy potwierdza, lekarze, wśród nich niegdysiejszy Doktor, oddychają z ulgą: "Aaa. Czwarty".

Podczas festiwalu odbyło się też czytanie białoruskich dramatów pt.: "Dramat Nieobecn". Pierwszy dzień przeznaczono na lekturę dramatu napisanego po białorusku, zaś drugi - po rosyjsku. Czytaniom towarzyszyły dyskusje poświęcone białoruskiej sztuce i jej politycznym ograniczeniom.

Różnorodność festiwalowych spektakli nie zawsze jest dlań korzystna - obejmuje bowiem także słabsze produkcje komercyjne. Widać jednak, że Konfrontacje nie otwierają się na rozmaite poszukiwania, nawet kiedy są one mniej udane i starają się za wszelką cenę przyciągnąć uwagę widzów. Ogromną zaletą jest tu silna reprezentacja "wschodnia", związana również ze szczególnym położeniem geograficznym Lublina. Choć na teatralnej mapie Polski przeglądy teatralne i quasi-teatralne wyrastają jak grzyby po deszczu, warto pamiętać o lubelskich Konfrontacjach powstałych przed 11.laty. Zwłaszcza że w ten sam październikowy tydzień odbywają się od kilku lat bydgoskie Prapremiery i m.in. nakładaniem się terminów tłumaczyłabym znikomą liczbę krytyków i przedstawicieli środowiska teatralnego, pojawiających się w Lublinie. Wiele tracą przez tę nieobecność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji