Artykuły

Nikogo nie udaję

- Aktorstwo w pewnym sensie jest zawodem, który korzysta z czegoś, czego się nie można nauczyć, co się dostaje od natury, genów, od Boga. Podtrzymuję stwierdzenie, że dobrego aktorstwa nie można się nauczyć. Można się jedynie nauczyć poprawnego oszukiwania, udawania... - mówi ARTUR BARCIŚ, aktor Teatru Ateneum w Warszawie.

Artur Barciś, lat 50, Lew, znakomity, wszechstronny artysta, absolwent PWSFWiT w Łodzi (dyplom w 1979 roku), który już jako 8-latek postanowił, że będzie aktorem. Od 1985 roku jest wierny Teatrowi Ateneum w Warszawie. Pamiętamy go z ról w 12 filmach Krzysztofa Kieślowskiego, z teatru (wybitna kreacja w roli Adolfa Hitlera w "Mein Kampf" czy Lejzorka w "Burzliwym życiu Lejzorka"), z monodramu "Gra, czyli musical na jednego aktora", w którym pokazał swoje umiejętności wokalne. Nagrał płytę "Zagrać siebie". Olbrzymią popularność przyniosła mu rola Norka w serialu "Miodowe lata". W ub. tygodniu na ekrany kin wszedł film "Bezmiar sprawiedliwości" (rola prokuratora). Na premierę czeka film "Braciszek" (główna rola zakonnika). Niebawem zobaczymy go w nowych odcinkach serialu "Ranczo" (urzędnik-gnida Czerepach). Aktor nagrywa właśnie sitcom "Halo, Hans", a niebawem zacznie zdjęcia do serialu "Doręczyciel", w którym zagra główną rolę niepełnosprawnego umysłowo. W Teatrze im. Juliusza Osterwy w Gorzowie zrealizował spektakl "Trzy razy Piaf", jako scenarzysta i reżyser.

Czy zawsze tak dużo pan pracuje?

- Sam się temu dziwię, ale tak się jakoś złożyło. Aktorstwo to loteria, bo w tym zawodzie nic nie zależy ode mnie. Zakładam, że może się tak zdarzyć, że mogę nie dostać żadnych propozycji, tym bardziej że nie należę do aktorów, którzy zabiegają o role, chodzą na wszystkie castingi.

Nie było żadnych przestojów, przerw, pustki zawodowej?

- Były, ale stosunkowo krótkie.

Czemu przypisać duże powodzenie, wszakże jest pan jednym z najniższych polskich aktorów. Ma drobną budowę ciała i niczym nadzwyczajnym się nie wyróżnia?

- Nie mam pojęcia. Zresztą cały czas jestem zadziwiony tym, co mnie spotyka. Chciałem być aktorem, ale nigdy nie przypuszczałem, że będę popularny, lubiany, że będę miał duże powodzenie. A może tak jest dlatego, że jestem sobą? Że nikogo nie udaję, a swój zawód traktuję bardzo poważnie?

Czy chęć wyróżnienia się nie była spowodowana kompleksami, że nie jest pan wysoki, barczysty i piękny?

- Być może. Ale chyba bardziej tym, że wielką przyjemność sprawiało mi występowanie na scenie dla ludzi. Miałem świadomość, że jestem mały, drobny i niezauważany i chciałem zrobić wszystko, żeby mnie zauważono.

Czyli nie należy pan do grona szarych myszek, które chowają się w mysią dziurę, bo boją się wszystkich i wszystkiego?

- Na pewno nie. Będąc małym chłopcem, przy każdej nadarzającej się okazji to robiłem. Na weselu dołączałem do orkiestry i śpiewałem razem z nią, albo tańczyłem w taki sposób, żeby być widocznym.

To już tak wcześnie miał pan silną strukturę psychiczną, która pozwalała panu występować publicznie?

- To raczej była bezczelność niż odporność psychiczna. Miałem w sobie siłę, która powodowała, że nie chciałem być anonimowy, że musiałem wyróżniać się spośród innych. Chciałem wykrzyczeć całemu światu, że jestem.

Wybierając zawód aktora, nie miał pan świadomości, że będzie żył w nieustannym stresie?

- Wtedy jej nie miałem. Dzisiaj też jej nie odczuwam. Mam poczucie, że robię to, co umiem, co kocham, w czym się spełniam. To jest chyba wielkie szczęście dla człowieka, że robi to, co umie, a nie tylko to, co chciałby robić.

Jak wiodło się panu na studiach?

- Miło i przyjemnie. To był cudowny, beztroski okres. Dostałem się na Wydział

Aktorski PWSFWiT w Łodzi za pierwszym razem, będąc drugim na liście przyjętych.

Po latach w jednym z wywiadów powiedział pan, że nie lubi nazywać aktorstwa zawodem. Jak to rozumieć?

- Dzisiaj bym tak nie powiedział, bo aktorstwo to nie tylko zawód, to także styl bycia, to sposób na życie. Każdy cały dzień jest zdeterminowany moim zawodem, a moja rodzina, przyjaciele, znajomi w tym uczestniczą.

Dodał pan, że tego zawodu nie można się nauczyć. To po co ciężkie, czteroletnie studia?

- Aktorstwo w pewnym sensie jest zawodem, który korzysta z czegoś, czego się nie można nauczyć, co się dostaje od natury, genów, od Boga. Podtrzymuję stwierdzenie, że dobrego aktorstwa nie można się nauczyć. Można się jedynie nauczyć poprawnego oszukiwania, udawania... Dzisiaj wymagania w tym zakresie nie są zbyt duże, bo wydaje się, że ludziom nie zależy na wybitnym aktorstwie. Oglądają seriale po to, żeby dowiedzieć się, co było dalej i tyle. Niuanse aktorskie tutaj wręcz przeszkadzają, bo chodzi o to, żeby dowiedzieć się, czy ten, kto zdradził, zrobił to naprawdę, a ta, która kocha - naprawdę tak czuje.

Pan uprawia zupełnie inny rodzaj aktorstwa. W jakim stopniu ono pana wewnętrznie wzbogaciło?

- Ogromnym! Aktorstwo to moje życie, mój świat. To permanentne poznawanie samego siebie, sięganie do najgłębszych pokładów osobowości, rozpoznawanie jej. Każda rola to poszukiwanie w sobie człowieka, którego ma się zagrać. Nie można oddzielić całego siebie od postaci. Każda z nich jest w pewnym stopniu w nas, trzeba jej tylko poszukać. Są pewne rzeczy, które trzeba na daną postać nałożyć, bo one nie są moimi cechami. Zależy mi na tym, żeby tworzyć kogoś innego, ale i tak w dużym stopniu będę to ja, często w takim stopniu, w jakim siebie nie znałem. I to jest najciekawsze w tym zawodzie.

I dzięki temu udało się panu poznać siebie do końca?

- Jeszcze nie wiem, bo przede mną jest jeszcze sporo, mam nadzieję, lat

uprawiania tego zawodu i myślę, że ciągle będę siebie poznawał.

Ale już pan wie, kim jest jako człowiek?

- Do pewnego stopnia wiem. W wieku 50 lat wie się sporo na własny temat, co nie znaczy, że wie się wszystko. To jest najciekawsze - ciągle się czegoś o sobie dowiadywać.

Jak głęboko zaszedł pan w najbardziej intymne sfery swojej osobowości?

- Czasami wchodziłem bardzo głęboko, np. gdy musiałem zagrać Adolfa Hitlera, to na dwa tygodnie przed premierą zupełnie nie wiedziałem, jak mam go zagrać. Ciągle wychodził mi łagodny człowiek, taki, jakim ja jestem, a trzeba było poszukać w sobie nienawiści do ludzi, do świata. Odnalezienie w sobie zła było bardzo trudne. Miałem poczucie, że to będzie klęska. Chciałem oddać rolę.

Z rozpaczy upiłem się, bo po raz pierwszy spotkałem się z materiałem, z którym zupełnie nie potrafiłem sobie poradzić. Zejście na dno spowodowało...

...zszedł pan na dno?!

- Na dno aktorskiej rozpaczy, ale fizycznie też się upodliłem, bo tak się urżnąłem, że niewiele z tego pamiętałem. Obudziłem się w psychicznym rynsztoku i musiałem sobie odpowiedzieć na pytanie - czy poddaję się, czy dalej walczę? Nabrałem do siebie takiej pogardy wynikającej z tego, że jestem taki słaby i tak łatwo daję za wygraną, że powiedziałem sobie: "O nie! Nie poddam się!". I wtedy wyzwoliła się we mnie jakaś siła, złość na samego siebie, odnalazłem nienawiść, która była skierowana do mnie samego (słabego, poddającego się człowieka) i pojechałem na próbę ze świadomością, że nareszcie wiem, jak zagrać Hitlera.

Wiem, że lubi pan podglądać innych ludzi. Po co pan to robi?

- Podglądam ludzi, żeby zbierać z nich materiał do następnych postaci. Podglądanie to może niezbyt trafne słowo, raczej obserwowanie ludzi, wyłapywanie niuansów ich zachowań. Ludzie zachowują się naturalnie i prawdziwie wtedy, gdy myślą, że nie są obserwowani.

A gdy wiedzą, to...

- ...wtedy grają, udają. Aktorstwo jest powszechne, spotykamy je, na każdym kroku. Ludzie robią to instynktownie, bezwiednie.

Czy największą sztuką jest zagrać tak, żeby prawda była maksymalna, a konwencja nie została przekroczona?

- Zdecydowanie tak. Kiedy aktor jest na scenie tak prawdziwy, że nie przekracza konwencji, za którą jest już prywatny, to jest największą sztuką.

W jak dużym stopniu jest pan egocentrykiem?

- Myślę, że nie jestem, zresztą nie mnie to oceniać.

Ale aktorzy przeważnie są, szczególnie gdy mówią do mnie: ja jestem

najlepszy, nie mam żadnej konkurencji!

- Ja chcę być wyjątkowy, chcę być kimś, ale to chyba nie jest egocentryzm, to potrzeba bycia kimś wartościowym. Aktorzy mówiący, że są najlepsi, wchodzą na równię pochyłą, przestają się rozwijać i powielają samych siebie. Taki sposób myślenia prowadzi na manowce. Nigdy nie myślałem o sobie w takich kategoriach, zawsze myślę, że można było lepiej i zadaję sobie pytanie, czy aby na pewno dobrze myślę, czy mam rację. Nauczył mnie takiego myślenia Krzysztof Kieślowski.

Czyli nie jest pan również egoistą?

- Na pewno nie.

A może jest pan próżny?

- Jestem próżny, czego doświadczyłem, otwierając własną stronę internetową.

Widziałem, nie jest najlepsza...

- Nie jest i dlatego obecnie jest w przebudowie. Otworzyłem ją, bo chciałem się czegoś więcej dowiedzieć o sobie.

I...?

- Dowiedziałem się, że jestem próżny, że ogromną frajdę sprawiają mi listy od widzów i fanów, którzy piszą jak bardzo mnie lubią, cenią, jak bardzo podoba im się to, co robię. Dzisiaj dowiedziałem się od jakiegoś pana Jacka, że jest oburzony i zasmucony.

Czym?

- Proszę, posłuchać: "Panie Arturze, doznałem szoku, widząc pana w antypolskiej manifestacji batalionów międzynarodówki socjalistycznej socjalistycznych ekoterrorystów. To nie żart. Pozdrawiam. Zawiedziony i smutny Jacek".

Dlaczego wziął pan udział w tej manifestacji?

- Wziąłem, bo uważam, że gdy dzieje się coś złego, to ludzie kultury i sztuki mają obowiązek ratować takie klejnoty przyrody jak Dolina Rospudy.

Lubi pan oglądać siebie na ekranie?

- Nie. Ale oglądam, aby sprawdzić, gdzie popełniłem jakiś błąd i czy to, co robiłem, jest dobre czy marne. Samego siebie prywatnie nie lubię oglądać, bo nie jestem za piękny.

Ale wrodzone warunki zewnętrzne pracują na pana korzyść?

- Wygląd jest częścią aktorstwa.

W jakim stopniu pomogło to przy ostatnich zadaniach aktorskich?

- W dużym. Na przykład wygląd postaci Czerepacha w "Ranczu" wymyśliłem od początku do końca. Jest samotny i nieszczęśliwy, dlatego odgrywa się za swoje nieszczęście na innych.

A w tej najnowszej roli prokuratora, który oskarża człowieka, mimo że nie ma jego dowodów winy?

- Jest to film o machlojkach wymiaru sprawiedliwości, o bezmiarze niesprawiedliwości, który jest obecny w polskich sądach. Mój bohater, postać ambiwalentna, szamoce się między prawdą a nieprawdą. Za podwójne morderstwo żąda tylko 15 lat kary. To bardzo ważna dla mnie rola, bo pozwala mi wyrwać się z szufladki "aktor komediowy".

Czy na dobre pożegnał pan "Miodowe lata"?

- Tak. Grałem w tym serialu 5 lat. Pewien etap trzeba zakończyć definitywnie, tym bardziej że nie chciałem zostać Tadziem Norkiem do końca życia.

Podobno ma pan bardzo udaną rodzinę?

- Jestem szczęśliwym mężem cudownej żony Beaty, która jest montażystką filmową w telewizji. Mamy fantastycznego 18-letniego syna Franka. Wybiera się do szkoły filmowej. Najpierw chce się dostać na reżyserię montażu, a potem skończyć reżyserię filmową. Na razie kręci filmy, pisze scenariusze, montuje. Próbuje aktorstwa, ale nie zamierza zostać aktorem.

Czy syn i żona zdążyli poznać, co to znaczy żyć z aktorem?

- Oj, tak. Przed premierą zapominam o bożym świecie i robię bardzo dziwne rzeczy. Zamykam się w wykreowanym świecie do tego stopnia, że kiedyś wsypałem kawę rozpuszczalną do młynka i zmieliłem, a potem bardzo się zdziwiłem - dlaczego ona tak wygląda?

Na czym opiera się wasz udany związek?

- Na tym, że się dobrze dobraliśmy, że trafił swój na swego. Z Bebą (wszyscy tak na nią mówią, ja też) nigdy się nie nudzę. Jest moim wielkim przyjacielem. U nas nie ma podziału na damskie i męskie obowiązki. Lubimy ze sobą przebywać, rozmawiać ze sobą. Mamy piękny dom.

Duży?

- 250 metrów, ogród, basen. Dwa jamniki i kota.

Czy prawdą jest, że potrafi pan zrobić w domu wszystko, łącznie z szyciem na maszynie?

- Wszystkiego nie potrafię, ale to prawda, że umiem szyć i kucharzyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji