Artykuły

Kosztowne hobby

- Ja mam swoją receptę - żadnej reklamy, żadnych sitcomów, seriali i schlebiania maluczkim. Dla mnie świątynią jest teatr. Mam satysfakcję, gdy zrobię dobrze rolę i w swoim poczuciu jestem spełniona. Nic więcej mi nie trzeba - mówią BARBARA LUBOS-ŚWIĘS i ARTUR ŚWIĘS, aktorzy Teatru Śląskiego w Katowicach.

Niedoceniany przez lata teatr w Sosnowcu wyrósł do pierwszej sceny tego województwa, jak mówią niektórzy, że wspomnę tylko realizację sztuk Gombrowicza, a Teatr Śląski od lat nie ma za dobrej passy i nie przedstawia spektakli, które by z jednej strony rzuciły krytyków na kolana, a z drugiej waliłaby na te spektakle publiczność drzwiami i oknami.

- Passa Teatru Śląskiego bardzo ewoluuje. Było faktycznie kilka lat nieszczególnych, a może tylko dyskusyjnych, ale myślę, że czas tego teatru nadchodzi. Jesteśmy w trakcie budowania, a budowanie, szczególnie na początku, to jest rzecz trudna. Część rzeczy się udaje, część nie, część jest eksperymentami, które szybko znikają, ale to wszystko jest wielkim ryzykiem, które może się w przyszłości opłacić. Jeżeli nie będziemy podejmować tego ryzyka, jeżeli będziemy podlizywać się widzom, to wtedy nie osiągniemy niczego na dłuższą metę. I dlatego nasz teatr niebawem będzie miał swoje wspaniałe chwile i to już w niektórych spektaklach widać. Są momenty, w których widać, że jest to teatr wielki.

Jest Pan optymistą. Czas Teatru Śląskiego nadchodzi.

- Zdecydowanie tak. Opieram to stwierdzenie na tym, że powstaje coś żywego, istotnego pomiędzy aktorami. Tego wcześniej może nie było. Obserwując premiery w naszym regionie powiem, że są czasami ciekawe, ale na poziomie aktorskim to bywa z tym bardzo różnie, a Grzegorz Kempinsky tworzy u nas prawdziwy dialog i prawdziwe postaci. Spektakle "Pan Paweł", "Oskar i pani Róża" czy "Push Up - ostatnie piętro" to przedstawienia współczesne, mogące konkurować z najlepszymi widowiskami w kraju. Nie mogę mówić obiektywnie o "Królu Edypie", bo sam w nim gram, ale myślę, że też jest niezły. Może to złe określenie - jest w jakiś sposób otwarty.

Jest interesujący.

- Masz rację Basiu, to może najwłaściwsze określenie. Inne przedstawienia, które szokują, a może nawet w niektórych momentach wydają się niedorzeczne, poprzez zlepek rożnych myśli i stylistyk - to są poszukiwania, dzięki którym może w przyszłości stworzy się coś jednorodnego i ciekawego. Jeżeli jednak nie będziemy szukać, tylko grać lektury i tak zachowawczo funkcjonować, to wówczas może tej prawdziwej sztuki tutaj faktycznie nie będzie. Wolę podejmować ryzyko i być narażony na krytykę, niż siedzieć cicho i być tylko poprawnym aktorem. To wszak do niczego nie prowadzi.

Pani przyszła tutaj po sześciu sezonach grania w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Dlaczego? Za mężem?

- Absolutnie nie. Dla aktora każda zmiana otoczenia, zespołu, jest wartościowa. Przyszedł taki moment, że wewnętrznie wypaliłam się. To, co mogłam dać z siebie, już tam dałam. Moje bycie w teatrze w Sosnowcu zakończyło się, tak czułam. Chciałam czerpać inspiracje z nowych ludzi, z nowego otoczenia

Pan nie boi się eksperymentu i nowatorstwa. Gra w komediach i w dramatach. W Teatrze Rozrywki i w Teatrze w Dąbrówce Małej. Występuje w wieczornicach i na pierwszej scenie regionu. Wszystko to jest dla Pana równie ważne?

- Usłyszałem nawet takie zdanie, że powinienem się wreszcie zdeklarować. Aktorzy z wielkim doświadczeniem mówili mi: "Słuchaj, ty jesteś taki nieokreślony, mógłbyś wreszcie się odnaleźć i przestać grać na jakiś dworcach". Po takim zdaniu może się człowiek zdenerwować. Na dużej scenie czasami różnie wychodzi, a sztuka Brada Fresera "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie i prawdziwa natura miłości" w tej chwili jest sztuką kultową na Śląsku. To frazes oczywiście, ale prawdziwa sztuka może powstawać wszędzie, na dworcu w Dąbrówce też. Lubię takie różne rzeczy. Otrzymuję wiele propozycji, część z nich odrzucam, ale jeżeli jest coś w postaci, którą miałbym zagrać albo jest to inne od tego, co robiłem dotychczas, to wówczas angażuję się. Czasem bardzo cenne jest, że ludzie spotykają się do jednego projektu. Może moi koledzy zdenerwują się na mnie, gdy to przeczytają, bo mówi się, że najważniejszy jest zespół, który funkcjonuje ze sobą 20 lat, zna siebie i tak pięknie potrafi ze sobą pracować. Nauczony obserwacją, na zachodzie Europy również, śmiem twierdzić, że bywa inaczej. Jest o wiele lepiej, gdy ludzie spotykają się, nie znając się. Może powstać coś bardzo interesującego przez to, że oni chcą siebie odkrywać. A ci, którzy znają się od wielu lat, nie mają przed sobą żadnych tajemnic.

- Ta świeżość zderzenia z nową wrażliwością, z zaskoczeniem wobec drugiego człowieka, z nowymi emocjami jest czasami bezcenna. Następuje teraz u nas wymiana zespołu. Dyrektor wprowadził warsztaty, castingi. Może przyjść każdy. Nawet z odległych rejonów Polski aktorzy przyjeżdżali. Zaczęła emanować jakaś nowa energia. Nie boję się tego. W zespole - to o czym Artur mówił - kiedy aktor czuje się bezpiecznie, nie jest dobrze. Trzeba walczyć, ruszyć się, przebić, otworzyć. To trudne, ale chyba tak teraz teatry będą funkcjonować.

Czy aktorzy rozmawiają o swoich rolach?

- Oczywiście, dyskusja trwa ciągle. Kiedyś tego nie było. Staram się chodzić na premiery kolegów w Bielsku, z teatru "Korez" i później w tych dyskusjach pospektaklowych uczestniczyć. Coraz więcej rozmawia się o sztuce.

Ale zauważyłem, że starsi aktorzy nie przychodzą na premiery kolegów.

- Może to jest taki proces. Nie wiem, co zrobimy z Arturem za 10 lat. Może później trzeba jakiś dystans wprowadzać.

Wam młodym jest potrzebna taka rozmowa? Ocena waszej pracy na gorąco?

- Basia ma inny charakter, ja sobie lubię wyjść. Po tej pracy, której oddaję całe swoje serce, po tych kilku miesiącach przygotowań do premiery, kiedy żyję tym przedstawieniem w dzień i w nocy, powiem szczerze, nie chcę niczego słyszeć. Mam dużo samokrytyki wobec siebie i czy to są opinie dobre, czy złe, one chyba niespecjalnie wpływają na ocenę mojej pracy. Wprowadzają niepokój, który jest mi niepotrzebny, ponieważ i tak mam dużo takiego wewnętrznego rozedrgania w sobie. A o czyjejś pracy lubię rozmawiać o tyle, o ile było tam coś interesującego. Jeżeli w tym spektaklu zdarzyło się 5 minut prawdy, zdarzyło się coś pięknego, to będę mówił o tej prawdzie właśnie, bo wiem jak trudno ją osiągnąć, a nie będę się czepiał czegoś, co jest niedopowiedziane, niedokończone, może czasami nawet nieudane. O tym nie chcę rozmawiać. O pięciu minutach pięknej prawdy tak. Jeżeli jej nie ma, idę do domu.

A żona?

- Mamy inne charaktery. Jestem bardziej impulsywna, otwarta w reakcjach. Jeśli widzę przedstawienie, które mnie poruszyło, idę do tych ludzi, cieszę się z nimi. Chcę, aby ta chwila trwała jak najdłużej, bo przecież rzadko zdarza się, że w teatrze powstaje coś pięknego i wybitnego. Ale zdarzają się takie premiery. Lubię też wysłuchać tak słów krytycznych, jak i pochwał. I podyskutować. Nawet po premierze, która zawsze ma zupełnie inną publiczność i zupełny inny nastrój.

Picasso powiedział, że sztuka to kłamstwo, które pozwala uświadomić sobie prawdę.

- Nie zgadzam się. Sztuka jest syntezą jakiejś prawdy, oczywiście prawdy subiektywnej. Jeżeli oddamy się bez reszty tej prawdzie, to jesteśmy my, a jeżeli jesteśmy my, to nie kłamiemy. Bo to jest moja prawda!

On powiedział jeszcze coś takiego: Nie zrozumiecie sztuki póki nie zrozumiecie, że w sztuce jeden plus jeden może dać każdą liczbę z wyjątkiem dwa.

- Nie ma niczego oczywistego.

- Bazą do tego, co robimy z Arturem, jest nasza prawda. Jeśli jest zgrzyt pomiędzy nami a reżyserem, to taki projekt często nie udaje się. Graliśmy w kilku takich sztukach. Chwila nieprawdy i spektakl jest do niczego.

Reżyser też ma swoją prawdę.

- Aktorzy Kantora często nie wiedzieli, w czym grają, czym są i co robią. Musieli zaufać reżyserowi i podążać za jego myśleniem.

Kantor, Grotowski, Szajna to zupełnie inny teatr. My mówimy o teatrze bardziej tradycyjnym.

- Dyskutujemy z reżyserem, ale nie dyskutujemy za dużo. Nie jestem zwolennikiem takich aktorów, którzy przedyskutowują swoją rolę. Młody aktor musi zaufać reżyserowi, a później kiedy zaczyna działać instynkt, to jest bardzo przyjemne uczucie, że coś się sprawdziło, w czym uczestniczył mój osobisty instynkt i zaczyna się już jemu ufać. Jeżeli mam coś do zaproponowania, mówię to reżyserowi, jeżeli on mnie przekona do swojej koncepcji, to muszę się dopasować do tych klocków, z których on buduje swoje przedstawienie. To jest bardzo skomplikowane.

- Dla mnie punktem wyjścia jest to, że musimy wiedzieć, co mamy robić. Muszę zrozumieć intencje reżysera, dane kwestie, zachowanie. Inaczej nie potrafiłabym grać, bo gdybym miała tylko coś naśladować, powtarzać, to wówczas wolałabym zostawić taki projekt. Wycofać się.

To jeden punkt widzenia, drugi to życie, czyli zarabianie pieniędzy. Odwieczny dylemat, gdzie i w czym macie grać. Zbigniew Zapasiewicz powiedział, że granie w reklamach ubliża aktorowi.

- Jest jedynym człowiekiem, który nie zagrał w żadnej reklamie.

Ale ekonomiści z Johnem Lockiem na czele powtarzają, że bogactwo jest efektem pracy. Praca zatem w świątyni, czyli w teatrze i praca na planie reklamy, serialu, sitcomu. Czy można ją mierzyć jednakowo?

- Jesteśmy w tej chwili poddani ogromnej, nieprawdopodobnej presji. Ona jest inna niż 15-20 lat temu. Czy chcemy tego, czy nie, jesteśmy zmuszeni do konsumpcji. Staramy się w tym wszystkim zachować siebie. Jeżeli nam się zdarzyło, raz czy dwa, wziąć udział w przedsięwzięciu dla pieniędzy, to były tak sporadyczne przypadki, że możemy śmiało powiedzieć, iż jesteśmy wierni naszej świątyni, chociaż jest to bardzo trudne.

- Jesteśmy typowymi idealistami.

- Natomiast nie zarzekam się, że nigdy Ale jeżeli słyszy się, że ten czy ów znajomy wychodzi czy wyjeżdża na jeden dzień i zarabia w ciągu kilku godzin tyle, ile my dostajemy za cały miesiąc ciężkiej pracy, to jak mam się czuć? Praca w teatrze to kosztowne hobby. Nie wiem, jakbym się zachował, gdybym otrzymywał takie propozycje. Nie mówię, że na pewno bym odmawiał, natomiast mogę powiedzieć, że nie staram się o nie. Nie zabiegam o to, aby być aktorem użytkowym. Moja świadomość na dziś jest taka, że ja na tym rynku nie istnieję i to jest dla mnie łatwiejsze.

Ale jest też takie stwierdzenie - jesteście słabymi aktorami, bo nie występujecie w serialach, a to przecież furtka do sławy, do kariery, do popularności.

- To budzi moją wielką irytację. Kiedyś zdarzyło mi się grać w teatrze z kimś, kto występuje w serialu i kto od dawna jest rozpoznawalny. Ten ktoś nie potrafi pracować tak jak aktor, może nawet tak jak ja, ale kiedy jesteśmy wśród ludzi, to oni proszą mnie, żebym ja zrobił komuś zdjęcie właśnie z nim, kompletnie ignorując mnie, a ja tam grałem główną rolę. Ale to jest naturalne i zupełnie normalne, natomiast o tym rozmawiać jest trudno.

Nie chciałby Pan być na miejscu tego kolegi? Żeby to z Panem ludzie chcieli mieć fotkę?

- Chciałbym, dlaczego nie? Każdemu aktorowi zależy na pewnej dozie popularności. Ale ja chciałbym być aktorem wybitnym. Mówią czasami - ja go nie lubię, ale on jest dobry, wybitny, rewelacyjny, więc zrobię sobie z nim zdjęcie. To jest piękna sława. A popularnym może być każdy.

- I tak to trzeba traktować. Ja mam swoją receptę - żadnej reklamy, żadnych sitcomów, seriali i schlebiania maluczkim. Dla mnie świątynią jest teatr. Mam satysfakcję, gdy zrobię dobrze rolę i w swoim poczuciu jestem spełniona. Nic więcej mi nie trzeba.

Co dla was znaczy miłość? Erich Maria Remarque powiedział, że bez miłości człowiek jest jak nieboszczyk na wakacjach.

- To bardzo piękne stwierdzenie. Nam się miłość udała i udaje. I rośnie z każdym rokiem. Bo podobno małżeństwa aktorskie są bardzo trudne. Słyszeliśmy o związkach, które rozpadają się często, ale to są ludzie, którzy są na świeczniku i nagle z nich spadają. Muszą coś zrobić, aby znowu zaistnieć i rozwodzą się, aby znaleźć się na rozkładówce kolorowej gazety. My jesteśmy ze sobą bardzo szczęśliwi. Może jeszcze trudno nam się ze sobą pracuje, ale już dojrzewamy do tego, aby w pełni siebie akceptować na scenie - to chyba niedobre słowo, akceptować, ja cenię Basię, a Basia chyba ceni mnie

Po prostu pracować?

- No właśnie. A kochamy się od pierwszej chwili, kiedy spotkaliśmy się w pociągu jadąc razem na uczelnię. Trzynaście lat już jesteśmy małżeństwem i z każdym dniem to, co jest między nami, staje się pełniejsze, piękniejsze. Stajemy się w tym względzie dojrzałymi ludźmi. Powoli.

Czyli warto umrzeć z miłości? Chociaż raz!

- Oczywiście.

- Dlaczego zaraz umierać? Umarłem dla poprzedniego życia pełnego szaleństw, jeżdżenia na rowerach itd. A narodziłem się do patrzenia w oczy, które są obok mnie.

Utonął Pan w tych oczach?

- Całkowicie.

A dla Pani Artur to ten wymarzony, jedyny, wyśniony?

- Ciężko mi o tym mówić, bo zaraz wzruszam się i zaraz bym płakała. To jest tak piękny temat. Miłość kojarzy się tylko z pięknem. To jest moja miłość pierwsza i mam nadzieję ostatnia. I tyle, nic więcej mądrego na ten temat nie potrafię powiedzieć. W moim Arturze zawiera się i mąż, kochanek, ojciec i aktor.

Bardziej aktor dramatyczny czy komediowy?

- On jest taki monthypaytonowski, czyli tragedia, farsa, groteska, dramat w jednym. Nie można się z nim nudzić.

Choć kobiety są aniołami, to małżeństwo jest piekłem - wielu facetów powtarza to za Bayronem od lat. Prawda czy fałsz?

- Całkowita nieprawda. Im dłużej jesteśmy ze sobą, tym częściej dochodzimy do wniosku, że związek małżeński to jest wielka tajemnica i coś niepowtarzalnego. Oczywiście były trudne momenty i u nas, i one na pewno jeszcze będą na naszej drodze, ale małżeństwo powoduje, że przez najtrudniejsze chwile możemy przejść dlatego, że jesteśmy razem.

- To jest niebywałe, ale gdy bywają takie momenty, zderzenia, bywają burze, co jest dla nas z Basią bardzo bolesne, ale już wiemy, że jeżeli się nie poddamy w tym momencie i będziemy szukać drogi wyjścia, to natychmiast po tym cierpieniu będzie wielka nagroda. Wtedy szczęście jest stokroć większe. To jest już sprawdzone.

- Próbujemy podzielić to nasze życie na teatralne i rodzinne. W domu mało mówimy o teatrze. Mówimy o sztuce generalnie. Wywodzę się z rodziny artystycznej, mój tato, Werner Lubos jest artystą malarzem, brat Artur - rzeźbiarzem, a siostra Aurora Lubos tancerką i choreografem, tak więc jak przyjeżdżam do mojego rodzinnego domu, do Tarnowskich Gór, to sztuka jest na pierwszym miejscu. A w naszym domu teatr schodzi na plan dalszy, najważniejsze jest życie rodzinne, nasza prawie 10-letnia córka Justyna i problemy dnia codziennego.

Jakie cechy żony Pana denerwują?

- Basia bardzo ufa ludziom. To nie jest naiwność, ale ona by chciała, żeby wszyscy byli w porządku, prawi, dobrzy i czasami nie jest w stanie uwierzyć w to, że ktoś zrobił bądź robi coś złego. Ona się broni przed uwierzeniem, a ja niepotrzebnie próbuję z niej ten klosz zdjąć i pokazać, jaki ten świat jest brudny i okropny. To mnie czasami u niej drażni.

- On mnie ściąga na ziemię.

A Panią, co irytuje w mężu?

- Że się tak szybko wszystkim nudzi. I nuży go wszystko. Pijemy kawę. Celebrowałabym to prawie w nieskończoność, a u Artura jest taki moment, że zrywa się nagle, bo już musi coś zrobić innego, przerywa cudowną, błogą chwilę, która powinna trwać i trwać. Podziwiamy cudowny krajobraz, a on nagle przerwie to i pobiegnie do innych, wcale nie najważniejszych rzeczy.

Dostał pan Złotą Maskę za rolę króla Edypa. Był pan wielokrotnie do niej nominowany i wreszcie marzenie spełniło się.

- Wcześniej dostałem dwie nagrody Leny Starke, dostałem Kreatona, ale nagrody nie mają dla mnie znaczenia. Nie mogę kłamać. No, co ja mam powiedzieć.

Powiedz to, co mi powiedziałeś, że podświadomie czekałeś na tę nagrodę.

- No tak, a ponieważ byłem kilkakrotnie nominowany do tej nagrody, to było takie naturalne, że kiedyś ona musi nadejść. I kiedy ją otrzymałem, nie czułem nic, a nawet zrobił się taki mały kryzys, takie uczucie pustki.

Co dalej?

- No właśnie. I jest cisza, całkowita. Tradycyjnie, po polsku. Nikt nic nie chce, nikt nie dzwoni. Ale na to byłem przygotowany.

Czy chcecie zawojować świat?

- To za późno na to pytanie. Gdyby ono padło 2 lata temu odpowiedziałbym, tak! Robię wszystko w tym kierunku. Dziś słysząc to pytanie odpowiadam, że stoję w rzece. Woda sięga mi do kostek. Kiedy przejdę na drugą stronę, nie będę chciał już zdobywać świata. Niech ten świat ewentualnie, gdy będzie miał taką potrzebę, upomni się o mnie, niech mnie wyciągnie i postawi tam, gdzie powinno być moje miejsce. Teraz jest taki etap, że mogę tylko pracować, a nie reklamować siebie. Odpowiadając na pytanie, czy chciałbym zawojować świat? Tak, ale inaczej niż kilka lat temu.

- A Pani?

Mam inny sposób na zdobycie świata. Przygotowałam monodram "Kamień. Rzecz o Edycie Stein." I to jest spektakl, z którym chyba będę się starzeć, ponieważ im będę starsza, tym będzie lepiej dla granej postaci. Byłam z tym w Niemczech i to jest taki mój osobisty sukces docierania z tym monodramem do wielu ludzi. Kiedy widzę jak ludzie odbierają tę sztukę, to mnie to wystarczy. To jest mój świat, który buduję wokół siebie. Czy tym monodramem, czy recitalem, który chcę przygotować. To jest moje podbijanie świata. Jeśli on się o mnie upomni, to bardzo dobrze, ale najważniejsze jest, aby robić swoje, jak śpiewał Wojciech Młynarski. Nie potrafię walczyć o siebie, bo nie mam takiego charakteru wojowniczki za wszelką cenę. Róbmy swoje, ot co. W tym zawiera się cały sens życia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji