Artykuły

Chory na teatr

- Wybieram tylko te propozycje, które bezpośrednio dotyczą mojej pracy. Nie chcę rozmieniać się na drobne. Nie mam "parcia na szkło". Udział w komercyjnych programach wśród fleszy, lukru i zakłamania też mnie nie interesuje. Jestem aktorem dramatycznym, nie estradowcem czy gwiazdorem - mówi łódzki aktor KAMIL MAĆKOWIAK.

Kamil Maćkowiak, lat 27, Skorpion, aktor i tancerz, absolwent Wydziału Aktorskiego PWSFTWT w Łodzi i Państwowej Szkoły Baletowej w Gdańsku. Mimo młodego wieku, zagrał 16 ról teatralnych i głośny monodram "Niżyński", do którego wspólnie z reżyserem Waldemarem Zawodzińskim napisał scenariusz, sam opracował choreografię i muzykę. Dzisiaj jest jednym z najwybitniejszych młodych aktorów teatralnych swojego pokolenia. Na koncie ma 8 nagród, w tym trzy na festiwalach międzynarodowych (I nagroda na Międzynarodowym Festiwalu Jednego Aktora WROSTJA we Wrocławiu i I nagroda na Międzynarodowym Festiwalu Monodramów "Monokl" w Sankt Petersburgu), a przed sobą ma występ na prestiżowym Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym w Edynburgu i propozycję 23 spektakli "Niżyńskiego" w języku angielskim, co powoduje, że stanął u progu kariery europejskiej. Masowa widownia zna go z czterech seriali: "Sprawa na dziś" (Włodek), "Pensjonat pod Różą" (Mikołaj), "Oficerowie" (Kosma) i najnowszej serii "Kryminalnych", gdzie gra nową, znaczącą postać prokuratora Jacka Dumicza. Na co dzień jest aktorem Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi, w którym jest po premierze bulwersującej sztuki "Osaczeni" w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej. Gra w niej brawurowo postać żołnierza powracającego z Czeczenii [na zdjęciu], tworząc wstrząsającą kreację, jakiej dawno nie oglądaliśmy na polskich scenach.

Bohdan Gadomski: Myślałem, że na spotkanie przyjdzie pan w dużych ciemnych okularach, bluzie z kapturem zakrywającym połowę twarzy, bo tak chodzi pan po ulicach. Po co ten kamuflaż?

Kamil Maćkowiak: Bardzo lubię się chować poza sceną czy małym ekranem, aby mieć mały rodzaj intymności, który daje taki sposób ubierania się. Lubię sobie kupić kawę na wynos i spacerować z nią po Piotrkowskiej.

Jak to, nie interesuje pana popularność i oznaki sympatii wielbicielek?

- Popularność nigdy nie była dla mnie celem samym w sobie, raczej ubocznym efektem uprawiania tego zawodu. Za to chciałbym konsekwentnie pracować na swoje nazwisko i żeby stały za nim wartości, które mnie samemu imponują. Nie tęsknię za blichtrem. Nie lubię bankietów i wywiadów o pogodzie, seksie, gotowania makaronu w porannym programie w telewizji. Wybieram tylko te propozycje, które bezpośrednio dotyczą mojej pracy. Nie chcę rozmieniać się na drobne. Nie mam "parcia na szkło". Udział w komercyjnych programach wśród fleszy, lukru i zakłamania też mnie nie interesuje. Jestem aktorem dramatycznym, nie estradowcem czy gwiazdorem.

Ale gra pan w komercyjnych serialach.

- Udział w nich jest pewnego rodzaju kompromisem, ekonomiczno-życiowym wyborem. Na szczęście te, w których grałem i obecnie gram, dają szansę na ciekawą, wartościową pracę, na obycie się. Marzę o własnym teatrze, gdzie mógłbym realizować własne pomysły i miałbym władzę absolutną z kamerą, na wypracowanie w sobie gotowości, elastyczności, tempa pracy. To ogromna i przydatna lekcja.

W Łodzi chodzi się do teatru przede wszystkim na spektakle z pana udziałem. Nie można się dostać na "Niżyńskiego", "Sprawców", "Osaczonych". Łódzka prasa nazwała pana "największą gwiazdą teatralną tego miasta, idolem nastolatek i studenckiej młodzieży", przyznała panu Złotą Maskę. Czy to trochę nie zawróciło panu w głowie?

- Nie, ponieważ ja od dziecka zdecydowanie jestem solistą. Być może jest to narcystyczne wyznanie, ale przynajmniej pozbawione hipokryzji i fałszywej skromności. Zawsze stałem na pierwszej linii i nigdy nie byłem aktorem epizodu. Nie potrafiłbym się sprawdzić w małej roli, potrzebuję być gospodarzem wieczoru w teatrze. Poprzez siebie i granego bohatera chcę opowiadać historię i być jej głównym odtwórcą.

Może to balet trochę pana rozpuścił, bo przecież już jako chłopiec, później młodzieniec, odnosił pan w nim wielkie sukcesy, miał opinię najzdolniejszego absolwenta szkoły baletowej w Gdańsku, otrzymał stypendium w Chicago i propozycję pierwszego solisty książęcej opery w Monte Carlo?

- Być może. Tam wszystko było wymierne. Od dziecka we mnie inwestowano. Na scenie Opery Bałtyckiej zadebiutowałem jako 15-latek. Moim dyplomem była główna partia w "Samotni". Balet strasznie zdeterminował mój styl życia. Uratowała mnie fascynacja teatrem.

Domyślam się, że myśli pan o własnym teatrze. Jakim?

- Oprócz pragnień dotyczących kolejnych ról i pracy z inspirującymi reżyserami, marzę o własnym miejscu, o kameralnej sali teatralnej, w której mógłbym realizować swoje projekty. Podnieca mnie takie ryzyko i odpowiedzialność. Nie mogę siedzieć bezczynnie. Tylko własny teatr mógłby zaspokoić mój apetyt na nowe role, własne pomysły, autonomiczność zawodową i władzę absolutną. Tak! O tym właśnie marzę.

Dlaczego przy takich oszałamiających perspektywach nie zdecydował się pan na kontynuowanie kariery baletowej w świecie?

- Taniec i ruch przestały mi wystarczać jako jedyny środek wyrazu, bo ja potrzebowałem bardziej zaznaczyć swoją osobowość, dlatego konsekwentnie i bez żalu odrzucałem wszelkie propozycje baletowe.

Mając 16 lat, zakochał się pan w XIX-wiecznej wielkiej aktorce Helenie Modrzejewskiej. Dlaczego właśnie w niej?

- To był absolutny przypadek. Wróciłem ze stypendium tańca nowoczesnego w Stanach Zjednoczonych i poczułem, że fascynacja tańcem zaczyna u mnie mijać. Przeczytałem biografię Modrzejewskiej i... zacząłem sobie tworzyć nowy świat - moją prywatną szkołę aktorską. Byłem szczęśliwym, egzaltowanym 16-latkiem. Wtedy zrodziło się we mnie przekonanie, że jednak chcę być aktorem.

A skąd fascynacja Krystyną Jandą?

- Jest efektem miłości do Heleny Modrzejewskiej, bo widziałem Krystynę Jandę w serialu o Modrzejewskiej. Mój podziw dla pani Krystyny nie słabnie do dzisiaj. Zetknąłem się z nią kilkakrotnie i moim ogromnym marzeniem pozostaje, żeby zagrać z Jandą na scenie.

Czy nie jest pan zbyt ekspansywny, zbyt dominujący, zbyt chory na teatr, żeby pokochać jakąś żywą istotę?

- Nie mam takich obaw, bo uważam, że dojrzałość polega na umiejętności ustawienia sobie właściwych hierarchii wartości i priorytetów. Na wszystko u każdego z nas przychodzi odpowiedni czas. Nie wierzę w związki, w których trzeba by z czegoś zrezygnować, bo to rodzi zazwyczaj frustrację, rozgoryczenie. Mam taką sytuację, że nie muszę się jeszcze nad tym zastanawiać. Zgadzam się z pana sugestią, że jestem chory na teatr, który jest dla mnie jak narkotyk. Mam obsesyjną potrzebę grania.

W teatrze całkowicie identyfikuje się pan z granymi postaciami. Płacze pan prawdziwymi łzami, krzyczy tak wielkim głosem, że słychać pana chyba na ulicy. W niektórych rolach wręcz przekracza pan granice aktorstwa. To dość niebezpieczne i ryzykowne tak grać!

- Ale ja uwielbiam tego rodzaju teatr! Oczywiście chciałbym się zetknąć z różnymi estetykami i gatunkami. Jestem jeszcze na etapie, w którym mam tyle energii i entuzjazmu, że to, co robię, ma znamiona grania absolutnego i totalnego. Czuję, że mógłbym pracować po 20 godzin na dobę.

Sto minut monologu o ekstazie tańczenia, o wzlotach i upodleniach, o udręczającej miłości i nienawiści tancerza Wacława Niżyńskiego do mecenasa sztuki Sergiusza Diagilewa. Czasami zbaczających w mistykę, a czasami zmieniających się w obsesyjne bredzenie zmęczonego umysłu. "Polityka" napisała o panu: "dokonuje nadludzkiego wysiłku godnego opowieści o genialności i obłędzie". Czy takie było założenie?

- Sam pomysł na monodram był ryzykowny. Jako 25-latek chciałem go nie tylko zagrać, ale mieć wpływ na jego kształt. Ten spektakl z założenia jest studium psychozy, więc jest pozbawiony linearnej fabulamości, do czego odbiorcy teatru są przyzwyczajeni. Narratorem tej opowieści jest choroba, potęgująca wartkość akcji i jej dramatyzm. Moim celem było dotknięcie fascynującego życiorysu Niżyńskiego, jego frapującej i przerażającej historii. Choroby psychicznej boję się również w swoim życiu, ale jednocześnie ona mnie interesuje.

Grając jeden ze spektakli, był pan o krok od skręcenia karku. Czy nadal wykonuje pan tę niebezpieczną ewolucję?

- Ten wypadek mógł się skończyć tragicznie. Zerwał się drążek na dużej wysokości i gdyby stało się to pięć sekund później, prawdopodobnie nie rozmawiałbym dzisiaj z panem. Ale nie chcę uprawiać martyrologii. Wypadki zdarzają się w każdym zawodzie. Teraz została zastosowana inna technologia, bezpieczniejsza.

Czy doświadczył pan wcześniej podobnie dramatycznych sytuacji?

- Spektakle, w których gram, bardzo mnie eksploatują, także fizycznie. Ciągle zdarzają się wypadki: wbity nóż w dłoń, przesilenie strun głosowych i utrata głosu, zerwanie torebki stawowej w scenie tańca erotycznego. Dlatego też zdarzają się odwołane spektakle.

Za swój monodram zebrał pan deszcz nagród na różnych festiwalach. Teraz podbija pan Rosję, za moment Europę Zachodnią. Wykalkulował pan karierę międzynarodową?

- Przede wszystkim w swoje teatralne marzenia wkalkulowałem karierę teatralną, jako absolutny priorytet. Perspektywa wyjazdów zagranicznych jest dla mnie równie niezwykła i ekscytująca. Bardzo rzetelnie podejdę teraz do pracy nad "Ni-żyńskim" w wersji anglojęzycznej. Otrzymałem też propozycję przygotowania tego monodramu w wersji rosyjskiej.

O pana wielkim sukcesie na Międzynarodowym Festiwalu Monodramów "Monokl" w Sankt Petersburgu doniosły wszystkie polskie media. Główna nagroda przy konkurencji z całego świata to jest coś! Teraz pojedzie pan do Edynburga na jeszcze bardziej prestiżowy festiwal. Jak pan to wytrzymuje?

- Każdy wyjazd jest ogromnym stresem, bo zmienione są warunki i trzeba pójść na kompromisy, których organicznie nienawidzę. Dla mnie każdy sukces jest podszyty ogromnym smutkiem. Zawsze mnie dopadnie w hotelu, w garderobie, w domu...

A tymczasem Łódź jest zbulwersowana pana ostatnią rolą w "Osaczonych", w których przekracza pan wszelkie granice intymności aktorskiej. Jak daleko jeszcze jest pan w stanie posunąć się w roli na scenie?

- Tak daleko, jak warto będzie to zrobić dla konkretnego scenariusza, konkretnego reżysera i konkretnego pomysłu. Ale wbrew pozorom zawsze jest to bezpieczna granica, bo szybko zapala mi się lampka kontrolna. Pracuję świadomie. Emocje wydobywane na scenie nie odbywają się kosztem prywatnych załamań, zawirowań emocjonalnych. Gdyby tak było, znaczyłoby, że chyba jestem wariatem.

Odniósł pan autentyczny sukces w zawodzie. Czy on pana zmienił?

- Nie, bo ja nie potrafię się delektować sukcesem. Nie zauważam go. Mimo owacji na stojąco, wysokich ocen, wspaniałych recenzji, mam do siebie pretensje, że jednak mogłem zagrać lepiej. Ciągle się samobiczuję i dlatego jestem okrutny dla swoich współpracowników.

Oj, krążą na ten temat różne opinie...

- Słyszałem skrajne opinie na mój temat i oceny kolegów, że bywam zarozumiały, bezczelny, że stałem się gwiazdą. No, nie wiem. Nauczyłem się walczyć o swoje marzenia, stawiać warunki. Jestem bezwzględny przede wszystkim w ocenie samego siebie i ogromnie dużo od siebie wymagam. Mam nadzieję, że to, co robię na scenie, jest tego dowodem. Jeżeli to dla kolegów jest gwiazdowaniem, to chyba inaczej rozumiemy profesjonalizm.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji