Artykuły

Prawdziwa stolica polskości

- Młodzi ludzie mówią o swoim pokoleniu: przyjęli wolność jako oczywistość, z którą nie warto polemizować. Żałuję, że nie ma teatru, który by z tą wolnością dyskutował - mówi OLGIERD ŁUKASZEWICZ, aktor Teatru Polskiego w Warszawie.

Rozmawiamy w Krakowie, w kawiarni Pod chochołami mieszczącej się w budynku teatru im. Juliusza Słowackiego. Większość widzów kojarzy pana z Warszawą, ale przecież Kraków to cała artystyczna młodość Olgierda Łukaszewicza.

- Mój kolega z roku Krzysztof Jasiński wydał książkę, zatytułowaną "Rodzina STU. Pokrewieństwa z wyboru". Minęło tyle lat, a ja ciągle czuję się pełnoprawnym członkiem tej rodziny. W szkole teatralnej stanowiliśmy zgrany team. Chcieliśmy być artystami. Wiem, że brzmi to może naiwnie i pretensjonalnie, ale tak właśnie było.

Ależ nie brzmi źle...

- Mam głębokie przekonanie, że wybór profesji aktorskiej zobowiązuje. Trzeba odnaleźć w sobie takie rejestry, które pozwalają wyrazić emocje bohaterów zapisane w tekście literackim, nicować je poprzez własne doświadczenie, wreszcie, w efekcie, z całym zespołem przemówić wspólnym językiem teatru. Tego zawodowego dekalogu nauczyłem się w krakowskiej szkole teatralnej. Został mi na całe życie.

Urodził się pan na Śląsku, w Chorzowie. Kiedy po raz pierwszy przyjechał pan do Krakowa?

- Jeździłem tutaj jako dziecko. Z mamą. Szczególnie zapamiętałem naszą podróż do Krakowa z moją śląską piastunką. Matka chciała jej pokazać Polskę, opowiedzieć o miejscu, gdzie mieszkali nasi królowie. To była niezapomniana lekcja polskości.

Której przysłuchiwał się mały Olo...

- Uzmysłowiłem to sobie dopiero po wielu latach. Mama chciała pokazać tej mówiącej tradycyjną śląską gwarą kobiecie prawdziwą stolicę polskości. Nigdy nie miałem wątpliwości, że w tym mieście bije duchowe serce kraju.

Dlatego wybrał pan studia właśnie w Krakowie, nie w Warszawie czy w Łodzi?

- Trudno mi dzisiaj przywoływać konkretne myśli wynikające z decyzji sprzed czterdziestu lat, ale chyba tak właśnie było. Z jakichś ważnych względów nie zdecydowałem się na studia w Warszawie ani w Łodzi, dokąd poszedł mój brat-bliźniak Jurek. Wybrałem Kraków.

W latach sześćdziesiątych studia w Krakowie musiały wyglądać zupełnie inaczej niż dzisiaj.

- Na pewno. Środowisko, w którym przebywamy, formuje przecież nasze pragnienia, aspiracje i ambicje. Na studiach mieliśmy pewność, że wspólnie tworzymy pewną grupę pokoleniową. Łączyły nas podobne poglądy na teatr, film, muzykę i literaturę. Także na rzeczywistość.

Z kim, poza Jasińskim, był pan na roku?

- Z Grażyną Marzec, moją późniejszą żoną, Mieczysławem Franaszkiem, Janem Łukowskim, Wojciechem Pszoniakiem. Rok niżej byli Jerzy Trela i Mikołaj Grabowski, jeszcze niżej Jerzy Stuhr.

To były dobre lata dla artystycznego ruchu studenckiego w Krakowie.

- Znalazłem się w mieście, w którym działały znakomite studenckie teatry, m.in. Hefajstos, Teatr 38, pracowali Helmut Kajzar i Wojciech Jesionka. Środowisko studenckie było żywe. a aspiracje wspólne. Każdy z nas marzył o tym, żeby być pożytecznym aktorsko. Żeby się zawodowo spełniać. Chłonęliśmy teatr. A o pieniądzach nie rozmawialiśmy wcale.

Dzisiejsi studenci PWST rozmawiają już tylko, zdaje się, o kasie. Nie tylko zresztą studenci i nie tylko na tym kierunku.

- Prawa rzeczywistości i prawa rynku. Dzięki Bogu, ja już nie muszę brać udziału w tych wyścigach.

Czy jako widza satysfakcjonuje pana współczesny, postnowoczesny teatr?

- Czasami tak, czasami nie. Młodzi ludzie mówią o swoim pokoleniu: przyjęli wolność jako oczywistość, z którą nie warto polemizować. Żałuję, że nie ma teatru, który by z tą wolnością dyskutował. Czyżby nasycone zostały już wszystkie aspiracje? Czyżby kapitalizm nie przyniósł żadnych ograniczeń? Być może moje pokolenie, które pracowało pod czujnym okiem cenzury, miało poczucie, że jego głos jest istotny, że się liczy. Dzisiaj można do woli beblać, gadać, walić głową w mur albo przeklinać. Nikogo to specjalnie nie obchodzi, nikt się tym nie przejmie.

Może w miejsce dawnego urzędu cenzorskiego powinien zostać powołany nowy urząd "Dobrego Smaku".

- Wie pan, ja jestem teraz w Teatrze Polskim, uważanym za najbardziej tradycyjny i zachowawczy teatr w stolicy. Nie mamy z tym problemów.

Ale jest pan także widzem.

- Który nie przesądza sprawy. Uważam, że na przykład "Burza" Szekspira w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, wystawiona w Teatrze Rozmaitości, chociaż niewiele miała wspólnego z literackim oryginałem była spektaklem pięknym i poruszającym.

Krzysztof Warlikowski jest artystą.

- A inni nie? Wielu młodych twórców jest naprawdę zdolnych. Jest także wielu hochsztaplerów, ale o nich nie warto wspominać. Dla nowego pokolenia teatr jest areną prywatnej "spowiedzi dziecięcia wieku". Czasy są jednak inne niż za Alfreda Musseta, i - siłą rzeczy - ta spowiedź musi wyglądać inaczej. Traktuję ich poszukiwania bardzo poważnie. Nawet jeżeli nie są już kompletnie zainteresowani wspólną ideą, tylko na przykład problemami tożsamości seksualnej. To jest oczywiście kolorowe...

Pstrokate?

- Może i pstrokate, ale nie wszystko, co wulgarne, jest złe. Wulgarność bywa także świadectwem na przykład rozpaczy. Natomiast nie znoszę teatru niechlujnego, w którym nie ma żadnego intelektualnego wysiłku. Nie ma formy, tylko tupet.

Cały czas rozmawiamy o teatrze, tymczasem w powszechnej opinii Olgierd Łukaszewicz jest głównie aktorem filmowym...

- Kilka ważnych ról w teatrze jednak zagrałem. Kilkoro wybitnych reżyserów, choćby Grzegorzewski, z którym pracowałem w Polsce i w Austrii, dostrzegło we mnie swoje medium. Te najważniejsze role - w "Ameryce" wg Kafki, rola Billy'ego w "Locie nad kukułczym gniazdem" czy w "Pułapce" Różewicza były zresztą zawsze próbami reinterpretacji samego tekstu, literatury. Także wielkiej literatury.

Nie występuje pan w telewizyjnych tasiemcach.

- Wystąpiłem, wystąpiłem.

Naprawdę, kiedy?

- Kilka lat temu w "Plebanii". Chciałem sprawdzić, jak to naprawdę wygląda. Niestety, wszystkie najgorsze podejrzenia sprawdziły się co do joty. W tasiemcu nie ma żadnych szans na aktorstwo, wypowiedź jest niekontrolowana, nieprzewidywalna, bo scenariusz powstaje z dnia na dzień. Nie wiadomo, gdzie postawić akcent, gdzie pointę. Generalnie niewiele wiadomo.

Zostawmy zatem w spokoju "Plebanię" i pomówmy o filmie.

- Zapewne powspominamy?

Jest o czym. W latach siedemdziesiątych stworzył pan w polskim kinie niepodrabialny, osobny typ bohatera. Trochę romantyka, trochę neurotyka i marzyciela, ale także człowieka, którego zwyczajnie się lubi.

- Sporo było tych wartościowych filmów: "Brzezina" Wajdy, "Lekcja martwego języka" Majewskiego, "Sowizdrzał" Kluby. Ale trudno porównywać moje role z filmów Kutza: z "Soli ziemi czarnej", czy zwłaszcza z "Perły w koronie", gdzie grałem ojca śląskiej rodziny, ze zwiewnymi bohaterami u Wajdy albo z rolą Marka w "Gorączce" Agnieszki Holland. Także dlatego nic potrafię panu teraz odpowiedzieć, na ile to wszystko było z mojej strony świadome. Może rodzaj aktorskiej intuicji dyktował mi, które role wtedy przyjmować, a które odrzucać.

Wiele propozycji pan odrzucił?

- Trochę by się uzbierało. Niektórych decyzji żałuję do dzisiaj, ale też wiele razy decydowałem się zagrać w filmach, których scenariusze były dopiero szkicami albo w najlepszym razie zapowiadały solidne kino obyczajowe, tymczasem efekt okazywał się zaskakujący i niezwykły.

Wajda, Majewski, Kutz, Różewicz - wiele dzieliło tych twórców, ale łączyła niezwykła inteligencja i miłość do literatury.

- Trafił pan w sedno. To byli twórcy przesyceni literaturą, myśleniem literaturą na ekranie. Scenariusz był często punktem wyjścia do rozmowy. Także rozmowy z aktorem. Każda z osobowości, których nazwiska pan wymienił, poważnie wkraczała w mój duchowy świat, zmuszała do szukania wnętrza bohatera. I odnajdywania siebie w nim.

Kazimierz Kutz w wydanych kilka lat temu "Klapsach i ścinkach" pisał, że zaangażował pana do "Soli ziemi czarnej", gdyż idealnie pasował pan do roli Basisty: "Olo miał głęboko wpojone zasady przyzwoitości. I w ogóle traktowanie wszystkiego od etycznej strony".

- Taki charakter...

Kutz i Wajda, najważniejsi reżyserzy filmowi w pana karierze, to antypody.

- Różnili się pięknie. Żałuję, że nie patrzyłem wtedy na nich uważniej, pilniej. Andrzej Wajda, z którym pracowałem częściej, uczył aktorów chwytania byka za rogi, to znaczy zawierzenia pierwszej intuicji. Oczywiście potem trzeba było to wszystko dokładnie obgadać, przedyskutować, ale ten pierwszy sygnał był najważniejszy. Z kolei Kutz to śląski żywioł. Wyraźne rysunki postaci, ale impetyczne wejście w strumień działania było w filmach Kazimierza Kutza zawsze równoważone analityczną powagą. Postać rodziła się w logicznym łańcuchu. Od energii pomysłu do matematyki rzemiosła.

Nawet poważni filmoznawcy piszą często, że nikt w polskim kinie nie umierał tak pięknie, jak pan.

- To komplement?

Jak najbardziej. Grał pan, z niewielkimi wyjątkami, głównie marzycieli i melancholików. "Bardziej pasowałby do zakonu św. Franciszka niż do aktorstwa" - to znowu Kutz. Był pan podobny do swoich bohaterów?

- No, nie umarłem przecież (śmiech). Proszę mi wierzyć, każdy aktor czerpie głównie z własnej osobowości. Osobowości, która nie jest przecież wymyślona. Tacy jesteśmy, jak bywamy obsadzani. Tutaj nie ma specjalnych niespodzianek, bo trzeba naprawdę nie lada talentu, żeby odskoczyć bardzo daleko od siebie, od prywatnego wizerunku, który jest również wizerunkiem aktorskim. Tak, byłem i jestem podobny do wielu bohaterów, których grałem, ale przecież także wiele razy zagrałem przeciwko sobie - taki był Franzel, syn Hansa Heinricha w "Magnacie" Bajona, Marek "Leon" w "Gorączce" Agnieszki Holland czy Jan Kolasa w "Sowizdrzale Świętokrzyskim" Kluby.

Piękne role, piękne nazwiska. Tymczasem gdybyśmy dzisiaj zapytali przeciętnego widza, z jaką filmową postacią kojarzy im się Olgierd Łukaszewicz, znacząca większość odpowiedziałaby prawdopodobnie, że z rolą Albercika w "Seksmisji" Machulskiego.

- Tak, ogromny sukces filmu Machulskiego był dla nas wielką niespodzianką. Okazało się, że niepostrzeżenie wsiadłem do tramwaju, który zawiódł mnie na przystanek o nazwie "Seksmisja". Ze zdumieniem odkrywam, że ten tramwaj jedzie dalej. Pamiętam dokładnie kulisy powstawania "Seksmisji". Miałem w tym samym czasie zagrać u Królikiewicza w filmie "Fort 13". Grzegorz Królikiewicz z właściwą sobie brawurą starał się wpłynąć na moje zawodowe ambicje. Rola w "Forcie 13" rzeczywiście byłaby zadaniem na pewno ambitniejszym, ale mnie wtedy uwiódł błyskotliwy dowcip scenariusza Juliusza Machulskiego. No i miałem rację, bo wyszła polska komedia wszech czasów.

A wołają jeszcze za panem na ulicy "Albercik"?

- Czasami mnie jeszcze ktoś rozpozna. Pomimo tej siwej brody.

W trakcie naszej rozmowy rzadko się pan uśmiechał. Zawsze jest pan taki poważny?

- Poważny? Nie, raczej skupiony. Wszystko ze mną w porządku, proszę się nie martwić. Mam dzisiaj doskonały nastrój. Bo Kraków... Czuje pan jesień?

Tak, szedłem na nasz wywiad Plantami. Pachniało pięknie.

- No, widzi pan. Nie chce się stąd wyjeżdżać. O której mam pociąg?

Za pół godziny.

- Szkoda. To banalne dictum, ale w Krakowie naprawdę jest jakaś szczególna aura. Pamiętam jeszcze Skrzyneckiego, który właśnie tak na wiosnę spacerował Plantami i rzucał każdemu przechodniowi w przelocie miłe zdanko, które było czystą poezją. Ale to już przeszłość.

W którymś z kolorowych tygodników przeczytałem, że oszalał pan na punkcie wnuka.

- Adaś ma dwa latka. Nie ma większej rozkoszy niż skupione, wpatrzone we mnie oczy wnuka. To jakby mój drugi powrót do własnego oślego okresu. Jestem już taki stary, że przed Adasiem nie muszę nikogo udawać i wszystko mi wolno.

Na przykład?

- Na przykład pokazuję wnukowi, jak należy przejść pod krzesłem.

Udaje się?

- Nie tylko to...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji