Artykuły

Artysta z mózgosercem

- W polskiej rzeczywistości czuję się bardzo źle. I to jeden z największych dramatów mojego życia, choć nie chciałbym, by zabrzmiało to nadto dramatycznie. Generalnie jestem typem patrioty. Nie takiego od powstań, "Solidarności", a patrioty poczciwego, patrioty miejsca, przyjaciół, zapachów - mówi reżyser MARIUSZ GRZEGORZEK przed premierą spektaklu "Habitat" w Teatrze im. Jaracza w Łodzi.

Michał Lenarciński: Po "Lwie na ulicy" kolejny raz sięgasz po Judith Thompson: dziś w Teatrze im. Jaracza w Łodzi premiera jej "Habitatu". Urzekła cię autorka?

Mariusz Grzegorzek: - Absolutnie jestem pod urokiem jej literatury. A jeśli dodam, że w "Jaraczu" mam wymarzonych i ukochanych aktorów, to jak tu się opierać? Zapraszam widzów serdecznie.

Na Festiwalu Sztuki Reżyserskiej "Interpretacje" zdobyłeś jedną z najbardziej prestiżowych polskich nagród za reżyserię - Laur Konrada [na zdjęciu]. Jak się czujesz w laurach?

- Mam mieszane uczucia, ale postanowiłem je sobie uporządkować. Stwierdziłem, że nie będę bawił się w niuanse, odkreślając to, co było wcześniej "grubą kreską", że osiągnąłem, co należało osiągnąć i w tej chwili mogę już być spokojny.

Twórca może być kiedykolwiek spokojny? To, co mówisz, brzmi jak prowokacja.

- Spokojny w tym sensie, że nie muszę zastanawiać się, czy świat mnie doceni, czy nie. Zatem kraj mnie docenił i już o to dbać nie muszę. Wystarczy, bym dbał o poziom artystyczny swoich produkcji.

Czy to tylko kwestia czynności dbania, czy może jednak czynności mózgu?

- Powiedziałbym mózgu i serca jednocześnie. Dualny konflikt: reżyserować sercem czy mózgiem rozwiązałbym poprzez połączenie tych organów i stworzenie serca myślącego.

Gdzie zatem jest miejsce dla warsztatu, rzemiosła?

- Wszędzie.

Zaczynasz od warsztatu i techniki, czy serca i rozumu?

- Od serca i rozumu. Absolutnie fundamentalne znaczenie ma dla mnie intuicja reżyserska. To moment wyboru tekstu. I zawsze mam taki kłopot, że bardzo rzadko podoba mi się jakaś sztuka. Ale jeśli podoba - to zazwyczaj natychmiast. Nie mam czegoś takiego, że na początku odczuwam opór względem tekstu, a kolejne jego lektury powodują przełamanie i odkrywam ukryte w nim skarby, które mnie interesują. Nie, ja po pierwszej lekturze już wiem. Czytając w oryginale, mam jeszcze taką przyjemność, że teksty są dla mnie bardziej tajemnicze: rozumiem sens, ale lubię zmagać się z niuansami.

Wybierasz zwykle teksty bardzo szczególne.

- Jestem czuły na pogłębione relacje psychologiczne między ludźmi, które pozwalają analizować rodzaj nieprzystosowania, nieszczęścia, autyzmu emocjonalnego, nieporozumienia. Uważam zresztą, że współczesny świat pełen jest emocjonalnego autyzmu. Pędzimy, dużo się dzieje, musimy walczyć, a jesteśmy szalenie zatomizowani. To oczywiście nie jest odkrycie Ameryki. Lubię, gdy nie mówimy o zjawiskach w skali makro, lecz patrzymy na rzeczywistość jakby przez mikroskop. I takie właśnie teksty wybieram. Teksty, które stawiają te problemy w bolesny, może przesadzony, zdaniem niektórych ocierający się o kicz, sposób.

No właśnie. Często słyszy się, że realizowane przez ciebie teksty...

-... są "niezbyt". Wiem. Ale nie bądźmy naiwni. To nie jest tak, że pan reżyser Mariusz Grzegorzek natchnął "Blask życia" Rebecki Gilman jakimś tajemniczym i obcym temu tekstowi blaskiem. Nie. Ten tekst ma potencjał i w sposób bezbłędny analizuje, dramaturgicznie i psychologicznie, temat upodlenia, wzajemnego uzależnienia.

To zbieg okoliczności, że realizujesz głównie teksty anglojęzyczne?

- Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Może lubię tę mieszaninę bolesności, podszytą podejrzaną psychoterapią? Anglosasi to uwielbiają, to żywioł tej dramaturgii. Jest tu najwięcej szaleństwa, odejścia od normy, takiej aberracji, która jest najlepszym narzędziem do opisywania normy lub jej braku.

Dobra dramaturgia to ta, która...?

- Niczego tu nie odkryję. Podstawą rasowej dramaturgii jest rodzaj pewnego konfliktu, walki pomiędzy ukrytym a odkrytym, różnicy potencjałów: plusa i minusa, który powoduje, że płynie energia.

Jak twórca, skupiony na pracy z anglojęzycznymi tekstami, czuje się w polskiej rzeczywistości? Bo przecież nie żyjesz tylko w teatrze.

- W polskiej rzeczywistości czuję się bardzo źle. I to jeden z największych dramatów mojego życia, choć nie chciałbym, by zabrzmiało to nadto dramatycznie. Generalnie jestem typem patrioty. Nie takiego od powstań, "Solidarności", a patrioty poczciwego, patrioty miejsca, przyjaciół, zapachów. Wywodzę się ze specyficznego kontekstu: urodziłem się w Cieszynie, jestem ewangelikiem, moja rodzina ma dość rozbudowane korzenie niemieckie. I kiedy nastąpił stan wojenny, wielu moich kolegów emigrowało z tamtych rejonów do Niemiec. Mimo że na półkach sklepowych stał tylko ocet, ja nie wyobrażałem sobie, że wyjadę i coś się zmieni.

Zostałeś. I dziś?

- Znalazłem się w dziwnej sytuacji - z zewnętrznego punktu widzenia można powiedzieć, że nawet korzystnej - polegającej na tym, że robię to, co chcę, co mnie interesuje. Nie muszę na przykład na razie spłacać serwitutów względem jakości mojego życia. I wydawałoby się, że powinienem być zadowolony. A jednak jest coś takiego, że czuję wokół siebie atmosferę beznadziei, uwiądu, braku celu. Myślę, że jednym z głównych powodów tego stanu jest jakość życia politycznego w Polsce. Zawsze uważałem, że polityka jest narzędziem szatana, a polityków miałem za skończonych idiotów, cyników i karierowiczów, aż do momentu, gdy zrozumiałem, że ci ludzie konsumują jakąś część naszego życia. Czy będę z nich kpił, czy się odetnę - to nie zmieni tego, że oni nadal będą mieli wpływ na jakość życia w naszym kraju. Prawda jest taka, że żyjemy w kraju rządzonym przez buraki i panuje buraczana atmosfera. I to jest strasznie bolesne.

Od pewnego czasu zaczęły pojawiać się w teatrze polityczne wypowiedzi. Przez wiele ostatnich lat zapomnieliśmy o tym, a teraz, oglądając "Ślub" Gombrowicza, zauważyłem, że publiczność bardzo żywo reagowała na kwestie mogące być aluzjami do politycznej współczesności. I wcale nie trzeba tego specjalnie inscenizować, to "wychodzi" samo.

- Myślę, że sytuacja nabrzmiała tak strasznie, że siłą rzeczy ludzie to wychwytują: wszystkie te skojarzenia pojawiają się same, bez względu na to, czy twórcy przygotowali je świadomie, czy nie. I nawet zastanawiam się, czy nie zrobić jakiegoś ostrego, politycznego przedstawienia. Nie interesowałoby mnie to na poziomie: która frakcja którą frakcję, ale na poziomie emanacji zła.

Zmieniając temat: nie wszyscy, którzy oglądają twoje przedstawienia, wiedzą, że jesteś profesorem. I to profesorem od filmu. Jak czujesz się z tym tytułem? Budzisz się rano, stwierdzasz, że jesteś profesorem i zakładasz koronę na głowę?

- Nie. Istnieje rodzaj pewnej schizofrenii w postrzeganiu mnie przez osoby, które mnie nie znają, i te, które znają mnie choć trochę. Ci, którzy mnie nie znają, uważają że jestem zarozumiałym bucem. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że absolutnie tak nie jest. Bo ja w istocie swojej jestem taką osobą, która nie za bardzo jest fanem siebie samego, a już ostatnią rzeczą, o którą można mnie posądzić, to zamiłowanie do celebrowania, wchodzenia na piedestał, nadawania sobie znaczeń zewnętrznych, opierających się właśnie na nagrodach, tytułach, dyplomach. Uważam, że tego typu osiągnięcia, bez względu na to, jaką mają wagę, nie są czymś, co określa człowieka. Profesorem zostałem gdzieś "po drodze", nigdy w życiu nie pomyślałem o sobie, że jestem profesorem. Bo przecież ja nie jestem i prawdopodobnie nigdy nie będę profesorem.

Nie mów tak, bo przecież jesteś.

- Ja tylko staram się pomagać młodym ludziom w szkole filmowej, wskazać drogę między meandrami, podpowiedzieć, jak dojść do samorozpoznania. Staram się być rodzajem poważnego rozmówcy. I moje spotkania z młodzieżą nie polegają na wygłaszaniu prawd objawionych od godziny 10 do 14. Moja praca ma sens wówczas, gdy mogę doprowadzić do tego, by powstał film, a więc coś bardzo konkretnego. Staramy się pracować nad pomysłami, żeby wynikały z nas, i naturalnie nad umiejętnością posługiwania się narzędziami.

Twoje filmy nie są dziełami trafiającymi do tysięcy odbiorców; są raczej hermetyczne, wysublimowane. Jak dziś robić takie filmy, obserwując, że ludzie najchętniej oglądają nieśmieszne komedie romantyczne?

- Zauważyłeś pewnie, że już bardzo dawno nie zrobiłem żadnego filmu. Nie wynika to z tego, że mi się nie chce, albo że nie mam pomysłu. Rzeczywiście, ludzie udręczeni i spracowani potrzebują pięknej, romantycznej, zazwyczaj nieudanej, totalnie nudnej, acz jednak wypromowanej komedii, więc nie mogę zbyt często serwować swoich dzieł filmowych. Przymierzam się do kolejnego filmu, ale obiecuję, że będzie to bardzo malutki, skromny i taniutki film. Pewnie znów, siłą rzeczy, będzie on klasyfikowany jako hermetyczny, nie mam złudzeń.

Kilka słów o projekcie?

- Krąży nade mną duch Judith Thomson. Podstawą scenariusza filmu będzie adaptacja jej dramatu "I'm Yours". Ponieważ jest to miła i otwarta kobieta, mimo infernalnych nastrojów, jakie powołuje w swoich tekstach, chętnie zgodziła się na udzielenie praw autorskich darmo. Mamy więc zielone światło i wkrótce przystąpię do pisania scenariusza z myślą, że wiosną przyszłego roku rozpoczęlibyśmy zdjęcia. Małgosia Buczkowska (aktorka występująca w głównej roli w "Blasku życia" - przyp. red.) grałaby główną rolę. Myślę, że zrealizujemy go w Łodzi, co będzie miało dla mnie duże znaczenie. Bardzo bowiem ubolewam nad tym, że w Łodzi nie ma już życia filmowego, jakie tętniło tu przez lata.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji