Artykuły

Entuzjazm w cenie

Warto przymknąć oko na kulawą czasami grę, by zobaczyć ewolucje taneczne, popisy wokalne i autentyczną radość po spektaklu na twarzach aktorów - o "Fame" w reż. Jarosława Stańka w Teatrze Muzycznym w Gdyni pisze Łukasz Rudziński z Nowej Siły Krytycznej.

Czy można dobrze bawić się na musicalu, który nie rości sobie praw do miana wybitnego, a głębi zawiera w sobie tyle co średniej wielkości kałuża? Otóż można. Najnowsza inscenizacja Teatru Muzycznego w Gdyni bawi zarówno publiczność, jak i grających w niej aktorów oraz amatorów - tancerzy ulicznych, którzy wygrali casting do tej realizacji.

"Fame" to musical szkolny. Nie tylko dlatego, że traktuje o losach uczniów szkoły artystycznej z Nowego Yorku, będącej dla wielu przepustką do sławy, ale też dlatego, że w obsadzie aż roi się od studentów Studium Wokalno-Aktorskiego i nawet w rolach głównych można znaleźć kilkoro jego adeptów. I to jest bardzo dobry pomysł. Któż bowiem lepiej od uczniów szkoły artystycznej byłby w stanie odegrać losy uczniów takiej placówki? Może właśnie dlatego musical jest pełen mocy.

Historia amerykańskich nastolatków, przeżywających czasy studenckie, nie należy do wyjątkowych. Ot, młodzi ludzie, wierzący w siebie, w swoje możliwości i swój talent. Ich entuzjazm zderza się z ciężką i żmudną pracą oraz prozą życia. Życie osobiste łączy się z rzeczywistością uczelnianą i dostarcza miłosnych wzlotów, spektakularnych upadków (jak choćby ten musicalowej Cameron Diaz - w tej roli przekonująca Renata Gosławska), twórczych sukcesów i pełnych frustracji porażek - wszystko to przyprawione seksem i narkotykami. To jeszcze jedna z wielu ckliwych historyjek poświęconych młodzieży. Jednak nie scenariusz jest atutem filmu, który w 1980 roku zrobił furorę i dostał dwa Oscary. Muzyka z "Fame" ma moc, którą wystarczy wyzwolić, by porwać publiczność i wzbudzić zachwyt. Tak było z realizacją filmową, tak jest z musicalem, który wszedł na deski Teatru Muzycznego.

Zaczyna się nieciekawie. Przydługa scena rekrutacji do szkoły, potraktowana jako prolog. Potem mamy już tylko kolejne lata nauki, rozdzielające musical na epizody niczym akty. I trzeba przyznać, że im dalej tym lepiej. Coraz lepsza gra aktorska pewnie w sposób niezamierzony zbiega się z kolejnymi latach nauki w szkole, a jednak stanowi niezwykle sugestywną metaforę rozwoju młodego artysty. Bo z początku jest drętwo i sztucznie. Najgorzej, gdy aktorzy otwierają usta w celu wypowiedzenia kwestii mówionych. Dużo lepiej brzmią i wyglądają partie taneczno-wokalne (zasługa Agnieszki Szydłowskiej i Jarosława Stańka). Z czasem różnica między jednymi a drugimi się zaciera i jest to równanie w górę, a nie w dół. Widowisko nabiera tempa, gra aktorska, choć momentami przerysowana a momentami bardzo niewyraźna, przestaje przeszkadzać. Bywają też perełki - gdy Serena (Małgorzata Regent) wyznaje miłość drewnianej marionetce (świetny pomysł inscenizacyjny, by wprowadzić drewnianą postać jako integralną część musicalu), czy ta, w której Tyrone (Cezary Krukowski) przedstawia Iris (Julia Frankowska) świat ulicy, nawet jeśli sposób, w jaki to robi, podejrzanie przypomina teledysk przeboju "Freestyler" fińskiej grupy Bomfunk MC`s.

Scenografia Katarzyny Nesteruk choć bardzo umowna, dosyć dobrze oddaje atmosferę szkoły i ulicy. Na scenie obrotowej rozstawiony jest gigantyczny parawan, dzielący scenę na trzy części. Jedna część przedstawia zwykłą salę lekcyjną, druga - salę gimnastyczną do tańca i pokazów baletowych, a trzecia ulicę - amerykańskie slumsy, gdzie wokół wraku taksówki gromadzi się wszelkiej maści element, wraz z nieodzownymi: sex, drugs and rock&roll.

Reżyser i choreograf Jarosław Staniek dosyć dobrze ukrył się za oryginałem. Na tyle dobrze, że trudno dostrzec jego autorskie pomysły w gdyńskim spektaklu (może poza wspomnianą marionetką). To, co wzbudza zainteresowanie i przykuwa uwagę, gdzieś już było. A jednak "Fame" ogląda się z przyjemnością. Nie jest to zasługa rozwiązań reżyserskich, a energii, jaką wkładają w grę aktorzy. Zaskakuje właściwie tylko jedno - tłumaczenie tekstów piosenek. Przekłady obcojęzycznych hitów często przypominają odgrzewane kotlety - niby to samo, ale to już nie to. Tym razem jest inaczej. Klaudyna Rozhin stanęła na wysokości zadania - teksty piosenek dobrze się komponują, słucha się ich z ciekawością i stanowią mocny punkt widowiska.

Najnowszy musical gdyńskiej sceny nie ociera się o wirtuozerię w żadnym miejscu. Jest to rzetelnie i dobrze wykonany spektakl, obfitujący w momenty naprawdę przejmujące, jak i takie, z których wieje nudą. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Jarosław Staniek stawia na młodego widza i przede wszystkim do niego kieruje swój musical. Stąd tyle breakdance`u, momentów wyrapowanych przez aktorów i fragmentów farsowych. A jednak nie tylko młodzi wyszli z teatru zadowoleni. Starszych fascynuje młodość, energia i entuzjazm wykonawców. Dlatego finałowy utwór, o identycznym jak cały musical tytule, podrywa ludzi na nogi i stanowi bardzo udaną pointę. I chyba warto przymknąć oko na kulawą czasami grę, by zobaczyć ewolucje taneczne, popisy wokalne i autentyczną radość po spektaklu na twarzach aktorów. Bo ten uśmiech jest zaraźliwy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji