Artykuły

Nieodparty urok Szarma

Ignacy Gogolewski - 50 lat na scenie. Z jubilatem rozmawia Tomasz Mościcki.

Tomasz Mościcki: - Jest Pan obecny w polskim teatrze od pięćdziesięciu lat. Jak Pan patrzy na ten czas?

Ignacy Gogolewski: - Patrzę z uśmiechem, z wyrozumiałością. Uważam, że tych lat nie zmarnowałem. Grałem bardzo dużo: w teatrze, w filmie, w telewizji, a nawet odważyłem się wyreżyserować dwa filmy. Powiedziałbym, że były to pracowite lata, z czego należy się cieszyć.

- Co Pan wspomina najlepiej z tego półwiecza?

- Parę udanych ról, dwa, może trzy przedstawienia, które wyreżyserowałem, wśród nich "Gałązkę rozmarynu" Zygmunta Nowakowskiego, "Maskaradę" Jarosława Iwaszkiewicza. Do tego trzeba by dorzucić jeszcze dwanaście lat dyrektorowania w teatrach, w czasach, które były naprawdę trudne. Trzy sezony dyrekcji w Katowicach, 4 sezony w lubelskim Teatrze im. Osterwy, i 5 dosyć ciężkich sezonów dyrekcji w warszawskim Teatrze Rozmaitości. Koniec tej dyrekcji był dla mnie gorzki. Uświadomiłem sobie wtedy, że dobrnąłem do sześćdziesiątki, a zespół oczekuje już kogoś młodszego. I pewnie wtedy to było jakąś racją, miało swoje uzasadnienie. Natomiast sposób rozwiązania tej sprawy nie był najprzyjemniejszy. Dlatego też patrząc na to jak odbyło się przejęcie pałeczki w Teatrze Narodowym podziwiam dyrektora Jana Englerta. Umie on zająć stanowisko, a jednocześnie potrafi uszanować to, co w tym teatrze przez kilka sezonów dokonał Jerzy Grzegorzewski.

- Zadebiutował Pan od razu w największym repertuarze. To był "Mizantrop" Moliera.

- Wielki repertuar, mała rola. Ale u boku jakich aktorów! Janina Romanówna, Mieczysława Ćwiklińska, Aleksander Żabczyński, Wieńczysław Gliński i Janusz Warnecki, który tę sztuką reżyserował. To była pierwsza liga. Miałem szczęście, że ja, który niedawno opuściłem warszawską szkołę teatralną, dostałem się do tak wspaniałego zespołu, jak ten tworzący warszawski Teatr Polski. Potem były role w "Miesiącu na wsi", występ w "Dziadach", potem Maria Stuart", "Lato w Nohant", później bardzo frywolna sztuka Artura Marii Swinarskiego "Achilles i panny". Pierwsze sześć sezonów minęło bardzo szybko, potem znalazłem się w zespole Teatru Dramatycznego, który w tamtym czasie był teatrem ważny, poszukującym nowego repertuaru. W nim także występowali wspaniali aktorzy, wśród nich mój profesor Jan Świderski, tu tworzył przedstawienia wspaniały inscenizator Ludwik Rene, tu pracował wybitny scenograf Jan Kosiński... Te nazwiska już na trwałe zapisały się w historii teatru. Miałem szczęście, że zetknąłem się z tymi wszystkimi wielkimi ludźmi. Do Teatru Polskiego przyjeżdżał jeszcze Władysław Krzemiński, w Polskim opiekował się mną Aleksander Bardini. To była jeszcze kontynuacja nauki ze szkoły. Teraz jest inaczej - kończy się szkołę i od razu idzie się "do roboty".

- W 1955 roku wszedł pan do historii polskiego teatru. 26 listopada tego roku odbyła się w Teatrze Polskim historyczna premiera "Dziadów" w reżyserii Bardiniego. Było wówczas dwóch Konradów: Stanisław Jasiukiewicz i Pan.

- Stanisław Jasiukiewicz był już znanym aktorem, był starszy ode mnie o 10 lat. Bardini zaprosił go specjalnie do zagrania tej roli. To był aktor już znany, doświadczony, a ja dopiero zaczynałem. Los chciał, że Jasiukiewicz poważnie zachorował. Skończyło się na pobycie w szpitalu.

- I kto zagrał premierę?

- Ja byłem Konradem. Krytycy mówili potem: Konrad Jasiukiewicza był intelektualny, nieco chłodny, Konrad Gogolewskiego - czysta młodzieńcza emocjonalność. Miałem wówczas 24 lata i pewnie "unosiłem się" nad sceną Teatru Polskiego. Unosiła mnie młodość, żar, emocje chwili i zadanie, o którym

marzy każdy polski aktor, bo Gustaw-Konrad to jest co najmniej pięciu Hamletów.

- Swoją karierę zaczynał Pan jako aktor specjalizujący się w repertuarze romantycznym, w teatrze słowa i myśli. Dziś jest Pan aktorem Jerzego Grzegorzewskiego, o którym mówi się (i mówi nie do końca słusznie), że jest to reżyser impresji. Czy trudno było "przestawić się" na myślenie Grzegorzewskim?

- O tym wszystkim właściwie zadecydował sam Grzegorzewski i to bardzo lapidarnie. Kiedy zaproponował mi rolę Szarma w "Operetce", powiedziałem; - panie Jerzy, ale przecież ja się do roli Szarma już nie nadaję, zbliżam się do siedemdziesiątki". A on popatrzył na mnie i swoim charakterystycznym głosem powiedział: - Kiedy mnie właśnie o takiego starego wylenialego Szarma chodzi. Sugeruje pan, że decyzja o przyjściu do Narodowego w wypadku aktora kojarzonego z klasycznym repertuarem była zaskoczeniem. Ale widocznie ta awangarda: Różewicz Gombrowicz to już klasyka. I aktor wywodzący się z klasycznego teatru może się wkomponować się w tę klasykę.

- O reżyserii Grzegorzewskiego mówi się czasem w żartach: - stanie pan po prawej stronie sceny i proszę tak przez 15 minut lewitować. Jak się lewituje u takiego reżysera?

- U mnie zaczęło się od skakanki. Jako Szarm miałem wejść właśnie ze skakanką. Byłe trochę zdziwiony, ale odczekałem dwa dni. Grzegorzewski zmienił koncepcję. Widocznie źle skakałem. Wchodziłem i nuciłem "Jam hrabia Szarm" z muzyką Stanisława Radwana. Grzegorzewski po prostu wymaga od aktora, by zrobił coś, czego jeszcze do tej pory nie było. On żąda od aktora rozwiązań zaskakujących. Daje mu się piątą, szóstą, dziesiątą propozycję - i wreszcie mówi: tak, to jest to. Bardzo się cieszę, że w tej ostatniej "piątce" znalazłem się w tym teatrze, jestem tu potrzebny i w 50. roku mojej pracy artystycznej bardzo intensywnie uprawiam swój zawód aktora.

- W tym zawodzie osiągnął pan właściwie wszystko. Czy po tym półwieczu spędzonym na scenie odczuwa pan jakiś artystyczny niedosyt?

- Ja czuję się spełniony. Choć Iwaszkiewicz w jednym ze swoich opowiadań sugeruje czytelnikowi, że gdy zbliża się starość, zaczynamy czuć, że czegoś jednak nie zrobiliśmy, nie jesteśmy do końca spełnieni. Ja dziś czuję się spełniony, bo to było intensywne 50 lat - na różnych polach. Napisałem kiedyś książkę, jest w niej trochę mojej biografii, wspomnienia ludzi, z którymi się zetknąłem, trochę faktów, dziś chętnie uzupełniłbym ją o drugi tom, ale cóż... w Teatrze Narodowym jest tyle pracy. Trzeba zagrać w "Kurce wodnej", w "Ostatnim", w "Żabach", toteż na pisanie nie ma czasu, a mowy nawet nie ma, żebym podjął się reżyserii. Ale czuję, że ten palec starości nie dotknął mnie, więc trudno mi dziś powiedzieć, czy nie zmienię zdania. Z takimi prognozami trzeba bardzo ostrożnie. Poczekać. Ale bardzo się obawiam, jakie odczucia i refleksje będę miał po 13 i 14 marca, czyli po zakończonym jubileuszu.

- Dlaczego na ten jubileusz akurat "Ostatni" Tomasza Łubieńskiego?

- Grałem w "Ostatnim" Gorkiego w początkach mojej pracy, więc niech ta rola będzie tą jubileuszową...

- Ale nie ostatnią?

- Gram w czterech sztukach, niedawno zakończył się festiwal Jerzego Grzegorzewskiego, a teraz pod kierunkiem Jerzego Jarockiego poszukujemy rozwiązań scenicznych w przedsięwzięciu związanym z rokiem gombrowiczowskim. Są w nim fragmenty biografii, fragmenty sztuk Gombrowicza. Premiera ma się odbyć 24 kwietnia. Rozumiem, że to jest moja ostatnia prosta, więc proszę jeszcze pozwolić mi dobiec do mety. A nawet jeśli padnę na tej mecie - proszę spojrzeć wstecz i uśmiechnąć się z życzliwością do tego, co było.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji