Artykuły

Aktorstwo - przeżywanie emocji naprawdę

- Wydaje mi się, że wybór serialu jest obecnie rzeczą najtrudniejszą w życiu. Mnie trudno je oglądać, bo mi się fabuły p...! - mówi aktor i reżyser OLAF LUBASZENKO.

W serialu "Fałszerze. Powrót sfory" zmartwychwstał kolega pana bohatera, komisarza Olbrychta. Łatwo grać takie sceny?

Olaf Lubaszenko: Zależy, jak się traktuje aktorstwo. Można się uważać za kapłana, czego unikam, a innych przestrzegam przed pokusą autobeatyfikacji. Można grać bezrefleksyjnie, udając, że scena lub plan filmowy jest takim samym miejscem jak supermarket lub biuro. Można wreszcie dystansować się od aktorstwa i myślę, że jest to choroba błaznów, którą sam wiele razy przebyłem. Najbardziej odpowiada mi przeżywanie emocji naprawdę. Zwłaszcza, gdy przywiązuję się do postaci, a z Olbrychtem jest tak na pewno.

Czy studia w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej pomogły się panu przygotować do sceny ze zmartwychwstałym policjantem?

- Bardzo interesowało mnie życie religijne i duchowe, ale na studiach uświadomiłem sobie, że również ono ma swój konkretny wymiar. Żeby porozmawiać o wierze i sprawach pozaziemskich, trzeba przez cztery lata chodzić na uczelnię o ósmej rano.

A to pana zniechęcało?

- Ósma rano jest dla mnie jedynie synonimem pewnej dyscypliny, tymczasem byłem typem rebelianta i łatwo się zniechęciłem. Oczywiście wiem, że zniechęcenie to świetne wytłumaczenie dla osób nieprzesadnie pracowitych. Dlatego nie chcę się zaliczać do grona ludzi, którzy dorabiają ideologię do tego, co im w życiu nie wyszło. Prawda jest taka, że życie często bardziej kieruje nami niż my nim.

I tak panem pokierowało, że podczas studiów postanowił pan o ósmej rano nie wstawać?

- Może i był taki czas, ostatecznie jednak nie skończyłem tak jak pewien mieszkaniec Powiśla, który chwalił się, że wstaje z łóżka, czesze się przed lustrem na mokro - i już ma wolne. Okazało się, że znacznie lepiej czuję się ograniczony obowiązkami. To mnie dyscyplinuje i daje poczucie wolności od ciągłego przymusu podejmowania decyzji. A to jest największa wolność, jaką mogę sobie wyobrazić.

Wystarczyło wyjść z ChAT, przejść ulicę Miodową, by znaleźć się w szkole teatralnej. Pan jednak tego nie zrobił.

- Mógłbym powiedzieć, że mój wybór był podświadomy - studiować blisko szkoły teatralnej, ale nie w niej. Wszystko jest jednak bardziej skomplikowane i obawiam się, że znowu zaraz wystartuję w mistrzostwach świata w dorabianiu ideologii...

Niech pan mówi, jak było naprawdę.

- Przez wiele lat mówiłem, że nie poszedłem do szkoły teatralnej i to dobrze. A co miałem powiedzieć? Moje aktorskie korzenie to rodzina i od niej musiałem się uczyć. Od matki i ojca. To też jest dobre doświadczenie, ale już innego rodzaju niż szkoła i niezwiązane z rówieśnikami. Zrozumiałem to po wielu rozmowach z aktorami. Pojąłem, że brakuje mi zrodzonego na studiach, u progu dorosłości, poczucia wspólnoty - grupowych doświadczeń i dokonań. To dlatego z zazdrością myślałem o kolegach, którzy przeżyli razem wiele chwil, ćwicząc w dresach i przepoconych podkoszulkach. Wiem, że nie brzmi to może nazbyt zachęcająco, ale na pewno w takich momentach rodziło się między nimi poczucie bliskości. Po dyplomie - w teatrze i na planie - nie da się już tego nadgonić. Czy ja mogę się wymądrzyć?

Bardzo proszę.

- Modne jest, i słusznie, cytowanie Zygmunta Baumana, który uważa, że często ważniejsze od wiedzy bywa dziś to, czy potrafiliśmy nawiązać dobre relacje z ludźmi, grupą, społeczeństwem - żeby móc wykorzystać swoje umiejętności. Zjawisko to miewa niestety swoje negatywne konsekwencje także w sztuce. Aktor gorszy, ale komunikatywny - może wyprzeć lepszego, jednak mającego trudności z pracą zespołową. Na przykład w piłce nożnej często wyrzuca się gwiazdę z drużyny - dla jej dobra.

Ma pan żal do rodziców o to, że gdy pana rówieśnicy przeżywali dzieciństwo - pan musiał wystawać w teatralnych kulisach?

- Pretensję to można mieć do kogoś, kto zajedzie nam drogę samochodem, a w sprawach życiowych towarzyszą nam znacznie większe emocje. Musiałem się z nimi uporać. Ale powtórzę raz jeszcze - jeśli czegoś mi brakowało, to wspólnoty emocjonalnej z rówieśnikami. Na szczęście po latach udało mi się ją stworzyć. Spotykam się z przyjaciółmi przy okazji meczów, sukcesów Małysza, ale i mniej radosnych, których nie brakuje - a ostatnio są przeżywane zbiorowo.

Może ucieka pan w ten sposób od swojego życia?

- Może i tak jest.

Pamiętam, jak oglądałem "Życie Kamila Kuranta" i jako pana rówieśnik zastanawiałem się, czy ta przygnębiająca, smutna rola nie odbija się na pana psychice.

- Zadziwiające jest to, że wtedy ani przez sekundę nie pomyślałem, że biorę udział w przedsięwzięciu, które może być emocjonalnie trudne do przyjęcia. Że tak mogło być, dowiaduję się po latach, od ludzi. Ale oczywiście, chociaż wiele razy powtarzałem, że tamta rola, grana gdy miałem dwanaście lat, nie wywarła na mnie żadnego wpływu - pewnie tak. Przecież to był bardzo smutny serial i pewnie kiedyś chciałbym się dowiedzieć, czy nie odebrał mi jakiejś radości dzieciństwa. Może nie w wielkim stopniu, ale jakimś - na pewno. Ciekawe, że po wielu latach spotkałem się na planie pewnego sitcomu z reżyserem "Życia Kamila Kuranta" Grzegorzem Warchołem. On grał biznesmena, ja - jego ochroniarza. To spotkanie trwało pół roku. Sporo czasu spędzaliśmy w jednej przyczepie kempingowej...

- ...ale o pana pierwszym serialu i o tym, jak pana z planu zapamiętał, nie rozmawialiście?

- No nie. Wydaje mi się jednak, że warto zdiagnozować inną postać, która wpłynęła o wiele bardziej na moje życie - Marka Hłaskę, którego alter ego zagrałem, mając siedemnaście lat, w filmie "Sonata marymoncka". To jest przykład nadmiernej identyfikacji aktora z postacią. Dziś myślę, że wziąłem z Hłaski to, co było najgorsze - hemingwayowski sceptycyzm, nieufność wobec świata, rozgoryczenie życiem i pozbawiony szacunku stosunek do kobiet.

Pewnie była to forma obrony przed ich nie zawsze szlachetnymi zamiarami.

- Pewnie tak, a już na pewno w ramach mistrzostw świata w dorabianiu ideologii do moich nietrafionych decyzji.

Co pan na to, gdy kobiety mówią, że uwielbiają w mężczyznach taką goryczkę jak u pana?

- Niestety nigdy nie dają tego po sobie poznać. A wracając do mojej nadmiernej identyfikacji z Markiem Hłaską. Gdy się zorientowałem, że jadę autobusem z napisem "Koniec wyścigu", trudno mi było dogonić tramwaj zwany rzeczywistością. Myślę, że cały czas gonię go z wywieszonym jęzorem i widzę dwa tylne czerwone światła w tunelu. Zawsze jestem spóźniony, tak jak policjanci w kryminalnym serialu.

Ale zdążył pan zaprosić na plan "Sztosu" gangstera "Nikosia". Nie bał się pan?

- Nie chciałbym się usprawiedliwiać w tani sposób. Nie leży też w mojej naturze mówienie o kimś źle, bo nie czuję się sędzią. Dziś nie pamiętam, czy zrobiłem to dla żartu czy prowokacji. Pamiętam, że "Nikoś" miał uosabiać w filmie świat przestępczy i to nie był zły pomysł. A jednak to nie powinno było się zdarzyć. To mogę jednak powiedzieć dopiero po lekcji, jaką przerobiliśmy w ostatnich latach, kiedy dowiadywaliśmy się, ile złego dzieje się w naszym kraju. Kiedyś tego po prostu nie wiedziałem.

A zagrałby pan w filmie Lwa Rywina, który podobno chce nakręcić o taśmach Adama Michnika?

- Proszę pana, myślę, że rzeczywistość przyniesie nam jeszcze wiele niespodzianek i nawet tak inteligentny człowiek jak Lew Rywin może nie wiedzieć, że taki film - może nie fabuła, lecz fabularyzowany dokument - został już nakręcony. Pytanie brzmi: kiedy będzie miał premierę i w której telewizji. A mówiąc serio: filmy reagujące na rzeczywistość rzadko się udają. Co innego seriale, które komentują ją z powodzeniem.

Który jest najlepszy?

- A mogę powiedzieć coś brzydkiego?

Proszę bardzo.

- Wydaje mi się, że wybór serialu jest obecnie rzeczą najtrudniejszą w życiu. Mnie trudno je oglądać, bo mi się fabuły p...!

A kogo warto dziś słuchać w aktorskim środowisku, kto dla pana jest jego liderem?

- Myślę, że mógłby nim być Marek Kondrat. Ale smutny paradoks polega na tym, że ten wspaniały artysta i wrażliwy człowiek głośno mówi o wycofaniu się z zawodu.

***

Ostatnio mogliśmy go oglądać w roli komisarza Stanisława Olbrychta w kolejnej części serialu TVP "Sfora". Reżyser i aktor jest synem pary aktorów Asji Łamtiuginy i Edwarda Linde-Lubaszenki. Zadebiutował, mając 12 lat, w serialu "Życie Kamila Kuranta" i po trzech latach powrócił na ekran jako Jarogniew w "Trzech młynach". Zagrał Marka Hłaskę w "Sonacie marymonckiej", wystąpił w "Łuku Erosa" i "Trójkącie bermudzkim". Ważnym doświadczeniem była rola w "Krótkim filmie o miłości", części "Dekalogu" Krzysztofa Kieślowskiego. Otrzymał za nią główną nagrodę na festiwalu filmowym Gwiazdy Jutra w Genewie. Jego kolejne prestiżowe trofea to statuetka za "Bez grzechu" na Festiwalu Polskich Filmów w Koszalinie oraz Złoty Jaguar na Festiwalu Filmowym w Meksyku za "Pamiętnik znaleziony w garbie". Kreacja w "Zabić Sekala" została uznana za najlepszą męską rolę na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Karlowych Warach.

Jako reżyser filmowy debiutował "Sztosem". "Chłopaki nie płaczą" obejrzało blisko 600 tys. widzów. Znany jest także jako wielki kibic piłki nożnej. Często występuje w roli komentatora i gościa największych imprez futbolowych. Gra w drużynie aktorów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji