Sztuki polskie oraz import konsumpcyjny
Powtórzenie w Teatrze Telewizji przedstawienia Ryszarda Majora z Teatru Powszechnego "Zapisz to, Miron" (premiera 1985) można śmiało uznać za wydarzenie miesiąca. Było ono pięknym hołdem złożonym pamięci Mirona Białoszewskiego, przypomnieniem jego twórczości i zarazem popisem doskonałej obsady, z Władysławem Kowalskim (Miron) i Januszem Gajosem (Leszek) na czele. Do sukcesu przyczynił się też fakt, że wersja telewizyjna usunęła zastrzeżenia, jakie pod pewnymi względami mogła budzić wersja teatralna.
W Teatrze nr 10/1985 - Iwona Libucha zarzuciła Majorowi, że ilustruje on teksty Białoszewskiego obrazkami rodzajowymi, a przez to ignoruje podstawową cechę tych tekstów: artystyczne przetworzenie codziennej mowy tak, aby jej "Szumy, zlepy i ciągi" budowały świat, w którym szarzyzna i idiotyzm stają się od zwierciedleniem istoty życia człowieka. W tym samym numerze pisma Krzysztof Kopka bronił przedstawienia, wskazując, że jest ono portretem poety żyjącego w zdezintegrowanym świecie, nie zaś obrazem tego świata. Przedstawienie telewizyjne nie pozostawia wątpliwości, że zachodzi właśnie ten drugi przypadek.
Nie zmieniając zasadniczych rysów swej inscenizacji, Ryszard Major dobrze wykorzystał kameralność i intymność użytego obecnie środka przekazu. Prezentowany z (bliskiej perspektywy Władysław Kowalski - Miron - mógł się stać komentatorem wydarzeń poprzez swój sposób bycia w tych wydarzeniach, a nie tylko poprzez komentarz przypisany mu w tekście autora. Przedstawienie telewizyjne pokazuje osobę bohatera w świecie, a dopiero pośrednio jego pogląd na ten świat. O jakiejkolwiek rodzajowości nie ma już imowy: zamiast scenek z polskiego życia codziennego mamy prezentację Życia przez Mirona Białoszewskiego. Do zmiany zwykłych sytuacji w sytuacje niezwykłe przyczynia się nie tylko znana nam z życia codziennego ich absurdalność, ale i sposób wygłaszania kwestii przez wszystkie postacie. Pauzy, które w teatrze mogłyby rozrywać przedstawienie, w tele-wizjii tworzą swoisty rytm przeplatania się słowa, akcji i inercji na ekranie. Na równi z rolą Władysława Kowalskiego ten właśnie rytm łączy przedstawienie w całość, daje efekty wyciszenia, sugeruje nie tylko rezygnację, ale wręcz wybaczenie wszystkiego, co autor określił jako "rozkurz". Zgoda i wybaczenie obejmuje także jego własną śmierć. Teatr Telewizji zrobił doprawdy wszystko, aby przesłanie Mirona Białoszewskiego mogło dotrzeć do widzów, a może i niejednego z nich - przekonać.
Trzy jednoaktówki Mrożka o lisie szły w Teatrze Kwadrat przez kilka sezonów od swej premiery w 1981 roku. Przedstawienie to przeniesione obecnie do telewizji można potraktować jako popis komicznego aktorstwa Jana Kobouszewskiego, a jeśli doliczyć bardzo dobrą robotę pozostałych aktorów, wypada stwierdzić, że połączenie Mrożek - Kobuszewski - Teatr Kwadrat dało pozycję mieszczące się w kategoriach tak zwanej inteligentnej rozrywki. Jednoaktówki Mrożka o lisie nie pretendują zresztą do niczego więcej.
"Pięćdziesiąt dukatów" Jerzego Lohmana podejmuje istotny w nowszych dziejach Polski problem granic kompromisu, na jaki pójść można w warunkach bezsilności politycznej i konieczności ratowania tego, co jeszcze da się uratować. Materiałem poglądowym jest epizod z dziejów Wolnego Miasta Krakowa z r. 1836 - zamordowanie szpiega rosyjskiego Behrensa-Pawłowskiego użyte jako pretekst do żądania przez mocarstwa opiekuńcze wydalenia emigrantów, po czym nastąpiła trwająca do r. 1841 okupacja miasta i okręgu przez wojska austriackie.
Autor sztuki wiernie przedstawił tło historyczne, tak celnie zarysowane ongiś w satyrze Edmunda Wasilewskiego "Visum et repertum zmarłej Rzeczypospolitej Krakowskiej". Reżyserowi trafiło się natomiast pewne niedopatrzenie. Zapewne pod wpływem ekranizacji "Wesela" przez Andrzeja Wajdę pokazał słupy graniczne otaczające miniaturową Rzeczpospolitą; pod austriackim czarno-żółtym słupem ginie emisariusz przekradający się z zagranicy do Krakowa. Później, w dalszym ciągu sztuki, na stole senatora Górskiego leży rozłożona wielka mapa Wolnego Miasta i Okręgu, wykonaina w r. 1833 przez Teofila Żebrowskiago, i jeden rzut oka na mapę przez kogokolwiek z grających w tej scenie wskazałby, iż Rzeczpospolita Krakowska nie miała lądowej granicy z Austrią: od Galicji dzieliła ją Wisła, a więc emisariusz mógł tylko płynąć wpław lub na łódce, a nie przechodzić na piechotę przez granicę. Sprawa jest drobna, ale źle świadczy o edukacji pracowników ośrodka telewizji w Krakowie - ktoś powinien był zwrócić uwagę reżyserowi z Warszawy na coś co powinien wiedzieć każdy mieszkaniec byłego Wolnego Miasta.
Sama reżyseria przedstawia się natomiast ze wszech miar pozytywnie dając w sumie teatr rozsądnie poszerzony o możliwości, jakie ma telewizja. Jako tło wstępnego kamentarza pojawiają się, panoramiczne widoki Krakowa z różnych albumów (znaleźć je można w pięknej książce Jerzego Banacha "Kraków malowniczy"), które potem w toku przedstawienia przeplatają się z dzisiejszymi ujęciami wykonanymi z okolic stacji telewizyjnej na Krzemionkach (z lewej strony abrazu ukazuje się wieża kościoła Redemptorystów). Kilka ujęć na ulicach łączy się bardzo pięknie ze starannie wyposażonymi i skomponowanymi wnętrzami biedermeirowskimi, w których przeważnie rozgrywa się akcja. Obraz, choć wychodzi czasem w plener lub w krajobraz starej litografii, ilustruje, a nie opowiada, podstawowa różnica między teatrem a kinem zostaje więc zachowaną.
Sztuka nie jest zbyt zręcznie skonstruowana: ma nieco rozwlekłą ekspozycję, a kwestie postaci często są powtarzającymi się referatami na temat sytuacji i zajmowanych wobec niej różnych stanowisk; pełnię dramatyzmu osiąga dopiero ostatnia scena między senatorem Górskim i rezydentem austriackim Liehmannem. Jerzy Bińczycki i Jan Peszek nie tylko wykorzystali otwierające się tutaj możliwości aktorskie, ale przez swój wkład nadali finałowi, a przez to i całej sztuce, wymiar wręcz tragiczny.
Akcja wystawiania przez Teatr Telewizji nowych sztuk polskich i lansowania nowych nazwisk objęła w lutym również jednoakówkę Pawła Mossakowskiego "Martwa natura". Podstawowy motyw jest wprawdzie bardzo doniosły - ale dla minionego stulecia. Wywodzi się on jeszcze z "Ody do greckiej urny" Keatsa, która generalnie i pryncypialnie przeciwstawia dziedzinę życia dziedzinie sztuki: sztuka utrwala życie, ale zarazem je zabija. U Mossakowskiego piękny młodzieniec staje się na obrazie tylko aktem męskim - płótnem, farbą i barwną plamą, czyli tytułową w sztuce "martwą naturą". Takie przeciwstawienie zostaje przeniesione w sposób typowy dla myśli modernistycanej z końca XIX wieku na działalność artysty: poświęcając się sztuce musi on złożyć jej w ofierze wszystkie pasje i doznania swego życia.
Poprzez osobę artysty powyższa sprawa zastaje związana z równie czcigodnym z wieku, choć lżejszym gatunkowo motywem znanym jako "malarz i jego modelka". Pewną nowość stanowi zmiana tytułu, który u Pawła Mossakowskiego brzmi "malarka i jej model". Zmiana niesie z sobą zadatki na dramat psychologiczny: dojrzałą artystkę pociąga ciało młodego człowieka, którego akt maluje, ale cofa się ona w pół drogi, świadoma nie dającej się pokonać bariery czasu. Ta ludzka sprawa, niewątpliwie wdzięczna do opracowania dramatycznego, zostaje jednak podana w bardzo przeterminowanym sosie rozważań o zabójczym wpływie sztuki na życie oraz przestróg, kierowanych w tym względzie pod adresem młodzi artystycznej (model pozujący do aktu to kandydat nie przyjęty do akademii sztuk pięknych). Dramat psychologiczno-obyczajowy uzyskuje sankcję filozoficzną, ale ta filozofia nie jest zbyt wysokiej próby.
O debiucie scenicznym Jacka Skiby w roli modela da się powiedzieć tyle, że ma on odpowiednie warunki do tej roli oraz na tyle opanowane rzemiosło, aby sprawnie wykonać zadania, które mu tekst przypisuje. Natomiast kolejny raz dała świadectwo swej wysokiej pozycji na scenie polskiej Barbara Wrzesińska w roli malarki. Stworzona przez nią postać cechuje się opanowaniem, raczej pozwala odgadnąć niż pokazuje dramat wewnętrzny. Takie dyskretne, "chłodne" ujęcie postaci nie może stanowić zarzutu, ale jego skutki odbijają się na całej wystawianej sztuce: wyciszeniu ulega to, co jest w niej żywotne, natomiast na pierwszy plan wysuwa się rezonerstwo i niezbyt odkrywcza filozofia.
Dwie pokazane w lutym sztuki importowane to sprawnie wyprodukowane okazy użytkowej dramaturgii obyczajowej. "Dusia, Ryba, Wal i Leta" szła przez kilka sezonów (od r. 1978) na Scenie 61 Teatru Ateneum, zaś obecnie telewizja pokazała ją w nowej reżyserii i obsadzie. W czasie dzielącym nagranie od emisji była też kilkakrotnie pokazywana w Teatrze za Dalekim na Ursynowie. "Pewniak" sprzed dziesięciu lat sprawdził się w zupełności, ale większej wartości przez to nie nabrał.
Nathaniel West (Natan Weinstein) był, zanim zginął w 1940 r. w wypadku samochodowym, wschodzącą gwiazdą literatury amerykańskiej i wziętym scenarzystą Hollywoodu. Jego powieści "Dzień szarańczy" i "Miss Lonelyhearts" ukazały się w Polsce jako jeden tom w przekładzie Marii Skibniewskiej w r. 1963 i miały drugie wydanie w r. 1977. Drugą z tych powieści adaptował teraz dla Teatru Telewizji Janusz Tomaszewski pod tytułem "Miss samotnych serc" (notabene, swym niedobrym zwyczajem Antena nie odnotowała nazwiska tłumaczki). Wcześniej rzecz była adaptowana na scenę w USA przez Howarda Teichmanna, odnosząc sukces na Broadwayu w r. 1957. Powieść jest interesującym dokumentem olbyczajowym Ameryki i rzetelnym studium psychologicznym; te walory zachowała adaptacja sceniczna, zaś świetni aktorzy znacznie podnieśli rangę przedstawienia. Role Anny Seniuk, Poli Raksy i Marii Ciunelis czy Zygmunta Hubnera, Krzysztofa Gosztyły i Mariana Opani sprawiają, że przedstawienie oglądać można było z satysfakcją, uznając je za godziwą ofertę teatralną, choć trudno byłoby tu mówić o posiadającej wagę ofercie dramaturgicznej. Poza odnotowaniem nie ma w sumie powodu do zajmowania się sprawą: artykuły konsumpcyje mają to do siebie, że ich rola i znaczenie wyczerpuje się w chwili skonsumowania.