Artykuły

W nieustanną pogoń za szczęściem

- My w zasadzie nie mamy nic. Naszym wielkim marzeniem było zwiedzać świat i pracować w teatrze. I ono spełniło się. Zawsze mówiłam, że "wolę być, niż mieć". I to jest nasza dewiza życiowa - rozmowa z HANNĄ BORATYŃSKĄ, aktorką Teatru Nowego w Zabrzu i jej mężem ANDRZEJEM LIPSKIM - dyrektorem, reżyserem i aktorem tego teatru.

Mówią niektórzy: "Aby znaleźć miłość, nie pukaj do każdych drzwi, gdy przyjdzie Twoja godzina, sama wejdzie do Twojego domu, w Twe życie, do Twego serca". Czy faktycznie miłość sama przyszła?

- Przyszła! W czasie prób i później spektakli "Skąpca" Moliera, gdzie grałem Kleanta w reżyserii Mieczysława Daszewskiego. Jak zobaczyłem Hanię, to byłem porażony i oczarowany jednocześnie, a grałem wówczas jej brata, i nie mogłem sobie poradzić z tą kwestią, bo jakbym jej nie powiedział, a brzmiało to tak: "Bardzo rad jestem, że Cię samą zastaję - siostro, KOCHAM" (mówiłem oczywiście o Mariannie, jej przyjaciółce), to i tak wszyscy wiedzieli, że nie myślę o żadnej Mariannie, tylko marzyłem i mówiłem do Hanki.

A jak Pani to odczuwała, te wyznania i westchnienia Andrzeja-Kleanta?

- Zupełnie inaczej. Przyszło trzech młodych kolegów do teatru po krakowskiej szkole teatralnej (ja zresztą też skończyłam szkołę w Krakowie) i absolutnie nie zwracałam na nich uwagi. Młodzi, nieopierzeni, a ja już okrzepłam w tym teatrze. Ale tak powoli zauważałam, że Andrzej zaczął się coraz bardziej mną opiekować i zaczęliśmy się spotykać.

A przecież jego słowa, niby do siostry, były przepełnione erotyzmem i pożądaniem!

- Wówczas tego tak nie odbierałam, bo traktowałam go - mówię - z dużą rezerwą. Coraz bardziej jednak zaczęło się między nami układać, a jak poszliśmy na imieniny do naszej koleżanki Halinki Piłatówny, aktorki tego teatru, to Andrzej w pewnym momencie klęknął i powiedział: "Ja się z Tobą ożenię". Popatrzyłam tak na niego i pomyślałam sobie - żartuje.

Jak długo to trwało, od chwili oczarowania Panią do tego przyklęku?

- Pół roku.

- Jeszcze po drodze było takie zdarzenie, jakby opatrznościowe. Wówczas przychodził do wszystkich grzecznych ludzi z zespołu Mikołaj. Obdarowywaliśmy się nawzajem prezentami. Hania wylosowała mnie, a ja ją. Byliśmy grzeczni i chyba Opatrzność już wtedy chciała nas połączyć.

A jakie to były prezenty, którymi obdarowaliście się przeszło 30 lat temu?

- Hanka jest, a ja za jej przykładem, zauroczona Tatrami. Udało mi się wówczas zdobyć, bo wiele rzeczy zdobywało się, a nie po prostu kupowało, wspaniały album ze zdjęciami Tatr. To był 1974 rok.

Spotkaliście się w "Skąpcu", a ile razy graliście ze sobą?

- Mnóstwo. Graliśmy parę w "Mewie" Czechowa, graliśmy w "Skizie" Zapolskiej, w "Lekkomyślnej siostrze" Perzyńskiego. Andrzej grał Kostryna, a ja Balladynę.

- Niedobra kobieta to była.

- Właśnie. Zupełnie inne emocje trzeba było przekazać widzowi, mimo że tego, którego zabijam na scenie, w rzeczywistości kocham. Ciężkie zadanie aktorskie. Nie ukrywam.

- Pobieraliśmy się w 75 roku, kiedy graliśmy w Na szkle malowane.

Andrzej powiedział, że spojrzenie na Panią, to był grom z jasnego nieba. A jak Pani dochodziła do tego uczucia?

- Powoli, ponieważ wydało mi się, że to jest niemożliwe, aby się tak ktoś mógł mną zauroczyć.

Nie wierzy Pani w subtelnych, romantycznych mężczyzn?

- Teraz już wierzę. Po 31 latach wiem, że tacy są i Andrzej do nich bez wątpienia należy. Nie mogę na niego powiedzieć jednego złego słowa.

Czyli człowiek bez wad? Czyżby?

- Jest bardzo ciepły, bardzo opiekuńczy i serdeczny. Przeszłam w swoim życiu dwie operacje i on wówczas dał dowód, jak szalenie potrafi się człowiekiem opiekować i jak mu zależy na mnie. W takich momentach człowiek wie, że ktoś rzeczywiście go kocha.

Patrzycie Państwo sobie teraz w oczy i mówicie o sobie jak najlepiej, ale nie wierzę, żeby między Wami nie iskrzyło przez te przeszło 30 lat.

- Oczywiście, że były różne momenty, ale uważam, że były to nic nie znaczące drobiazgi.

- Hania się denerwuje na mnie czasami, gdyż jestem strasznie uparty, no i jestem potwornym bałaganiarzem.

- Z tym bałaganem to różnie bywa. Czasami czyni ogromny bałagan, ale czasami ma wokół siebie idealny porządek. I właśnie tego nie potrafię zrozumieć.

- To proste. Urodziłem się 22 września. To ostatni dzień Panny. To takie przejście miedzy znakami zodiaku, bo za chwilę jest już Waga. Panny są szalenie poukładane, a Wagi do końca nie są zrównoważone. Z jednej strony zatem bałagan, z drugiej - idealny porządek.

- Jest też leniwy. Gdyby tylko więcej czasu poświęcił na naukę języków, potrafiłby mówić wszystkim ważnymi językami świata. Ma szaloną łatwość uczenia, ale... nie chce mu się. No i jest nerwowy. Zrobił się bardzo nerwowy od chwili kiedy zaczął kierować teatrem. Wie, że to szalona odpowiedzialność.

Jakie żona ma zalety, jakie wady? (Długa chwila zastanowienia).

- Jest kochana, troskliwa, ma wyrafinowany smak artystyczny. Przyszedłem tutaj nieopierzony, z dużymi ambicjami, ale jeszcze z nie do końca ustalonym smakiem teatralnym, estetyką teatralną czy wreszcie warsztatem aktorskim. A Hania delikatnie, jakby mimochodem, przelewała na nie to swoje wspaniałe poczucie teatru, jego zrozumienie.

A wady?

- Diabeł tkwi w szczegółach, więc czasami ta jej drobiazgowość i akuratność bywa trochę męcząca.

- To jest ładnie powiedziane, że jestem męcząca, a nie irytująca, gdy przypominam, że trzeba zażyć lekarstwo, bo oczy bolą, gdy trzeba coś zrobić, rozliczyć - to Andrzej mówi - za chwilę, za 2 minuty, zaraz - czyli nigdy. I wtedy denerwuję się.

Gustaw Flaubert mawiał: "Kocha się tylko to, od czego się cierpi".

- Nie zastanawiałem się nad tym, ale być może, że tak, bo gdyby było wszystko takie proste i jasne, to nie byłoby tej naszej teorii uzupełnień. Być może, nie powstałby teatr okrucieństwa.

- Rzadko zdarza się, by ludzie mieli podobne upodobania. Przychodzimy z pracy i jesteśmy bardzo naładowani emocjami teatralnymi. Rozmawiamy o sztuce, o roli, nad którą pracujemy, o tym, że może trzeba pomóc sobie nawzajem, albo innym. Dotarliśmy się i w życiu prywatnym nie mamy czasu na awanturki, tym bardziej wielkie burze.

- Jeżeli tak już tutaj przegadujemy się aforyzmami i bon mottami to przypomnę powiedzenie dyrektora Daszewskiego dotyczące relacji damsko-męskich: "Akta, akta, akta - a co w antraktach?". No więc te antrakty, to są wspólne zainteresowania i upodobania. Tatry. Pierwszy raz z Hanią. Nie wiem, ile było zafascynowania nią, a ile dały mi same góry, ale miłość do nich narodziła się natychmiast. Także wspólne wyjazdy w czasie urlopów. Ktoś powie, że ludzie wystarczająco dużo męczą się ze sobą w pracy i w domu, a jeszcze im się chce jechać na wspólny urlop. W nas obojgu jest niezwykła pasja poznawcza, stąd prawie wszystkie wakacje spędzamy razem. Jeżeli chodzi o malarstwo, muzykę... mamy podobne upodobania i podobne kryteria.

Musi ludzi coś łączyć poza pracą... - i poza aktami.

- Właśnie! Musi być coś takiego, o czym chce się rozmawiać, dyskutować, a nawet spierać się. Nie chcemy od siebie odpoczywać, wręcz przeciwnie. Te cudowne muzea, obrazy, krajobrazy nas spajają, jednoczą.

- Ostatni urlop spędziliśmy w Turcji, ale nie tej turystycznej, do której jeżdżą wszyscy, tylko my byliśmy aż pod granicą syryjską, pod górą Ararat, na górze Nemrut z cudownymi posągami.

- Było trochę niebezpiecznie. Jadąc widzieliśmy wymierzone w nas lufy czołgów. Byliśmy nad jeziorem Wan, gdzie żyją przepiękne koty o jednym niebieskim oku, a drugim żółtym.

I zawsze razem?

- Oczywiście

Nie bałeś się, że jakiś turecki watażka porwie ci tę wspaniałą blondynkę?

- Kochany panie redaktorze. Byłem zazdrosny jak... o, Hanka mi dopowiada... jak pies. Zawsze. Nie do wytrzymania. Krewki byłem i za spojrzenie na nią, to bym pobił. Na ulicy trzymałem krócej Hanię pod rękę niż trzyma się psa na smyczy.

- Najgorsze było to, że kiedy miałam jakąś intymną scenę z kolegą, to myślałam, że on go zabije. Strofowałam go mówiąc, że to jest tylko teatr.

- Nie wiem, czy tak wziąłem do siebie dewizę Stanisławskiego, bo jak grałem Janosika w "Na szkle molowane" i kiedy Mięciu Całka ciupagą w tańcu nieco bardziej przygarnął Hankę ku sobie, no to ja jako przywódca tych zbójników, chciałem wyrżnąć w łeb tą bukową ciupagą...

A dzisiaj to uczucie zazdrości ciągle w Tobie jest?

- Było tak tępione przez lata różnymi metodami, że musiało złagodnieć, ale w dalszym ciągu o nią jestem bardzo zazdrosny.

- Inaczej dziś na siebie patrzymy, ale pochodzę z Krakowa i u nas było zawsze bardzo rodzinnie. I dlatego starałam się taki dom stworzyć. A Andrzej jest z kolei Ślązakiem, gdzie rodzina odgrywała również ogromną rolę. Wprawdzie ta nasza maleńka rodzina składa się tylko z nas, ale zawsze spędzamy święta z moim bratem, albo w Krakowie, albo w Katowicach i to co się wyniesie z domu niesłychanie procentuje.

Żona powiedziała, że troszeczkę stałeś się nerwowy, kiedy zostałeś dyrektorem teatru.

- Ślązacy są z natury ludźmi bardzo odpowiedzialnymi. Nigdy nie pchali się na stołki czy do jakiś stanowisk. Oni musieli mieć wyznaczoną swoją robotę i robili ją najlepiej jak potrafili. Jeżeli człowiek jest odpowiedzialny za żonę, rodzinę, no to odpowiada za jedną, dwie, trzy osoby, a w momencie kiedy otrzymuje funkcję, a jest Ślązakiem, czuje się odpowiedzialny za więcej osób. I ta powiększona rodzina to jest szalenie trudny obowiązek. Krzyżują się różne partykularne interesy. Ambicje. Trzeba je zaspokajać, trzeba im wyjść naprzeciw. To nie jest takie proste.

A jakim jesteś dyrektorem? Monteskiusz mawiał: "Kto chce rządzić ludźmi, nie powinien ich gnać przed sobą, lecz sprawić, aby podążali za nim".

- Czy podążają za mną? Chcę im stwarzać takie warunki. Tylko że te prywatne sprawy nakładają czasami ludziom w naszym zawodzie takie klapy, które dla ochrony nosił koń dorożkarski, choćby najszlachetniejszej maści. I oni nie dostrzegają tych warunków, które staram się im stworzyć. Przykład, proszę bardzo. Wiadomo, że pensje w teatrze są nie za wysokie, więc aktorzy często zarabiają gdzieś poza nim. Układam plan tak, aby mogli z oferty pozateatralnej skorzystać. Czy to będzie film, radio, telewizja, estrada czy reklama nawet. Ale jeżeli w ubiegłym roku teatr został obdarzony dziećmi, bo 5 koleżanek było w ciąży i urodziły zdrowe i piękne dzieci, to starałem się tym problemom wychodzić naprzeciw. W tym życiowym pędzie, przy założonych końskich klapkach, jakby tego się nie dostrzega. Jeżeli się uda, bo to też jest sprawa szczęścia, stworzyć sztukę, która jest sukcesem czy zorganizować festiwal, to na ten okres oni czują, że jest fajnie, że warto to robić. No, ale cóż, skoro czas euforii za chwilę mija i następuje szara codzienność, czyli normalna robota.

- Dyrektor jest zawsze w trudnej sytuacji, obojętnie co zrobi, ludzie będą chcieć więcej. Tobie pamięta się nie to, co dałeś, ale to czego wymagałeś i czego zabroniłeś.

- Czasy się zmieniły i inaczej dziś młodzież postrzega teatr. Kiedy myśmy przyszli, teatr był wszystkim. Świątynią sztuki. Średnie pokolenie i starsze dalej kocha teatr, i dalej jesteśmy związani ze sobą. Dawniej zostawało się po próbach, dyskutowało jak zagrać, jak to wszystko pokazać na scenie. Prawdziwości psychologicznej postaci poszukiwało się w nieskończoność. A teraz szybciutko ludzie wsiadają w samochodziki, i do domu. Myśmy dawniej chyba bardziej kochali teatr.

Czy ta świątynia sztuki do której przyszedłeś przed laty, jest dla Ciebie najbardziej istotną rzeczą na świecie?

- Tak. I myślę, że dla mojego zespołu też. Bo oni są ze sobą niesamowicie zżyci. Pomagają sobie w rozstrzyganiu małych i dużych problemów życiowych. Jeżeli mówimy o wspólnocie, to ja zawsze starałem się pracować wbrew tej zasadzie cezariańskiej - Divide et impera - Dziel i rządź, a więc podziel ten zespół na czteroosobowe, pięcioosobowe grupki, zatomizuj go, a będziesz miał sytuację komfortową. Zawsze chciałem, aby ten zespół scalił się jak rodzina, a taką szansę stwarzają tylko sztuki wieloobsadowe. Dla mnie to ogromny problem, bo jeżeli mi wyskoczy, na skutek losowych wypadków, jedna osoba, to albo muszę zrobić zastępstwo i skazywać cały zespół na niekończącą się ilość prób, albo zawieszam ten spektakl. Ale mimo to uważani, że te moje próby dały jakieś efekty. Oni jak dostaną duży materiał, to rzetelnie, odpowiedzialnie i z wielką dyscypliną wchodzą w tę pracę. Powiem bez fałszywej skromności, że ta rodzina teatralna u nas istnieje. Wolę, by mieli pretensje do mnie, a niech nie kłócą się ze sobą. Bo jeżeli mają pretensje do siebie, to zaczyna mi na kilometr pachnieć tak zwaną prowincją.

- Wszyscy, gdy przychodzi kolejne wezwanie, są fantastyczni. Nikt nie grymasi, że dostał mniejszą czy większą rolę i nie będzie grać akurat tej postaci. Dlatego zdarzył się ten sukces "Wampira". Każdy dawał z siebie maksimum.

- Być może, że jestem postrzegany jako człowiek nadopiekuńczy, który nie chce wpuścić aktora na tak zwane "głębokie wody", ale ja tego nauczyłem się od dyrektora Daszewskiego. Tej wnikliwej obserwacji każdego człowieka, który jest w zespole. Nie znaczy to, że ja temu aktorowi nie dam szansy, ale widzę wcześniej, czy on temu podoła. Czasami wszak ambicje mogą przerosnąć możliwości. Są aktorzy, którzy, jak to mówimy w żargonie, pociągną sami całe przedstawienie. Bywają tacy, którzy mogą pociągnąć to przedstawienie do połowy, bo potem brakuje im już energii. Tego człowieka chronię przed nim samym, przed jego ambicjami. W końcu mogę mu powierzyć główną rolę jak będę miał podskórną świadomość, że jego energetyka rośnie, warsztat jest z roku na rok coraz lepszy, nabiera wytrzymałości scenicznej, odporności zawodowej. Wówczas dostaje rolę główną. Sztuka ma zawsze w sobie pewien element ryzyka. Czasami takie ryzyko podejmuję.

Jak powiedział Sokrates "Błąd jest przywilejem filozofów, tylko głupcy nie mylą się nigdy". Błądziłeś nieraz?

- Zdarzało się, że chcąc wyjść naprzeciw ambicjom aktora, obsadzałem go w dużej roli. On miał satysfakcję, bo było masę tekstu, dużo tak zwanego bycia na scenie, mógł się pokazać , ale rezultat był daleki od oczekiwanego. Niestety, zbłądziłem.

Przez całe swoje życie aktorskie jesteście praktycznie w jednym teatrze...

- Byłam w Łodzi w dwóch teatrach, w Katowicach...

Ale krótko.

- Tak.

Andrzej był w Sosnowcu, ale też krótko. Zatem całe swoje życie aktorskie związaliście z Zabrzem. Nigdy Was nie gnało w ten teatralny, wielki świat?

- Mieliśmy propozycje od dyrektora Marka Okopińskiego, gdy objął scenę w Teatrze Dramatycznym, a przedtem jeszcze chciał nas do Gdańska. No, ale wówczas my mieliśmy jak to mówię "złoty okres", tutaj w Zabrzu. Graliśmy praktycznie wszystkie główne role i byłoby to świństwo, gdybyśmy dyrektorowi Daszewskiemu powiedzieli, że odchodzimy. Etyka zawodowa nam na to nie pozwoliła. Są takie momenty, w których mówimy do siebie - może to był błąd, ale...

- Potem do Krakowa mogliśmy odejść, bo dyrektor Mieczysław Górkiewicz chciał nas zaangażować, ale stale nam się wydawało, że nie możemy stąd wyjechać. Tu graliśmy wielkie role i na nas opierał się w tym teatrze repertuar. Też jest takie powiedzenie, iż nie odchodzi się od stołu, jak się ma dobre karty. Może kiedyś zostanie to docenione? Andrzej odszedł tylko na rok do Teatru Zagłębia w Sosnowcu i natychmiast za rolę cara w "Kordianie" dostał nagrodę ministra kultury, natomiast tutaj? Mam jako jedna jedyna w zespole nagrodę prezydenta miasta Zabrze. A inni? Ale nagrody nie liczą się. Są większe wzruszenia, gdy zagraliśmy "Wampira" na narodowej scenie w Warszawie i przyjęto nas 15-minutową owacją na stojąco. To jest sukces, kiedy małe teatry zdobywają poklask i uznanie widzów, krytyki.

Mówi Pani, że cały repertuar opierał się na was, czyli woleliście być pierwsi w Zabrzu niż grać ogony w Warszawie?

- "Wolę być pierwszy tutaj niż drugi w Rzymie" - powiedział Cezar. Ten antyk nam ciąży, ale myśmy zawsze z Haneczką mieli takie przekonanie, że teatr nosi się w sobie. I można wszędzie realizować się. Pamiętam rewelacyjne przedstawienia dyrektora Daszewskiego. Nie uzyskały szerszego rezonansu, nie zaistniały w teatralnej Polsce, ponieważ Śląsk był wówczas pomijany. On nie leżał na trasie warszawskich recenzentów. Ale kiedy już zdarzyło pani Barbarze Osterloff czy Wojciechowi Natansonowi z branżowego pisma "Teatr" przyjechać do Zabrza, no to "Ryszard III" Szekspira uzyskał w ich recenzjach bardzo wysokie oceny. "Fantazy" Słowackiego, w którym Hania grała rolę Diany, również. Możemy mieć pretensje do losu, że nie trafiliśmy z tymi przedstawieniami w odpowiedni czas, jaki jest teraz. Bo oto nagle okazuje się, że na temat człowieka, jego kondycji, przemyśleń, życia mogą mówić ludzie w tak zwanych teatrach terenowych i mają do tego prawo, i mówią o tych problemach pięknie. Ten mały teatr oddziaływuje bardziej na teatralną publiczność Polski, niż teatry z renomowanych ośrodków i dużych miast.

Jesteście Państwo szczęśliwi?

- Myślę, że tak.

- A co to znaczy być szczęśliwym? "Chciano za szczęściem napisać list gończy, ale nikt nie umiał podać rysopisu".

Faktycznie rysopisu szczęścia nie podam, ale wiem, że jesteśmy szczęśliwi.

- To cieszyć się każdym dniem, każdą chwilą spędzoną razem, pracą w teatrze, tym, że można pojechać i zobaczyć cudowności tego świata, marzyć o tym, co jeszcze przed nami... Szczęście to jest chyba nieustanne marzenie.

- Chcemy teraz pojechać do Chin. Zobaczyć Wenecję chińską, terakotową armię, mur chiński. Europę znamy calusieńką, łącznie z Albanią, byliśmy w Egipcie, Maroku i w Tunezji.

Chciałbyś pocałować żonę na chińskim murze?

- Oczywiście. Ale zawsze to robimy, gdziekolwiek jesteśmy. Są takie przeżycia, których nigdy nie zapomina się. Dojeżdżamy do centrum Paryża od drugiej strony Notre Dame i z mgły, z nad Sekwany, bo to był wczesny ranek, zobaczyliśmy tył katedry, te przypory gotyckie i muszę powiedzieć, że byliśmy pełni szczęścia, będąc tam razem. Podobne uczucia nami owładnęły na górze Nemrut Dagi w Turcji, a już nie mówię o Wenecji i Canale Grande, czy Moście Miłości. Szliśmy przytuleni przez plac św. Marka, a nad nami unosiły się setki białych gołębi. Cudownie jest mieć obok siebie bliską sercu kobietę.

- My w zasadzie nie mamy nic. Mieszkamy w kamienicy czynszowej i mamy samochód. To wszystko. Naszym wielkim marzeniem było zwiedzać świat i pracować w teatrze. I ono spełniło się. Zawsze mówiłam, że "wolę być, niż mieć". I to jest nasza dewiza życiowa.

"Jeśli kobieta jest szczęśliwa, jest także piękna" - tak zawsze powtarza Sofia Loren.

- Nie wiem, czy jest szczęśliwa, ale wiem, że Hania jest piękna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji