Artykuły

Teatr różni nas od zwierząt

- Aktorem się nie bywa, aktorem się jest. To nie jazda na rowerze, której człowiek nauczył się jako dziecko, a potem ma osiemdziesiąt lat i nadal jeździ bez przeszkód. Wyjście z zawodu ma zawsze negatywne skutki. Człowiek zapomina, nabiera poczucia skrępowania i brakuje mu odpowiedzialności - mówi GUSTAW HOLOUBEK, aktor, reżyser, dyrektor Teatru Ateneum w Warszawie.

Wczoraj na płockim Starym Rynku odbył się benefis z okazji 60-lecia pracy aktorskiej Gustawa Holoubka. Uroczystość była jednym z najważniejszych punktów Międzynarodowego Festiwalu Zawodów Filmowych Cinemagic.pl. Spotkanie z wybitnym aktorem było okazją do przypomnienia jego wielkich ról i wspaniałych osiągnięć filmowych i teatralnych. Specjalnie dla "Dziennika" Gustaw Holoubek opowiada o istocie zawodu aktora i znaczeniu teatru.

ALEKSANDRA BURBA: Od dawna broni pan swojej wizji sceny - wysokiego stylu, ładu, harmonii. Jak wobec tego ocenia pan współczesny teatr, w którym dominuje brutalizm, chęć szokowania i naturalistyczna dosłowność? Czy taka estetyka w ogóle panu odpowiada?

- Nie wiem, czy moją wizję teatru można nazwać wysokim stylem. Przede wszystkim chodzi w niej o to, że teatr ma bardzo określone kryteria piękna. Teatr nie służy do podglądania, ale do oglądania rzeczywistości. Jest rzeczą znamienną, że od początku świata eliminuje ze swojego arsenału wszystko, co jest bliskie fizjologii. Zajmuje się wyłącznie znamieniem człowieczeństwa, które odróżnia nas od zwierząt. Wszelkie ekscesy, które jakoby mają wartość awangardową, są na ogól nieudane. Z pewnością Hamlet powinien - jako człowiek z krwi i kości - od czasu do czasu pójść do toalety, ale w teatrze nikogo to nie obchodzi i nie o tym jest sztuka. Z kolei miłość w teatrze jest miłością opisaną, a nie miłością fizycznie dosłowną. Roi się od eksperymentów, zwłaszcza młodych ludzi, którzy mają ambicję przewrócenia tego wszystkiego do góry nogami. Nie rozważam aspektu moralnego, ale po prostu nie ma to najmniejszego sensu, bo nie jest zgodne z naturą teatru. Okazuje się, że to nie tylko nikogo nie obchodzi, ale nawet odraża. Widz, obserwując demonstracje ściśle związane z fizjologią uczuć, wychodzi z teatru. Kino dopuszcza sytuacje, które w teatrze nie mogłyby mieć miejsca, na przykład nagość kochanków. Musi ona jednak mieć i kształt, i powód artystyczny. W przeciwnym razie zaczyna być pornografią. U Bergmana stoją obok siebie dziewczyna i chłopak ubrani od stóp do głów. Widzimy tylko ich twarze, a ekscytacja erotyczna w tym wypadku jest o wiele większa, niż gdyby stanęli nago. Nagość obnaża często biedę człowieka. Można to zamienić na urodę, ale tylko gdy forma, kształt i jakość pokazania są odpowiednio ograniczone.

Tymczasem współcześni twórcy teatralni i filmowi za wszelką cenę próbują przykuć uwagę widzów, łamiąc wszystkie tabu. Brakuje jednak artystów, którzy byliby wierni tym ideałom, o których pan mówi. Czy wśród aktorów i reżyserów istnieje jeszcze w ogóle etos inteligencji?

- Etos inteligencji zaistniał w całej krasie w przypadku aktorów filmowych. Nawet w Hollywood znakiem rozpoznawczym powodzenia często jest intelekt. Jeszcze trzydzieści lat temu decydowały tzw. warunki zewnętrzne. Gwiazdorzy byli przystojni, męscy. W tej chwili występują kurduple, ludzie często brzydcy, bez ostentacyjnej urody, ale ich walorem jest właśnie inteligencja. Ona sprawia, że mogą porozumieć się z ludźmi szybciej niż człowiek niewrażliwy. Na przykład Anthony Hopkins: przeciętna uroda, starszy pan, a to jeden z największych aktorów w historii filmu.

Podkreśla pan różnicę między aktorstwem filmowym i teatralnym. Czy ona faktycznie jest tak wyraźna?

- W teatrze zamieniamy swoją własną osobę na postać, którą kreujemy. W filmie dzieje się to w znacznie mniejszym stopniu. Sukces obecności na ekranie polega na tym, że się w ogóle nie gra. Nie powinno się udawać innej osoby. Przeciwnie, sukcesy filmowe odnosi się wtedy, kiedy jest się wiernym swojej własnej osobowości i demonstruje sposób bycia właściwy życiu codziennemu. Na tym polega formuła wielkiej gwiazdy filmowej. Mamy tu przecież do czynienia z ludźmi, którzy grają po kilkadziesiąt lat i ciągle są tacy sami. Nie oczekujemy od nich niespodzianek. Przeciwnie - są dopasowywani do postaci, które mają grać.

Wspomniał pan kiedyś, że na początku kariery zachłysnął się pan aktorstwem i popularnością, a dopiero znacznie później odkrył jego właściwy sens.

- Około dziesięciu lat trwało, zanim znalazłem powód do uprawiania tego zawodu. W miarę doskonalenia techniki przychodziły mi do głowy różne powody, dla których zostałem aktorem. Aktorstwo, teatr i w ogóle sztuka polegają na dawaniu, nie na braniu. To, czym się można na początku zachłysnąć - właśnie tak zwana popularność - szybko mija. To, co trwałe, zaczyna się wtedy, kiedy człowiek wydatkuje z siebie na użytek innych pewne wartości, których się nauczył. Oto prawdziwy sens twórczości.

Ewa Lipska często powtarza, że poetą się bywa, a nie jest. Widzi pan tutaj jakąś analogię z aktorstwem?

- Aktorem się jest. Trzeba nim być, bo to nie jest tak jak z jazdą na rowerze, że człowiek nauczył się tego jako dziecko, a potem ma osiemdziesiąt lat i nadal jeździ bez przeszkód. Wyjście z zawodu, próba uprawiania innego albo czegoś pokrewnego, co jest tylko paraaktorstwem, ma zawsze negatywne skutki. Człowiek zapomina, znowu nabiera poczucia skrępowania i najzwyczajniej brak mu odpowiedzialności.

Krytycy często podkreślają, że jedną z najważniejszych pańskich ról jest postać Gustawa-Konrada w "Dziadach" Dejmka. Zgadza się pan z tym?

- To trochę tak, jakby po 1967 roku nie zagrał już pan żadnej znaczącej roli.

Nie ja decyduję o ocenie ról. Samopoczucie aktora często nie zgadza się z odczuciem widowni. Gustaw-Konrad należy do największych zadań w mojej karierze, ale to jest także zależne od zawartości literackiej. Takie utwory sceniczne jak "Dziady" mają w sobie ogromną rangę poetycką. Stawiają o wiele trudniejsze zadanie, wymagające większego talentu niż przeciętne role.

Nawet przeciętną rolę można chyba jednak zagrać lepiej. Miewa pan wrażenie, że trzeba było zagrać coś zupełnie inaczej?

- Jestem zupełnie wolny od tego typu myślenia. Obserwuję kolegów grających moje dawne role i nigdy nie kojarzę ich ze swoją osobą. Nie zastanawiam się, czy mnie przypominają, czy mnie w jakiś sposób może naśladują albo czy są od tego dalecy. Obserwuję ich po prostu jako nowy eksponat, nowy gatunek tego samego zjawiska.

W jednym z wywiadów sprzed lat nazwa! pan przeznaczenie głównym partnerem w życiu...

- Bardzo łatwo jest zwalać wszystko na los, ale temu przeznaczeniu trzeba dać jakiś powód do tego, żeby pójść w dobrym kierunku. Moim celem, drogą wyboru, byli zawsze inni ludzie. Garnąłem się do teatrów, których dyrektorami byli wybitni artyści i których zespoły były na bardzo wysokim poziomie.

***

Gustaw Holoubek to jeden z najwybitniejszych aktorów w historii polskiego teatru i kina. W tym roku obchodzi 60-lecie pracy twórczej. Miody absolwent krakowskiej Państwowej Szkoły Dramatycznej debiutował w 1947 r. na deskach krakowskiego Starego Teatru w "Słomkowym kapeluszu" Labiche'a. Ten występ na długo ustalił opinię o młodym aktorze. Sam Holoubek mówi, że przez wiele lat uważano go za komika. Na początku lat 50. Holoubek przeniósł się do Katowic. W Teatrze im. Wyspiańskiego zagrał znakomite role m.in. w "Norze" Ibsena i "Fantazym" Słowackiego, którego sam wyreżyserował (1955). W 1958 r. przeniósł się do Teatru Polskiego w Warszawie. Stołeczną publiczność i krytyków podbił rolą Custa w "Trądzie w pałacu sprawiedliwości". Recenzenci pisali wówczas o nim, że tworząc postać, zawsze pozostawia wrażenie dystansu, a każda jego rola jest sposobem badania świata poprzez sceniczną postać. W latach 60. i 70. uważano Holoubka za jednego z najważniejszych polskich artystów sceny. Wielka Improwizacja ze słynnych "Dziadów" Dejmka wystawionych w Teatrze Narodowym w 1967 r. została uznana za jeden z pomników polskiego aktorstwa XX w. W latach 70. prowadził warszawski Teatr Dramatyczny, który przeżył za jego dyrekcji okres największej świetności. Dramatyczny byt sceną, o której mówili wszyscy. W latach 1980 - 1981 także dlatego, ze teatr uważano za jeden z symboli oporu wobec komunistycznej władzy. Holoubek ma także na koncie wiele wybitnych ról filmowych, m.in. w "Salcie" Konwickiego, "Zygfrydzie" Domalika oraz w telewizyjnej adaptacji "Mistrza i Małgorzaty", gdzie wspaniale wcielił się w postać Wolanda. most [Tomasz Mościcki]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji