Artykuły

Zawsze z pełną uczciwością

- W teatralnej kawiarence wisi mały plakacik "Latającego lekarza" Moliera, chyba go sobie zabiorę na pamiątkę - MAREK ŚLOSARSKI odchodzi z Teatru im. Mickiewicza. Rozmowa z aktorem o jego dokonaniach na częstochowskiej scenie.

Łukasz Giżyński: W swojej karierze aktorskiej był Pan związany z wieloma teatrami, w tym z częstochowskim dwukrotnie. Czy można powiedzieć, że znalazł już Pan swoje miejsce w naszym mieście na stałe?

Marek Ślosarski: - Z Częstochową jestem związany od wielu lat, ale z przerwami... Trudno mi powiedzieć, co będzie dalej. W tej chwili tutaj mieszkam, mam rodzinę i realizuję się artystycznie. Nie wiem, co życie może jeszcze pokazać. Ono ma być pełne niespodzianek, nie można zasypywać gruszek w popiele. Oczywiście nie stronię od pewnych form współpracy, na przykład z Teatrem Powszechnym w Łodzi czy telewizją na Śląsku. To są wszystko nowe doświadczenia, a na razie moje miejsce jest w Częstochowie.

Kończący się sezon teatralny był dla Pana dość szczęśliwy. Pańska rola Andy" ego w, Jabłku" Thiessena została nagrodzona Złotą Maską...

- Zostałem uhonorowany i to jest miłe. Spektakl, Jabłka" był dla mnie w pewnym sensie przełomowym. Ta rola, specyficzna materia, jakiej dotykała sztuka oraz sama Złota Maska powodują, że coś odradza się w człowieku, chce się jeszcze dalej pracować w tym zawodzie.

To nie była pierwsza tego typu nagroda dla Pana. Czy któraś z nich jest najważniejsza?

- Dokładnie trzecia. Każda wieńczyła lub zaczynała kolejny okres mojej kariery. Pierwszą dostałem w 1986 roku, grałem wtedy w Bielsku-Białej i była dla mnie podsumowaniem ról młodzieńczych. Kolejna, w 1992 roku wiązała się z etapem pewnych poszukiwań. Nosiło mnie wtedy, jeśli chodzi o teatr, chciałem znaleźć właściwą formę wyrazu dla siebie. Złotą Maskę otrzymałem za "Eskuriala", w którym grałem razem z Adamem Hutyrą. W tej chwili zamknął się następny okres. Nie jestem już młodym człowiekiem, więc otwiera się kolejny.

Jaki?

- Mam nadzieję, ról dojrzalszych, które zobowiązują do czegoś, pociągają za sobą pewną odpowiedzialność.

Pan już miał okazję kierować Teatrem im. A. Mickiewicza. Jakby Pan podsumował obecny sezon?

- Nie chciałbym porównywać obecnego repertuaru z latami poprzednimi, robić jakiegoś bilansu. Myślę, że nowa dyrekcja przyjęła kierunek, który w jakiś sposób się sprawdza i trzeba tylko życzyć wszystkiego dobrego na trudnej drodze zawiadywania instytucją kultury.

Pański dorobek jest dość obszerny, ponad siedemdziesiąt ról teatralnych. Którą z nich wspomina Pan najbardziej?

- Powiem szczerze, że właśnie rolę Andy" ego w .Jabłku", praca nad nią. Ta postać jest bardzo blisko związana z rzeczywistością, super blisko mogę nawet powiedzieć. Sztuka dotyczyła choroby, pewnych zwykłych, życiowych sytuacji. Mam sygnały, że szczególnie kobiety bardzo mocno przeżywają ten spektakl. Jednak mówi się, że coś zostało już odłożone ad acta, przyniosło nowe doświadczenia i teraz czeka się na następne. Będą nowe wyzwania, nowe drogi poszukiwań. Także, każda następna rola jest interesująca.

Czy marzy Pan o jakiejś konkretnej roli?

- Nigdy nie marzyłem o zagraniu na przykład Hamleta. Natomiast, interesują mnie pewne tytuły, nigdy nie grałem, na przykład w Szekspirze, Dostojewskim. Ale mam nadzieję, że dojrzewam jako mężczyzna i wchodzę w tzw. "najlepszy worek", otwieram "najlepszy woreczek" dla ról męskich.

Miał Pan już w swojej karierze epizody związane z planem filmowym, ale chyba najlepiej czuje się Pan na scenie...

- W tej chwili bardzo mocno zróżnicowała się sprawa aktorów teatralnych i typowo filmowych, nawet niekoniecznie aktorów, bo czasami w produkcjach telewizyjnych nie występują ludzie profesjonalnie przygotowani, którzy skończyli szkoły. We Francji bardzo sprytnie to rozwiązano, jest ścisły podział na aktorów teatralnych i filmowych, tego pilnują związki. Natomiast, gdyby ktoś mi zaproponował rolę w serialu, bardzo chętnie bym wziął w tym udział. Wszystko jest czasami kwestią przypadku, jakiegoś miejsca, czasu, sytuacji i odpowiedniego człowieka, który znajdzie się na drodze. Mnie teatr sprawia wielką przyjemność, to może brzmi trochę jak frazes, ale taka jest prawda. To jest zupełnie inny kontakt z drugim człowiekiem, materią, autorem, kolegami, reżyserem, z pewną przestrzenią. Tutaj wszystko przebiega na zupełnie innych relacjach. Kino to oko kamery i dużo szczęścia, czasami - dobry reżyser, dobry operator i zupełnie inne środki wyrazu. Ale, jak mówię, szczęście daje mi teatr, a gdyby jeszcze złota rybka dorzuciła coś nowego, to dlaczego nie.

Podejmował Pan też próby reżyserowania spektakli...

- W teatralnej kawiarence wisi nawet mały plakacik "Latającego lekarza" Moliera, chyba go sobie zabiorę na pamiątkę. To było w ramach inicjatywy aktorskiej, taka fajna przygoda. Ja pośrednio w ten sposób wyżywam się, na co czasami nie pozwala repertuar. Współpracuję też z młodzieżą w ramach kółek teatralnych w "Słowackim", "Plastyku" i "Norwidzie", co daje mi dużo satysfakcji, sprawia przyjemność. Na zajęciach odkrywam przed młodymi ludźmi tajemnice związane z tym zawodem. Zdaję sobie sprawę, że to nie są aktorzy, ale, pochwalę się, w tym roku trzy osoby zasiliły szkoły teatralne i myślę nieskromnie, że jakiś mały wkład w to miałem. I takimi rzeczami też chcę się zajmować, do wszystkiego się dojrzewa.

Jaką rolę powinien spełniać teatr Pana zdaniem?

- Jeżeli mówimy o takim miejscu, jakim jest Częstochowa, gdzie jest jedna scena, to nie można uciec od pewnej roli dydaktycznej. Repertuar musi zamknąć się w przedziale różnego rodzaju propozycji, które zainteresują widza dorosłego, zahaczą o pozycje niszowe, ale również, tak jak teraz gramy "Tajemniczy ogród", trafią do widza młodego. Dzieci muszą od początku obcować z teatrem, z literaturą. A gdzie, jak nie właśnie w takim przybytku mają to robić. Pytanie tylko, czy to jest uczciwie, dobrze i ładnie zrobione, profesjonalnie. W teatrze muszą znaleźć się lektury. Cała kultura, od Sokratesa do współczesności, to w dużej mierze literatura, w tym właśnie szkolne lektury. Młody widz powinien je czytać, albo zapoznawać się z nimi, na przykład w formie spektaklu.

Łukasz Wylężałek planuje otworzyć nową scenę w Częstochowie. Czy to może doprowadzić do jakiegoś podziału teatralnego życia naszego miasta?

- Myślę, że instytucja, jaką jest teatr, nie powinna obawiać się, czuć zagrożenia ze strony pewnych małych form. W dużych ośrodkach jest o wiele więcej teatrów, małych teatrzyków i przedsięwzięć zupełnie offowych. I wszystkie znajdują w jakiś sposób swoje miejsce. Po prostu trzeba robić swoje. Na pewno mniejsze teatry nie wystawią dużego spektaklu, w sensie wielkości scenografii czy ilości aktorów. Mogą natomiast wypełnić pewną lukę kontaktu ze współczesną literaturą, dramatem. Nie zawsze wszystko można pokazać w teatrze, to jest kwestia też repertuaru. A jeżeli ktoś znajduje dodatkowy czas i ma chęci na offowe "bawienie się", to tylko należy mu życzyć powodzenia.

Czy został Pan zaproszony do projektu Łukasza Wylężalka?

- Łukasz wspominał mi, że nawet o mnie myśli. Takie propozycje wynikają z potrzeby realizacji. Łukasz pisze tekst, widzi go i dobiera osoby, które jego zdaniem powinny zagrać. Gdybym ja organizował coś podobnego, też miałbym pewną wizję, dlatego nie chcę się "wpychać kopytami" w projekty innych osób. A jak zostanę zaproszony, to będzie mi bardzo miło. Nie jest to dla mnie nic nowego, przypomnę, że również zainicjowałem "Panną Julią" podobne działania na małej scenie w Filharmonii. To jest fajne, bo człowiek poszerza swoje myślenie o teatrze, szuka nowych dróg. Przykładowo, w tym sezonie grane były różne sztuki, ale ja - koledzy również - myślałem o innych tytułach. Obecnie trwają przygotowania i niedługo kilka takich indywidualnych poszukiwań może się ukazać.

Zdaje się Pan bardzo popierać takie działania...

- To chyba dobrze, że niezależnie od stałej pracy, w ludziach tkwi dynamika, by działać więcej. Gdy powstają takie teatry jak Łukasza czy Teatr From Poland, to bardzo dobrze, niech w Częstochowie będzie takich miejsc jak najwięcej. Niech to wszystko się ściera, bulgocze, buzuje. Będzie to z korzyścią obopólną, dla artystów, którzy będą mogli się realizować i widzów, którzy wybiorą to, co chcą oglądać. Nikt nie każe mi chodzić na sztuki, które mi się nie podobają lub, kiedy mam do nich stosunek ambiwalentny.

Na scenie zdarzają się wpadki, jakieś niedociągnięcia. Nie ominęły one ostatnio także premiery "Tajemniczego ogrodu", jakiegoś stolika zabrakło, muzyka padła. Czy pamięta Pan jakąś sytuację, w której musiał improwizować?

- Ja strasznie rygorystycznie podchodzę do tego zawodu i takie wspomnienia są dla mnie chwilowe, przyznam się. Nie-spuszczone kurtyny, pęknięte stoliki, nie-podane rekwizyty czy kwestie, których się nagle zapomina, jest "czarna dziura" i trzeba mówić własnymi słowami, a partner patrzy na ciebie i nie wie, o co chodzi, albo odwrotnie, kiedy samemu się dopowiada za partnera. Takie rzeczy się zdarzają, jesteśmy tylko i wyłącznie ludźmi. Mogę opowiedzieć o przypadku, kiedy miałem scenę w "Świętoszku", gdzie wskakiwałem na stół, który raz załamał się pode mną, a ja wylądowałem, za przeproszeniem, w nagim dekolcie koleżanki, która była świadkiem tego wszystkiego. Są osoby, które mają niesamowity dar do przekazywania anegdot teatralnych. Ja raczej reaguję chwilą, my to nazywamy "gotowaniem" na scenie, kiedy bardzo trudno się opanować, bo człowiek jest skupiony na czymś, a coś śmiesznego, niezapowiedzianego nagle się dzieje i wtedy jest "gotowizna" i walka z własnym śmiechem. Nawet dzisiaj (rozmowa odbyła się po jednym z wystawień "Tajemniczego ogrodu" - przyp. red.) trochę poszarpaliśmy z Gosią Marciniak tekst i chyba obydwoje mieliśmy ogniki śmiechu w oczach, bo ledwo dociągnęliśmy do końca. To są dość przyjemne momenty, kiedy wszystko toczy się nieco odmiennie, nie tylko wypracowaną linią spektaklu.

Pan kończył Wydział Wokalno-Aktorski Akademii Muzycznej. Czy to znaczy, że na początku planował Pan iść trochę bardziej w stronę muzyki?

- Ja zdawałem do Szkoły Teatralnej w Krakowie, jednak bez powodzenia. Później gdzieś przeczytałem, że powstaje w Katowicach, jeden z pierwszych w Polsce, o ile nie pierwszy, Wydział Wokalno-Aktorski. Jednak formuła mnie zwiodła, bo myślałem, że otrzymam super wykształcenie aktora wszechstronnego, jak to mówią sportowcy "kompletny" aktor (śmiech). Tak jest w teatrach w Berlinie, Goteborgu czy Sztokholmie, gdzie pracuje się nad wszystkimi elementami gry na scenie, wspomaga uczniów. Tak więc, los był dla mnie łaskawy i na Akademię Muzyczną się dostałem. Jednak życie pokazało, że chyba nie do końca to było po mojej myśli, dlatego że nauka poszła wybitnie w kierunku teatru muzycznego, a mnie mimo wszystko interesował dramat. To nie znaczy, że nie lubię śpiewać. Po prostu inny rodzaj literatury mnie interesował. W spektaklach śpiewanych wszystko jest nakierowane na muzykę, wokal, doznania słuchowe, a brakuje, mówiąc ogólnie, pewnej głębi, ścierania się z samym sobą, z psychiką. To mnie interesuje.

Ma Pan chyba najbardziej charakterystyczny głos wśród częstochowskich aktorów. Czy to jest jakaś metoda, żeby trafić w serca publiczności?

- (śmiech) Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Jednak dziękuję Panu Bogu za to, że obdarzył mnie tego rodzaju warsztatem, bo głos jest jednym z elementów profesji, którą się zajmuję. Stanowi pewną indywidualność, która przypisana jest aktorowi. Nigdy nie starałem się specjalnie mówić nisko, grubo, "z dołu", żeby "czarować kobiety". Ważna jest sprawa, myśl, przekaz, a w jaki sposób jest to połączone z głosem, to inna rzecz. Jednak czasem jest to problem, bo ledwo się odezwę, od razu wszyscy mnie wypatrzą, rozpoznają. Tak więc często nie odzywam się w tłumie.

Jak pracowało się Panu nad "Tajemniczym ogrodem"? Czy do sztuki podchodzi się inaczej, gdy jest przeznaczona dla młodego pokolenia?

- Reżyser by się obraził. My to nazywaliśmy "bajką" w skrócie, między sobą, ale Cezary Domagała nas zawsze poprawiał: "Nie, to nie jest bajka, to jest trochę musical, przypowieść dla młodzieży, nawet dla dorosłego człowieka". Ta powieść mieści się w przedziale "Ani z Zielonego Wzgórza", "Tomka Sawyera", "Szatana z siódmej klasy", więc jest dla młodzieży, która już potrafi pewne wartości ocenić, chociaż młodsi też mogą zobaczyć. Nad "Tajemniczym grodem" pracowałem z pełną uczciwością. Jeżeli aktor podchodzi do bajki z mniejszym zaangażowaniem niż zwykle, to jest takim małym oszustem. Zaangażowanie powinno być stuprocentowe, może nawet większe.

Jednak w czasie premiery zauważyłem, że ta sztuka pozwoliła właściwie wszystkim aktorom "bawić" się rolami...

- Oczywiście. To jest spektakl o pogodzie ducha, przedstawiony z uśmiechem i niesie pewne przesłanie. Nie można w nim grać dramatycznie czy groźnie, a jeśli już, to wszystko służy pewnemu celowi i kończy się szczęśliwym finałem. Role są w jakiś sposób charakterystyczne i można się, też użyje tego słowa, "pobawić" nimi. Ja gram ojca, więc mam mniejsze pole do popisu, ale myślę, że koledzy, którzy wcielili się w młodszych bohaterów, jak najbardziej mogą całą swoją młodzieńczość i werwę w ten spektakl włożyć. Ale również my (uśmiech), troszkę starsi.

W tym sezonie dużo było przedsięwzięć w Teatrze niezwiązanych stricte z graniem. Na przykład teraz rozpoczął się konkurs "Kolacja na cztery ręce", Pan się zgodził wziąć w nim udział. Czy tego typu przedsięwzięcia mogą jakoś zbliżyć jeszcze bardziej częstochowian do Teatru?

- Trochę się zastanawiałem nad tym, ale pomyślałem sobie, że w zasadzie nic złego na pewno się nie stanie. Jeżeli zostanę wybrany, to obcowanie z widzem nie przysporzy przecież przykrości. Tego rodzaju formy są praktykowane przez telewizję czy inne media, aktorzy spotykają się z fanami. Jeżeli tylko służy to promocji, a zwycięska osoba - nawet jedna - potem przez całe życie będzie wspominała, że z aktorem siedziała i coca-coli się napiła, to myślę, że to jest wspaniałe i sympatyczne. Takie działania z pewnością służą Teatrowi. Przynajmniej coś się dzieje, coś innego.

Czy w swoim życiu zawodowym kieruje się Pan jakąś maksymą?

- Jako takiego motta nie przytoczę. Jednak zawsze była we mnie pokora i uczciwość. Teraz świat jest rozlatany, kiedy wchodziłem w progi teatru, było inaczej. Nie było tak dużej konkurencji mediów, jeżeli chodzi o seriale, filmy czy reklamy na przykład, teraz widz ma bardzo duży wybór. A wśród aktorów trwa pogoń za tymi dodatkowymi środkami do zaistnienia w zawodzie. Więc coraz częściej myślę sobie, żeby w tym wszystkim zachować spokój, uczciwość i mam nadzieję, że nikt nigdy, nawet na małej roli, nie przyłapie mnie na tym, że sobie tak tylko zlekceważyłem odbiorcę. I tego sobie i widzom życzę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji