Artykuły

Czas melancholii

Na co dzień w teatrze nie da się wytrzymać, "choć czasem trafia się jeszcze jakiś Swinarski, jakiś Rajkin, jakiś Wajda" - pisał ponad trzydzieści lat temu Konstanty Puzyna. Zdarzają się zapewne teatralne sezony, które podważają tę zasadę. Ubiegły do nich nie należał - pisze Marcin Kościelniak w Tygodniku Powszechnym.

Stąd, gdy w czerwcu poczucie zniechęcenia i zmęczenie osiągają szczyt, z wdzięcznością myśli się o kimś, kto wynalazł sezon ogórkowy. A tu jeszcze trzeba pisać podsumowanie. Gdy ostatnim wysiłkiem spojrzeć wstecz, z magmy kilkudziesięciu obejrzanych spektakli (i tak dobrze - niektórzy idą w setki) wyłania się jakiś Lupa, jakiś Warlikowski, jakiś Borczuch... To jednak za mało. Podsumowanie z prawdziwego zdarzenia powinno zbierać, uogólniać, stawiać tezy, pokazywać kierunki. W ubiegłym roku zaryzykowałem parę szerszych sformułowań i gdy teraz przychodzi się z nich rozliczyć, muszę powtórzyć za popularnym krakowskim wokalistą, poetą (i prozaikiem): pomyliłem się. "Sen nocy letniej" Mai Kleczewskiej w obliczu jej kolejnych spektakli - "Fedry" i "Zbombardowanych" - wydaje się raczej przebłyskiem dużego talentu niż wynikiem "artystycznej i warsztatowej dojrzałości". Z kolei Jan Klata, któremu wróżyłem zamknięcie w kręgu stopniowo zużywających się chwytów, w "Transferze!" udowodnił, że swój teatr traktuje niedogmatycznie i w razie potrzeby potrafi go wyciszyć, zepchnąć na drugi plan, za bohaterów.

Jednocześnie Klata dał się schwytać w inne sidła. "Transfer!" to taka "mała historia wojny" pisana przez doświadczenie jej uczestników - Polaków i Niemców. Historia alternatywna wobec oficjalnej, bo zamiast anonimowych, ujętych w statystyki tysięcy, prezentuje kilka konkretnych życiorysów, które upominają się wyłącznie o siebie. A jednak wydaje się, że całość - zaskakująco gładka i spójna - została skomponowana celem z góry założonego pojednania, które - co gorsza - odbywa się kosztem innych: Rosjan i Ukraińców. O tych mówi się tu bardzo nieżyczliwie, może dlatego, że nie zostali dopuszczeni do (dwu)głosu i nie mogą się bronić. Polityczna poprawność "Transferu!" okazała się pułapką. W tym kontekście z lekką obawą myślę o przygotowywanych przez Klatę "Szewcach", przy których - ponoć - współpracuje Sławomir Sierakowski.

Ubiegły sezon rozpoczął się świetnym "Na szczytach panuje cisza" Krystiana Lupy, a zamknął zaskakującym "Albośmy to jacy, tacy..." Piotra Cieplaka. Po pokazach premierowych przedstawienia Cieplaka mówiło się, że Rospuda, że lustracja, słowem - spektakl zaangażowany. Docierały głosy o podnieceniu, atmosferze wspólnotowego przeżycia przypominającej jakiś piknik opozycyjny. W czasach IV RP wydaje się to poniekąd logiczne. Z drugiej strony wzbudziło we mnie zrozumiałą nieufność. Jak się później okazało - nieuzasadnioną. Cieplak wychodzi od tego, co "tu i teraz", jednocześnie żeni to z "Weselem", Księgą Koheleta, Herbertem, Miłoszem, zataczając szerokie - czasowe i filozoficzne - kręgi. Powstał ciekawy spektakl: gorący, a jednocześnie kojący, wolny od agitacji, publicystyki, ideologii. Rzecz nawet nie w Kohelecie, ale w specyficznym tonie przedstawienia: otwartego na to, co nas otacza, a jednak wsłuchanego w siebie. Społecznego, chociaż nie szukającego towarzystwa. Spektakl oglądałem z przyjemnością i z poczuciem komfortu jako osobistą, zrodzoną z autentycznej potrzeby wypowiedź, obojętną na to, czy zostanie przeze mnie przyjęta, zrozumiana, zaakceptowana.

Teatr zaangażowany po kilku hucznych sezonach chyba stopniowo wygasa. Zresztą - ku ubolewaniu części krytyków. "Zbombardowanym" [na zdjęciu] Kleczewskiej zarzucano, że z brutalistki Kane zrobiła mdłą papkę - tymczasem to wyciszenie było jedną z niewielu zalet spektaklu, szczególnie w kontekście "Fedry", skomponowanej na zasadzie: "im mocniej, tym lepiej". Podobny zarzut stawiano "Aniołom w Ameryce" Krzysztofa Warlikowskiego: że polityczne ostrze przedstawienia jest tępe i współczesnych warszawiaków na pewno nie ugodzi. Ale też nie o to chodziło. Reżyser przyjmuje punkt widzenia neurotycznego, histerycznego bohatera, który - nim spyta o Boga - musi sprostać codzienności. A ta się wymyka, rozłazi, wikła. Przekłada się to na epicką strukturę spektaklu skomponowanego dyskursywnie z szeregu przeplatających się wypowiedzi. Z tej kotłowaniny stopniowo, niesłychanie precyzyjnie wyłania się migotliwy pejzaż współczesny, w którym pytania o religię, śmierć, miłość - traktowane instrumentalnie, uwikłane w codzienne rozstrzygnięcia - brzmią naiwnie, nieporadnie i nie na miejscu. A przecież wciąż domagają się odpowiedzi. W finale rzecz nagle się urywa, reżyser scala spektakl i świat przedstawiony ryzykownym wyznaniem wiary w człowieka. Wiary zupełnie nieuzasadnionej: scalenie jest zatem życzeniowe i przez to przejmujące.

Warlikowski coraz mocniej zwraca się ku temu, co prozaiczne, zwyczajne; zwartą, zmierzającą ku syntezie strukturę wcześniej szych przedstawień w "Aniołach..." zastępuje polifonia równoległych głosów, wątków, które nie mogą się spotkać, każdy zainteresowany wyłącznie sobą. Podobnie - przy wszystkich istotnych różnicach -jest w "Leonce i Lenie" Michała Borczucha, moim zdaniem jednej z najciekawszych propozycji sezonu. Spektakl niemal jednogłośnie zdyskwalifikowano, przy czym głównego (jeśli nie jedynego) argumentu dostarczyła scena onanizującego się młodzieńca. Kryterium dobrego smaku maskowano argumentem, że to już nie szokuje, a zatem przedstawienie jest o niczym, a w ogóle to nieudolnie zrobione. Tymczasem owo "nic" jest tu tematem, a nieudolność - złudzeniem. Być może nasze oczekiwania rozmijają się z intencjami twórców, którzy inaczej chcą formułować swoje wypowiedzi?

Borczuch testuje społeczne i teatralne konwencje, które na naszych oczach rozpadają się, nie wytrzymując próby sceptycznego spojrzenia. Mówiąc inaczej - nie wytrzymują próby czasu: w żadnej nie da się wytrwać bez rodzących się natychmiast zastrzeżeń, trzeba więc co chwila robić krok w bok, przyjrzeć się temu, odrzucić i następnie wejść w nowe. Rzecz do końca pozostaje w rozsypce, bez zwieńczenia, na co nie pozwala żywioł nieustannej ironii, parodii. Pod tym względem spektakl Borczucha jest "słaby", "letni" - bo pozbawiony siły spajającego, wyrazistego ujęcia. Starcie ze światem jest tu niemożliwe, bo twarda ściana pod dotykiem rozstępuje się jak mgła; pozostaje krążenie w miejscu, stan nieznośnego zawieszenia... Ta nuta wyraźnie pobrzmiewa także u Michała Zadary, szczególnie w bardzo dobrej "Kartotece" - różnica polega na tym, że w "Leonce i Lenie" potrzeba demaskacji nie jest narzędziem, a samowystarczalnym żywiołem. Nie tylko wynikiem przychodzącego z zewnątrz gestu reżysera - ale organiczną właściwością samych bohaterów, którzy w świecie spektaklu błądzą jak w gabinecie luster, wciąż konfrontując się z własnym odbiciem. Pogrążeni w inercji, skazani na melancholię.

Wydaje mi się to nie tylko ciekawe, ale przede wszystkim autentyczne. Po fali buntu, manifestów, mocnych deklaracji jest czas na rekolekcje: zwrot do wewnątrz, poszukiwanie słabych punktów, drążenie, rozsadzanie od środka. Może przesadzam? Pewnie nie jest to wcale nowe? Cóż, jako się rzekło - podsumowanie zobowiązuje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji