Artykuły

Aktorstwo - moja pasja

- Sztuka "Belfer" okazała się tak ciekawym utworem, że postanowiłem zaryzykować - mówi WOJCIECH PSZONIAK o monodramie, którym niebawem zainauguruje działalność Kino-Teatru Bajka w Warszawie.

"Rz: Przed paroma laty mówił pan o ciekawych planach związanych z Francją co najmniej do 2005 roku. Skąd więc pomysł na dłuższy pobyt w Warszawie?

Zaplanowałem sobie, że ten sezon przeznaczam na Polskę. Aby to zrealizować, zrezygnowałem z kilku poważnych propozycji w Paryżu. Gdybym tego nie zrobił, nie mógłbym przyjechać tu wcześniej niż w 2007 roku. A tak długo nie chciałem czekać. Od dawna staram się dość równomiernie dzielić czas między Warszawę i Paryż.

Rz: Poprzednia wizyta w Polsce trwała tylko kilka miesięcy, choć Kolacja dla głupca z pana udziałem cieszyła się w Ateneum ogromnym powodzeniem.

W Paryżu zaproponowano mi wspaniałą rolę w sztuce Sklep za rogiem ulicy, scenicznej adaptacji filmu Lubicza pod tym samym tytułem. Spektakl okazał się niebywałym sukcesem. To był prawdziwy triumf. Siedmiusetosobowa sala wypełniona dzień w dzień. Przez dwa lata zagraliśmy 484 spektakle. Świetne recenzje, a nawet dziewięć nominacji do Moliera, najbardziej prestiżowej nagrody teatralnej. Nie mogłem opuścić takiego przedsięwzięcia.

Rz: Już wkrótce w Warszawie po raz pierwszy wystąpi pan w monodramie Jeana-Pierre'a Dopagne'a Belfer. Skąd taki wybór?

Ta sztuka jest doskonałą okazją do rozmowy o naszej współczesności, o relacjach między młodymi ludźmi a nauczycielami. Prezentuje ciekawe spojrzenie na wiele istotnych problemów, z którymi nie zawsze potrafimy sobie poradzić. Z punktu widzenia nauczyciela stawia wiele pytań. Choćby takich: co się dzieje z naszą kulturą, cywilizacją? Dokąd w ogóle zmierza ten świat? A zaczyna się wszystko bardzo niewinnie...

Rz: Kiedy bohater sztuki mówi o swoim zawodzie nauczyciela jako powołaniu, wręcz misji - łatwo tu znaleźć analogię do zawodu aktora...

Oczywiście, kiedy chciałem zostać aktorem, nie traktowałem tego jako sposobu zarabiania na życie. Od początku była to moja pasja. I tak zawsze do tego podchodziłem. Nie lubię słowa zawód w aktorstwie, pisarstwie, malarstwie czy muzyce. Zawodowy pisarz czy zawodowy aktor brzmi tak dziwnie jak zawodowy poeta czy zawodowy ksiądz. Bycie aktorem to dla mnie nie tylko granie w filmach, teatrach, występy w kabaretach. To także, podobnie jak w przypadku nauczyciela, myślenie w sposób szczególny o świecie, o drugim człowieku.

Rz: Dużo zostało panu z tego myślenia po ponad trzydziestu latach uprawiania aktorstwa?

Myślę, że sporo. Przyznam, że ogromną radość sprawiają mi zajęcia ze studentami, które od czasu do czasu miewam. Widzę, jak wielu młodych ludzi prezentuje podobne do mojego, dość idealistyczne myślenie. Nie wszyscy oczywiście mogą wytrwać w tych postanowieniach długo, bo po opuszczeniu murów szkoły pojawia się brutalna rzeczywistość. Trzeba jakoś się utrzymać, zarobić na życie, na jakiś kąt. I wtedy powstaje dylemat, czy zagrać w sitcomie, który da stabilizację finansową, ale odsunie uwagę kilku ważnych reżyserów i możliwość zagrania w rzeczach ambitnych.

Rz: A może od razu warto bardziej realnie stąpać po ziemi, nawet wtedy, kiedy chce się być aktorem?

Zachowajmy w sobie jednak odrobinę szaleństwa i nie rezygnujmy tak szybko z marzeń.

Rz: Młodzi ludzie mogą powiedzieć, że łatwo tak mówić panu, bo zaczynał pan przygodę z aktorstwem w zupełnie innej rzeczywistości, że kiedyś było znacznie łatwiej.

Mogę przyjąć, że bilans mojego dotychczasowego życia jest nie najgorszy. To nieprawda jednak, że wszystko przychodziło mi łatwo. Co najmniej kilka razy czułem, że stąpam nad przepaścią. Na pierwszą próbę byłem wystawiony w wieku trzynastu lat, kiedy umarł mi ojciec. Matka bardzo nas kochała, ale trudno jej było dać sobie radę z trzema synami. A moi starsi bracia mieli swoje sprawy. Musiałem już wtedy sam podejmować ważne decyzje, poszukiwać własnej drogi. Życie mnie zmusiło, by wstąpić do wojska. Tam, jako tenże trzynastolatek, stykałem się z rzeczywistością, która okazała się jednym wielkim koszmarem. Były jeszcze inne życiowe zakręty. Przekonałem się jednak, że człowiek chce sam wielu rzeczy doświadczyć i niechętnie dowiaduje się od innych, co jest dobre, a co złe.

Rz: Ale czasem trafia też na przewodników, którzy pomogą mu ominąć przynajmniej niektóre niebezpieczne rafy...

Tym ludziom naprawdę wiele zawdzięczam. A są to bardzo różne postacie. Pani Maria Zdobylak, moja pierwsza wychowawczyni ze szkoły podstawowej, osoba, która obdarzyła mnie wielkim kredytem zaufania, polonista, który nauczył mnie mówić. Kiedy wraz z moim przyjacielem Andrzejem Barańskim zakładałem studencki teatr STEP przy Politechnice Śląskiej, spotkaliśmy Tadeusza Różewicza. Bardzo nam wtedy pomógł. Został opiekunem literackim naszego teatru. Traktowałem go jak swego ojca duchowego. Czytałem mu swoje wiersze, dużo dyskutowaliśmy. Różewicz zawsze odnosił się do mnie z wielką życzliwością. Szybko zauważyłem, że jest nie tylko wielkim poetą, ale przede wszystkim mądrym człowiekiem. Nie sposób wśród moich życiowych przewodników pominąć Konrada Swinarskiego czy Zygmunta Huebnera. Ale są też postacie całkiem anonimowe, choćby nieżyjąca już gosposia pani Frania. Zawsze mówię o niej ze wzruszeniem. Takiej kultury, mądrości, a także godności życzyłbym wszystkim, którym się wydaje, że dobrze znają duszę człowieka.

Rz: Czego jako uczeń nie mógł pan zaakceptować w relacji z nauczycielami?

Wielu ludzi lubi być mierzonych własną miarą. Nie jestem wyjątkiem. Od początku poszukiwałem własnej drogi i bardzo mocno starałem się zaakcentować, że nie chodzę w zaprzęgu. Z tymi, którzy to zrozumieli, świetnie się porozumiewałem i porozumiewam.

Rz: Bohater sztuki Belfer mówi o swej pracy jak o powołaniu, czasem wręcz misji. Był taki czas, kiedy aktorzy też mogli czuć się w Polsce misjonarzami. To spojrzenie jednak znacznie się dziś zmienił.

Ta szczególna rola aktora, nieznana w żadnym innym kraju poza Polską, wynikła przede wszystkim z uwarunkowań historycznych. Teatr stał blisko Kościoła. Podczas zaborów był ostoją polskości. Po drugiej wojnie światowej stał się w wielu przypadkach elementem generalnej dezaprobaty systemu. Postawa naszego środowiska w stanie wojennym była tego najbardziej znaczącym przykładem. Teatr czy kabaret to były takie wyspy wolności. Teraz mamy wolną ojczyznę i wielu aktorom czy autorom trudno przestawić się na inne myślenie. Tu ciągle nie ma miejsca na radość, na komedię. U nas wiele rzeczy wciąż naznaczonych jest jakąś trudną do zniesienia powagą i patosem.

Rz: W ogóle nie słyszy pan śmiechu?

To, co słyszę, to raczej pusty rechot. A nie o to mi chodzi. Bohater sztuki Belfer mówi w pewnym momencie: - Widzicie. Jestem w stanie was rozśmieszyć. I zapewniam pana, że nie chodzi tu o rechot.

Rz: Bardzo często podkreślał pan w wywiadach, jak ważną rolę w teatrze odgrywa partner. A jednak teraz zdecydował się pan na monodram.

Po wielu latach doświadczeń pomyślałem, że warto podjąć kolejne ryzyko i zmierzyć się z monodramem. Teraz moim partnerem będzie publiczność. Sztuka Belfer okazała się tak ciekawym utworem, że postanowiłem zaryzykować. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem ją w Paryżu, zadzwoniłem do autora, by zarezerwować sobie prawa na wystawienie jej w Polsce. Jeśli to przedsięwzięcie się powiedzie, będę myślał o innych projektach, może spektaklach dwuosobowych. Z wiekiem coraz bardziej doceniam siłę teatru aktorskiego w jego najczystszej formie. I monodram jest do tego znakomitą okazją.

Rz: Premiera sztuki Jeana-Pierre'a Dopagne'a będzie miała szczególną oprawę, bo zainauguruje działalność nowego teatru...

Zadecydowała o tym dość prozaiczna przyczyna. Okazało się bowiem, że bardzo trudno byłoby mi zagrać ten monodram w już istniejącym teatrze. Każda placówka ma swój repertuar, swoje plany. Kiedy więc chciałbym prezentować tę sztukę codziennie przez kilka tygodni, rujnowałbym pracę już funkcjonujących teatrów i miałbym poczucie, że zabieram chleb swoim kolegom aktorom. Jan Wejchert, współwłaściciel ITI i TVN, znalazł na to sposób i zaproponował mi, bym grał to w dawnym kinie Bajka, które od września, po przebudowie, będzie kino-teatrem, miejscem prezentacji nie tylko ciekawych filmów, ale także spektakli. Po pierwszych rozmowach zauważyłem, że ma szansę być placówką podobną do krakowskiego Teatru STU.

Przepustkę do kariery na Zachodzie dała mu rola Moryca w Ziemi obiecanej. U Andrzeja Wajdy zagrał też m.in. postać Jezusa w filmie Piłat i inni oraz Korczaka i Robespierre'a. Jest urodzonym lwowiakiem. Po ukończeniu krakowskiej PWST trafił do Starego Teatru, potem był warszawski Teatr Powszechny Zygmunta Hübnera. Znakomicie sprawdzał się też w kabarecie Jana Pietrzaka. Od 1978 przebywa w Paryżu, gra w wielu filmach zagranicznych, gł. francuskich. 20 września zadebiutuje w monodramie Belfer w warszawskim Kino-Teatrze Bajka".

Na zdjęciu Wojciech Pszoniak.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji