Artykuły

Niepewna majówka

Jeśli kogoś interesują moje zapiski z Teatru Telewizji, to muszę zdradzić pewien tajnik recenzenckiej kuchni: otóż zwykle telewizyjne spektakle oglądam w zaciszu redakcyjnych pokojów przy Woronicza dwa lub trzy miesiące przed oficjalną emisją. To wyprzedzenie skraca nieco dystans między premierą na małym ekranie a moim sprawozdaniem. Wiadomo, że Teatr TV raz tylko daje swoje przedstawienia i przy bogatym ilościo­wo repertuarze niniejsza rubryczka ma sens, jeśli jest sporządzana w miarę na bieżąco. Spektakle, które chcę omówić tym razem, obejrzałem w marcu, a ich premiery widnieją w planie na maj. Wyznaczone są juz konkretne daty: 13 i 27 maja. W redakcji Teatru TV robią dziwne miny, gdy pytam się o pewność tych informacji. Zawsze coś może stanąć na przeszkodzie: ważna transmisja albo inny dopust boży. Jeden ze spektakli, "Jan Maciej Karol Wścieklica" w reżyserii Macieja Prusa spiawjł już kłopoty. Miał być pokazany w listopadzie ubiegłego roku, ale wówczas powstała obawa, że przedstawienie zostanie wykorzystane jako element trwającej właśnie kampanii prezydenckiej. Wąsy, które nosi Adam Ferency jako Wścieklica, mogły się komuś skojarzyć z innymi zupełnie wąsami. Czy pod koniec maja tego roku nie będą budzić skojarzeń? Nie wiadomo.

Drugi spektakl, "Zapach orchidei" Eustachego Rylskiego w reżyserii Kazi­mierza Kutza również może wywołać dreszczyk niepotrzebnych emocji. Poprzednia telewizyjna sztuka Kutza, "Do piachu" spowodowała ostre reakcje: na Woronicza płynęły listy od zbulwersowanych widzów z epi­tetami pod adresem twórców, a wyjaśnień domagano się nawet w sej­mie. "Zapach orchidei" nie jest, moim zdaniem, ani tekstem, ani widowi­skiem tak wybitnym jak "Do piachu", ale boję się, że znów tzw. wartości artystyczne może przysłonić plotka polityczna towarzysząca sztuce. W Morawieckim, prezesie związku katolicko-narodowego, można, rzecz jasna, doszukiwać się autentycznych pierwowzorów. Osadzenie historii, o której opowiada "Zapach orchidei", w znanych realiach i niedalekiej przeszłości dla wielu może być podniecające. Rylski zresztą jest maj­strem od swoistej literackiej pornografii. Zwykle bierze na warsztat po­staci, których cechy zdradzają powinowactwa z osobami publicznie zna­nymi. Widzów zaprasza do dziurki od klucza i pokazuje różne sekretne przypadki. Tak było z poprzednią jego sztuką, "Chłodną jesienią", przed­stawioną w zeszłym sezonie Teatru TV. Ale wbrew pozorom ta postawa pisarska nie jest zboczeniem. Bo przecież chodzi tu o coś więcej niż ploty o panach i paniach. Zasługą Rylskiego jest przede wszystkim obnażanie pozorów, którymi karmieni są jego bohaterowie. "Zapach orchidei" w reżyserii Kutza to świetna komedia, w której z hukiem pęka balon nadętej wielkości. Morawieckiego poznajemy jako państwo­wego katolika uprawiającego swe małe gry polityczne między biskupią sukienką a kurteczką esbeka. Pisze pracę o ,,duchu złej intencji", w jego willi, którą nazywa chrześcijańskim domem, nie ma kropli alkoholu, za to na ścianie wisi ogromny portret Dmowskiego. Gdy niespodziewanie wpadnie do niego goła Jolka, wstydliwie zasłoni sobie oczy, dokładnie tak jak Tartufe przy Dorynie. Jednak Jolka wraz z jej przyjacielem, tajem­niczym Portugalczykiem, obrócą w perzynę nadobnie ułożony światek Polaka-katolika. Jolka spełni rolę Lolitki, która wcale nie jest fascynują­cym wampem. To trywialna dziwka. Wskazuje na portret Dmowskiego i pyta: "Co to za palant?" Ale jej wulgarność, bezpośredniość, żywioło­wość bez reszty pochłonie Morawieckiego. To zabawne, patrzeć, jak dostaje kota na jej punkcie. Pierwszy raz się upija. Śpi z nią. Balanguje z Archibaldo. Zaczyna lekceważyć sprawy związku i patriotycznej manife­stacji na cześć stryja-partyzanta. Jeździ na motorze i słucha Tiny Turner. Kompletnie zmienia skórę. Można powiedzieć: diabeł w niego wstąpił. Ale on jest szczęśliwy. Zaczął bowiem żyć życiem autentycznym, o któ­rym, zdaje się, skrycie marzył.

"Zapach orchidei" zatem to coś więcej niż satyra na współczesnych świę­toszków, których gęby pełne są frazesów o chrześcijaństwie, Kościele, narodzie, ojczyźnie, a diabeł siedzi im za kołnierzem. Dobrze, że Rylski i Kutz trzasnęli ich po tych nadętych i śliniących się pyskach. Należało im się już od jakiegoś czasu. Ale też sztuka Rylskiego w finale porusza jakąś nieco tajemniczą strunę. Refleksją o życiu wykracza poza doraźne rozrachunki.

Kilka słów o Janie Peszku, który wcielił się w postać Morawieckiego. Nic na to nie poradzę, że to już trzeci z rzędu telewizyjny spektakl, który opisuję, a w którym występuje ten znakomity aktor. Gdy komuś z tzw. branży opowiadałem o "Zapachu orchidei", zapytał: "Peszek gra czy kreu­je?". Nie wiem dokładnie, co miał na myśli, ale intuicyjnie wyczuwam różnicę. W "Trans-Atlantyku" Grabowskiego Peszek chyba kreował rolę Gonzala, a Morawieckiego po prostu gra. Gra tak jak należy. To pewnie zdawkowa formuła, ale niechaj wystarczy. Myślę, że jeszcze nie raz będziemy się mogli cieszyć pracą Jana Peszka, także w Teatrze TV.

Ponad dwadzieścia lat temu Puzyna chwalił "Wścieklicę" wyreżyserowa­nego przez Macieja Prusa w Koszalinie przede wszystkim za "realizm". Witkacy "po bożemu", "wreszcie z sensem" - krytyk stawiał spektakl za wzór witkacowskiej inscenizacji. "Wścieklica" telewizyjny utrzymany jest w podobnej stylistyce. Spektakl zrealizowano przy pięknej letniej pogo­dzie w plenerze, chyba w autentycznym gospodarstwie, a raczej w jego ruinie. Bo wszystko tu się wali, stodoła ledwo się trzyma, w obejściu panuje bałagan, kopa siana na środku, jakaś stara bryka, koła, wreszcie krowy, gęsi, wszystko luzem, wiatr wznosi kurz. Ale jeśli gospodarz myś­li tylko o swojej "fantastycznej psychologii", pisze opus magnum, a na śniadanie każe sobie podać masło, to nie dziwota, że gospodarstwo w upadku. "Wścieklica" Prusa to w gruncie rzeczy śmieszna historia niena­syconej jednostki. Janem Maciejem Karolem rzeczywiście targają wściekłe ambicje. Ludzie ze wsi chcą, żeby został wójtem, ale on nie chce, bo przecież był już znacznie ważniejszą figurą, ministrów po kątach rozstawiał. "Mógłbym być królem, ale tysiąc lat temu." Adam Ferency jako Wścieklica jest nabuzowany, jakby go coś rozpierało. Sie­dzi rozkraczony na beczce z miną władczą, to znów kręci się po obejściu jak rozjuszony byczek. I wygłasza swoje tyrady, w których plecie coś bez sensu, nie swoim językiem, to znowu rzuci czasem bystrą myśl, wykazując niebagatelną przenikliwość w obserwacji ludzi, świata i siebie samego. Jest fascynującą, a jednocześnie odpychającą osobowością. Szamocze się z samym sobą i jest zupełnie nieprzewidywalny. Wykonu­je niebywałe wolty. To jest zasada jego działania: "Metoda niespodzia­nek. Postępować zawsze na odwrót do tego, co się myśli i czego się według męskiego rozumu powinno dokonać." Nie wiadomo więc, czego chce naprawdę: czy pójdzie do klasztoru, czy zostanie prezydentem. Ale gdy w końcu wygra wybory, nastąpi właściwie jego klęska. Wyniesiony przez ludzi, zostanie porzucony. Tarza się po ziemi i jęczy do Demura i Bykoblazjona: "Ambicja moja jest za mała, panowie. Nasyciłem ją pre­zydenturą. Ale w głębi mojej istoty jestem jak flak. Coś pękło mi w gło­wie, czego nikt nie naprawi [...] Może gdybym został królem, zmieścił­bym to wszystko łatwiej. Czyż jest coś głupszego, jak załamać się pod ciężarem spełnienia tak zwanych najśmielszych marzeń?" Ale ostatecz­nie podtrzymywany przez Demura i Bykoblazjona, dwie antypatyczne figury, zostaje wywleczony ze swojego obejścia gdzieś tam na wysoki urząd. "Prowadźcie mnie. Nasycenie ambicji zniszczyło mi rdzeń psy­chologiczny. Mimo to swego dokonam. Jeszcze na to siły mi starczy." I w tym momencie ta historia przestaje być ucieszna. Bo czym grozi Wścieklica bez psychologicznego rdzenia, ale z poczuciem siły?

Nie wiem, czy spektakle, o których piszę, zostaną nadane w swojej porze. Nie chcę wokół nich stwarzać atmosfery sensac|i. Zresztą przy obecnym nieodgadnionym stanie naszych umysłów trudno przewidy­wać jakiekolwiek reakcje. Równie dobrze oba przedstawienia mogą przejść bez większego echa. Najważniejsze, żeby były pokazane. I żeby nie zostały przyjęte głupio. Oba bowiem są warte chwili poważnej ref­leksji. Wyobrażam sobie, że w maju mogą być jak wieczorne burze, któ­re walą ostro piorunami i elektryzują powietrze, ale po których robi się rzeźko i chyba lżej oddychać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji