Artykuły

Rock'rollwa dusza

- Dla zdrowia aktora, który od kilku lat gra dużą rolę w serialu, nowa, zupełnie inna kreacja jest ratunkiem - żeby nie sfiksować, delikatnie mówiąc. Chciałbym zaistnieć w świadomości widzów nie tylko jako ksiądz Antoni - mówi WŁODZIMIERZ MATUSZAK, bohater "Plebanii".

Telewidzowie pokochali jego księdza Antoniego z "Plebanii". Jednak aktor nie chce poprzestać na tej jednej roli. Dlatego wystąpił w prgramie "Jak Oni śpiewają" i podjął się nowego zadania.

W programie "Jak Oni śpiewają" śpiewał Pan piosenki rockowe. Więcej jest w Panu księdza czy rock'n'rollowca?

- W ogóle nie ma we mnie księdza. Po prostu poważnie podszedłem do roli, jaką mi zaproponowano. Chciałem dać tej postaci coś z siebie tak, by mocno zaistniała w świadomości widzów. Wyposażyć ją w takie cechy, które by im odpowiadały.

A ta rocknrollowa dusza?

- Zawsze we mnie siedziała. W młodości byłem buntownikiem, krnąbrnym wobec nauczycieli. W latach 70. imponował mi ruch hipisowski, nosiłem włosy do ramion. Dwa razy wywalali mnie ze studiów. Pierwszy raz wyrzucili mnie

z warszawskiej szkoły teatralnej w okresie studenckiego buntu w marcu 68. Rozwoziłem ulotki, zawalałem zajęcia, ale udało mi się zaliczyć 1. rok. Niestety, nie byłem faworytem niektórych profesorów. Oblewali mnie na kolejnych egzaminach i w efekcie wyrzucili ze studiów. Zdałem więc do łódzkiej filmówki. I znowu mnie wywalili. Do dziś nie wiem dlaczego. Ale tym razem nie przyjąłem z pokorą decyzji władz uczelni. Zażądałem od dziekana uzasadnienia na piśmie. Powiedziałem, że nie wyjdę z jego gabinetu, dopóki nie dowiem się, dlaczego mnie wywalają. Kilka godzin siedziałem w jego gabinecie, a dziekan wychodził i wracał, wychodził i wracał. W końcu dał mi pismo, w którym przeczytałem, że przyczyną skreślenia z listy studentów jest "brak predyspozycji do dalszego kształcenia w zawodzie aktora". Gdy po dwóch latach zmieniły się władze uczelni, wróciłem na studia i zrobiłem dyplom. Ale już nie miałem tak pozytywnych uczuć w stosunku do filmówki jak na początku. Po studiach nie mogłem usiedzieć na miejscu i pracowałem w wielu teatrach na prowincji.

Gra Pan w nowym serialu TVN "Twarzą w twarz", który na ekranach zobaczymy jesienią. Co to za rola?

- Gram biznesmena, który został skrzywdzony w wyniku machinacji swego przyjaciela i przeżywa absolutne załamanie. Podoba mi się ta postać, bo jest zupełnie inna od księdza Antoniego. Reżyser Patryk Vega miał odwagę obsadzić mnie w zupełnie innej roli niż ta, którą kreuję od lat i w której zostałem zaszufladkowany. Ogromnie się z tego cieszę.

Rola księdza Antoniego Pana uwiera?

- Gdybym powiedział, że podchodzę do niej z takim entuzjazmem jak w ciągu pierwszego roku pracy, to byłbym nieszczery. Czuję się chwilami zmęczony, chciałoby się zrobić coś innego. Na szczęście, co jakiś czas zdarzają się w moim życiu zawodowym odskocznie od roli księdza Antoniego. Dla zdrowia aktora, który od kilku lat gra dużą rolę w serialu i który jest z tą rolą bardzo utożsamiany, nowa, zupełnie inna kreacja jest ratunkiem - żeby nie sfiksować, delikatnie mówiąc.

Czy po udziale w "Jak Oni śpiewają" jest Pan inaczej traktowany na ulicy?

- Tak. Zaczepiają na ulicy, mówią że widzieli mnie w tym programie, że podobało im się, jak śpiewam. Już nie tylko słyszę: "Szczęść Boże", "Niech będzie pochwalony", albo "Może by tak spowiedzi ksiądz udzielił". Cieszy mnie to, bo mam nadzieję, że to jest pierwszy etap zmiany mojego wizerunku. Chciałbym zaistnieć w świadomości widzów nie tylko jako ksiądz Antoni.

... stąd udział w "Jak Oni śpiewają".

- Oczywiście. To było dla mnie coś nowego, bo nie miało nic wspólnego z festiwalem piosenki aktorskiej, w którym brałem udział w 1980 r. Dostałem wówczas nawet wyróżnienie z rąk samego profesora Aleksandra Bardiniego. Tu natomiast zetknąłem się z wielką estradą, muzyką rozrywkową i ogromną, blisko 5-milionową widownią.

A więc życie zaczyna się dopiero po 50-tce?

- Pewnie! Mamy tyle lat, na ile się czujemy. To jest kwestia tego, jak podchodzimy do życia. Ktoś mógłby sobie pomyśleć: jestem grubo po 50-tce, więc może już tylko ciepłe kapcie, telewizor, kawka i drzemka na siedząco. Ja tak nie uważam. Trzeba być aktywnym. Jeśli tak się żyje, to w pewnym momencie osiąga się sukces, bo życie lubi ludzi aktywnych. Jeśli zaś usiądziemy zrezygnowani, to niczego nie osiągniemy. Dla młodzieży jestem dziadkiem, ale wcale się tak nie czuję. Mam mnóstwo energii. Jestem pewien, że po 50-tce można zacząć życie na nowo. Teraz odżyłem. Wcześniej życie nie oferowało mi takich możliwości.

Który okres w Pana życiu byt najgorszy?

- Miałem okres załamania, kiedy zdecydowałem się na wyjazd z Polski w latach 80. Wtedy naprawdę ręce mi opadały. Dusiłem się tu. Wiedziałem, że jeśli nie zrobię czegoś radykalnego, to zmarnuję sobie życie. Nie chciałem się upajać tym, co jest i pić alkohol - tak, jak wielu moich kolegów, którzy fatalnie potem skończyli. Była taka beznadzieja w Polsce lat 80., że dzisiejszy młody człowiek tego nie zrozumie. Jeśli ktoś miał odmienne zdanie, to wywalano go z pracy. Wyreżyserowałem jednoaktówki Mrożka w Teatrze Polskim w Szczecinie, ale spektakl został zdjęty z afisza mimo ogromnego powodzenia u publiczności. Tuż przed stanem wojennym zrobiłem też przedstawienie na podstawie pism Piłsudskiego z nigdy niepublikowaną poezją 20-lecia międzywojennego. Spektakl zdjęto od razu po premierze. Wtedy stwierdziłem, że wolę pracować na budowie i żyć w normalnym kraju, gdzie jest demokracja. Wyjechałem do Niemiec. Tam imałem się różnych prac.

Powiedział Pan kiedyś, że nie miał szczęścia w życiu. A "Plebania", "Jak Oni śpiewają"?

- Rzeczywiście, bardzo długo przebijałem się w zawodzie. W pewnym sensie sam sobie to zafundowałem, wybierając po studiach pracę w teatrach na prowincji. W Warszawie czy Łodzi byłoby z pewnością łatwiej zaistnieć, ale z perspektywy czasu nie żałuję tamtych decyzji. Widzę, że te wszystkie trudy, które przechodziłem w życiu, w końcu mi się opłaciły. Teraz ten łut szczęścia się pojawił. Pytanie na jak długo, ale ja o nic nie zabiegam. Nie biegam po castingach, nie mam nawet agenta ani menedżera. Propozycje same się pojawiają. To ogromny luksus.

Jaka jest Pańska recepta na sukces?

- Zabrzmi to stereotypowo, ale po prostu trzeba dużo pracować, chodzić na castingi i zdjęcia próbne do filmów. Kiedy po kilkunastu latach życia w Niemczech przyjechałem do Warszawy, to przez pierwsze pół roku grałem tylko w reklamach. Potem dopiero wygrałem casting do serialu "Plebania".

Czy marzy Pan o zagraniu jakiejś roli?

- Zawsze marzyłem o roli boksera - w młodości uprawiałem ten sport Potem trenera bokserskiego. Nie udało się, ale jeszcze nic straconego, zawsze jeszcze można. Lubię grać postaci mocne, zdecydowane, ale też nie pozbawione uczuć głębszych. Żadnych ról papierowych. Takim bohaterem jest z pewnością biznesmen w serialu "Twarzą w twarz". Jest pokazany w dwóch okresach

swego życia: kiedy zostaje człowiekiem roku jako przedsiębiorca i kiedy jest na dnie. To superwyzwanie dla aktora pokazać taką postać.

Ma Pan poczucie spełnienia zawodowego?

- Szczerze mówiąc, nie do końca, bo aktor zawsze oczekuje na nowe wyzwania. Łapię się chwilami na myśli, do której się nawet sam przed sobą wolę nie przyznawać, że sukces aktorski trochę za późno się pojawił. I zastanawiam się, jak długo może trwać. Biorąc pod uwagę kino na świecie, może trwać długo. 77-letni Clint Eastwood wciąż gra główne role. Biorąc pod uwagę kinematografię polską, propozycje mogą się nagle skończyć. U nas dominuje myślenie stereotypami, takie oto, że potrzebujemy rześkich 40-latków i dużo młodzieży. Ale jestem dobrej myśli.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji