Przyjmuję to, co niesie życie
- Z pełnym szacunkiem patrzę na kolegów i koleżanki, którzy to robią. Siedziałem w pracy nad telenowelą kilka razy od środka, więc wiem, że to jest bardzo trudna zawodowo robota. Aktorzy dostają tony tekstów, przerabiają w ciągu dnia po kilka, czasem kilkanaście scen - mówi ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.
Po obejrzeniu filmu "Biały" sir Anthony Hopkins powiedział o nim: - To wielki, charyzmatyczny aktor. My wiedzieliśmy o tym wcześniej, oglądając jego kolejne znakomite role - w kinie, telewizji, na estradzie i scenie teatralnej. Każda z nich to aktorska perełka - bawi i wzrusza jednocześnie.
Występuje Pan w bardzo różnorodnym repertuarze. Czy są role, które chciałby Pan zagrać, ale jeszcze się nie udało?
- Nie mam wymarzonych ról Przyjmuję to, co niesie życie i potrafię się z tego cieszyć. Co i rusz coś mnie zaskakuje i pojawia się w moim zawodowym życiu.
Bardzo rzadko widujemy Pana w serialach...
- Nie zadomowiłem się w żadnym. Występowałem gościnnie. Nie chcę się wpisywać w jedną opowieść na dłużej. Wolę różnorodność w tym, co robię, a granie przez dłuższy czas i utrwalanie się w świadomości widzów jako jedna postać nie jest, jak mi się wydaje, korzystne. Z pełnym szacunkiem patrzę na kolegów i koleżanki, którzy to robią. Siedziałem w pracy nad telenowelą kilka razy od środka, więc wiem, że to jest bardzo trudna zawodowo robota. Aktorzy dostają tony tekstów, przerabiają w ciągu dnia po kilka, czasem kilkanaście scen.
Pana kariera aktorska zaczęła się od estrady. Chciał Pan być piosenkarzem.
- Tak. Zanim zagrałem w filmie i zdecydowałem się na szkołę teatralną i aktorstwo, to grałem, komponowałem, śpiewałem. Dryfowałem w kierunku muzyki lżejszego gatunku.
Chłopiec z gitarą?
- Tak! Całe moje nastoletnie życie to komponowanie, śpiewanie, układanie tekstów, festiwale, wyjazdy... To mnie zawiodło do Opola - miałem tam swój program autorski. W Opolu wypatrzył mnie, czy wysłuchał Krzysztof Rogulski i potoczyło się to wszystko nieco inną drogą, ale bardzo dla mnie szczęśliwie.
Zagrał Pan w jego filmie, głośnej "Wielkiej majówce" z grupą Maanam...
- Właśnie. Z pewną nieśmiałością zabierałem się do startu na uczelnię teatralną, ale... Po zagraniu w tym filmie upewniłem się, czy zostałem upewniony przez ludzi, którzy mnie w tym filmie obsadzili, że to jest moja droga.
Czy łatwo było się przestawić ze śpiewania na aktorstwo?
- Naprawdę musiałem się ciężko naharować, żeby mówić tak, jak mówię.
Pana mistrzowie to...
- Właściwie jest ich trzech: Marek Walczewski, Jerzy Grzegorzewski i Zenek Laskowik. Z Laskowikiem współpracowałem przez wiele lat i dużo się od niego nauczyłem. Nauczyłem się także od mego pewnego gustu, smaku, bycia na estradzie. Potrafiłem tydzień w tydzień urywać się w sobotę z Łodzi i jechać do Poznania, by podglądać kabaret Tey. To była świetna szkoła i ogromna frajda.
Estrada wymaga często od aktora natychmiastowej reakcji...
- I to jest fantastyczne! Szalenie intrygujące doświadczenie, które dostarcza dużo adrenaliny. Wymaga refleksu, wymaga reagowania natychmiast na aktywność publiczności, widzowie żywo uczestniczą w programie. To jest odmienne od tego, co robimy w teatrze, gdzie poruszamy się po pewnych torach i mamy trasę przejazdu od punktu A do punktu B dość wyraźnie oznaczoną. Tutaj tego nie ma. To jest żywe i płynne. Nigdy nie wiadomo, czy jadąc z punktu A do punktu B, nie zatrzymam się nagle w punkcie C, D itd. To mnie, jak dziś mówi młodzież, bardzo kręci.
Widz na estradzie zmusza do improwizacji. Zdarza się, że aktor się zapłacze?
- Oczywiście! Trzeba umieć brać takie przeszkody.
Miał Pan jakąś wpadkę na scenie?
- Takiej wielkiej, która by się nadawała na anegdotą, na szczęście, nie. Mniejsze się zdarzają. Wbrew pozorom najtrudniejszą formą obcowania z publicznością jest piosenka. Tu nie ma zmiłuj się. Jest rytm, określony czas, w którym trzeba się wyrobić i każde wypadnięcie z pamięci słowa to katastrofa, po której trudno się pozbierać. To są czarne momenty w życiu estradowca.
Taka sytuacja Pana paraliżuje?
- Raz mi się zdarzyło, że nie dokończyłem utworu. Ta walka była przegrana. Na szczęście utwór był nagrywany, tyle, że z udziałem publiczności, więc wpadki nie dało się zatuszować. Było trochę wstydu, ale nagraliśmy to jeszcze raz i jakoś poszło. Jeżeli umie się z wdziękiem z takiej sytuacji wybrnąć, to widz nie ma za złe. Mało tego: publiczność to uwielbia.