Artykuły

Pragmatyczny idealista

- Znam ludzi, którzy grają w serialach po to, żeby znaleźć się w gazetach. Ja podchodzę do tego tak: gram w serialu, przy okazji jestem w gazetach, może w konsekwencji zagram w kolejnym serialu, a potem zdobędę pieniądze na własny projekt? - mówi MATEUSZ DAMIĘCKI, warszawski aktor.

Agnieszka Kwiecień: Czy coś łączy dzisiejszych dwudziestoparolatków i bohaterów "Jutro idziemy do kina" - maturzystów z roku 1938?

Mateusz Damięcki: Reżyser Michał Kwieciński jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć powiedział nam, że chce nakręcić film o młodych ludziach, ich pragnieniach i uczuciach. Że mniej interesuje go scenografia i drobiazgowe odtwarzanie tamtego świata, wojna jest obecna w tle i to wystarczy. Poprosił, żebyśmy odwołali się do własnych przeżyć i doświadczeń. Zmienił się kontekst historyczny, ale typy ludzkie pozostały takie same. Dziś też można spotkać szlachetnych idealistów takich jak grany przeze mnie Andrzej Skowroński. Bohaterowie "Jutro idziemy do kina" żyją swoim życiem, umawiają się z dziewczynami, przeżywają swój pierwszy raz z kobietą. W tym filmie nie ma pruderii.

Andrzej Skowroński po maturze idzie do wojska, do kawalerii. Jest rok 1939. Akcja filmu kończy się wraz z wybuchem wojny i pierwszymi bombardowaniami, ale przed oczami automatycznie pojawia się nam scena z "Lotnej" i ułańska szarża na niemieckie czołgi...

- Ciągle pokutuje ten straszny stereotyp polskich ułanów. Owszem, byli szlachetni, ale głupi, bo z szablą rzucili się na niemieckie czołgi. To nieprawda. A z bohaterstwa ludzi w ogóle nie powinno się rozliczać. Skowroński to nie jest postać wymyślona. Pan Stawiński, pisząc scenariusz, sportretował swoich przyjaciół. Ja w Skowrońskim odnalazłem wiele cech uniwersalnych: patriotyzm, szlachetność i poczucie obowiązku, które tamto pokolenie zawdzięczało dobremu wychowaniu. Ich ojcowie i dziadkowie bili się albo w I wojnie światowej, albo w wojnie polsko-bolszewickiej, a oni sami byli pierwszym pokoleniem urodzonym w wolnej Polsce i też gotowi byli się o nią bić. Dlatego kręci mnie możliwość wcielenia się w postacie, takie jak Cezary Baryka w "Przedwiośniu" czy teraz Skowroński.

Tęskni pan za światem prostych, jasno określonych wartości?

- Wiadomo było przynajmniej, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Dziś nie wiadomo. Jak wybuchła sprawa kanonu lektur, chcieliśmy urządzić performance pod tytułem "Pogrzeb Gombrowicza". Za chwilę sprawa była nieaktualna. I bardzo dobrze. Ale to mydlenie ludziom oczu i odwracanie uwagi od spraw naprawdę ważnych coraz bardziej mnie irytuje. Dziś teoretycznie mamy więcej wolności. Nie ma wroga, więc - taki paradoks -szukamy sobie wrogów na siłę.

Jak wyobraża pan sobie losy swojego bohatera po wojnie, gdyby udało mu się przeżyć?

- W filmie "Przedwiośnie" reżyser Filip Bajon wbrew Żeromskiemu uśmiercił Barykę, bo nie mógł go sobie wyobrazić w bloku z wielkiej płyty. Jak mogłoby być ze Skowrońskim? Pewnie zginąłby w Katyniu. Ale to byłby już inny film.

Miał pan szczęście do ról młodych idealistów, którzy wpadają w tryby historii i-jeśli wychodzą z tego starcia - to mocno poturbowani. Czy czuje się pan podobnie ze względu na to, że została ujawniona teczka TW pańskiego ojca Macieja Damięckiego?

- Oboje z siostrą zdecydowaliśmy się udzielić obszernego wywiadu na ten temat, pierwszego i ostatniego, żeby tę sprawę podsumować i zamknąć. Jestem bardzo głęboko rozczarowany i zażenowany tym, jak wiele złego zrobiono zupełnie niepotrzebnie. Gdyby to mogło coś naprawić, coś wyjaśnić, to - chociaż chodzi o mojego ojca - może mógłbym to zrozumieć, może wszyscy moglibyśmy przeżyć jakieś katharsis. Tymczasem nie stało się nic poza tym, że wymierzony został cios w osobę wrażliwą i dobrą, a ktoś zbiłna tym jakiś kapitał. Zwyciężyła małostkowość.

Na początku kariery zagrał pan dwie duże role -w"Przedwiośniu" i w rosyjskiej superprodukcji "Córka kapitana". Potem na kilka lat zrobiło się o panu cicho, powrócił pan rolami serialowymi, a teraz zdecydował się na udział w "Tańcu z gwiazdami". W Internecie można przeczytać opinie ludzi, którzy bardzo krytycznie ocenili tę pańską decyzję.

- Było cicho, bo najpierw kończyłem Akademię Teatralną, potem wyjechałem na parę miesięcy do USA. Bardziej zależało mi na poznaniu Ameryki, niż na szukaniu zawodowych doświadczeń, choć zdarzyło mi się być na dwóch castingach. Aktorem się bywa, człowiekiem się jest - jak się te czasowniki poprzestawia, może być niedobrze. Wróciłem i stwierdziłem, że nabrałem dystansu do mojego zawodu. Ameryka pozwoliła mi zrozumieć jedną rzecz: że cel może uświęcać środki. Był taki człowiek, który chodził od studia do studia i pokazywał swój projekt filmowy. Ciągle go odsyłali, ale po jakimś czasie trafił do serialu, zagrał w reklamie... A potem się okazało, że to jest George Clooney. Wydaje mi się, że kompromis nie musi być oznaką słabości. Wprost przeciwnie, jeśli jest środkiem do osiągnięcia celu. "Inteligencja to zdolność przystosowania się" - mówi bohater, którego zagrałem w sztuce Teatru TV "Wojna kreskówek". I ma rację. A co do "Tańca z gwiazdami" - trzeba spróbować, żeby wiedzieć, co to jest. Ja znalazłem w tym programie coś swojego i ta świadomość mi wystarczy. Popularność to element zawodu aktorskiego, karygodne byłoby, gdyby była celem samym w sobie. Znam ludzi, którzy grają w serialach po to, żeby znaleźć się w gazetach. Ja podchodzę do tego tak: gram w serialu, przy okazji jestem w gazetach, może w konsekwencji zagram w kolejnym serialu, a potem zdobędę pieniądze na własny projekt? Dla mnie popularność to środek, który pomaga mi osiągnąć cel, czyli rozwój zawodowy.

Po "Krótkiej histerii czasu" podobno na dobre wciągnęło pana kino niezależne.

- Zawsze chciałem grać w kinie offowym. "Krótka histeria czasu" to pierwszy film Dominika Matwiejczyka, który powstał nie za jego pieniądze, czyli właściwie na pograniczu kina niezależnego i komercyjnego. Z jednej strony trochę mi żal, że znowu nie udało mi się zagrać w produkcji całkowicie niezależnej, ale z drugiej bardzo się cieszę, że mogłem wystąpić właśnie w takim przełomowym dla Dominika filmie i że pomogliśmy sobie nawzajem rozpocząć jakiś nowy, ważny etap. Podoba mi się u Dominika, że sam pisze scenariusze. Dlatego są szczere. W pracy nad filmem dla mnie zawsze najważniejszy jest kontakt z reżyserem. Może dawać mi dużo swobody albo przeciwnie, udzielać wielu wskazówek, metoda jest obojętna, ważne, żeby precyzyjnie się zrozumieć. Czasem to się udaje. I nie ma znaczenia, kto ma ile lat, tak samo dobrze rozumiałem się z Dominikiem Matwiejczykiem jak z Michałem Kwiecińskim.

Co takiego znalazł pan w offie, czego wcześniej nie dała panu polska kinematografia?

- Filmy niezależne są tańsze, a skoro coś się dzieje bez dużych pieniędzy, to znaczy, że zebrało się parę osób, którym bardziej zależało na efekcie i pracy niż na kasie. Oczywiście, ten kij też ma dwa końce: jeden taki, że to są ludzie, którym chce się bardziej niż innym, a drugi - że ceną niezależności często jest amatorszczyzna. To też się jednak zmienia. Sprzęt jest właściwie ten sam, wyrównuje się poziom artystyczny. Dla mnie najważniejsze jest coś innego: kasę można dziś znaleźć wszędzie, tylko trzeba umieć przekonywać, że tomnie ją warto dać. Żeby zrobić film, potrzeba czegoś więcej.

Pisze pan własny scenariusz. Czy to będzie film niezależny?

- Trzeba doprecyzować, co rozumiemy przez określenie "niezależny". Jeśli całkowitą niezależność finansową, powiem od razu: nie da się zrobić filmu za darmo. Przekonałem się o tym na własnej skórze. Jeszcze w Akademii Teatralnej napisaliśmy z przyjacielem Modestem Rucińskim scenariusz na podstawie wiersza Jonasza Kofty "Popołudnie". W projekcie uczestniczyła też Magda Różczka i Wojtek Mecwaldowski, tworzymy paczkę, która wymienia się poglądami, chce razem pracować. Włożyliśmy w ten projekt mnóstwo energii, a mimo to nic z tego nie wyszło. Tak naprawdę w czasie pracy nad tym filmem głównie musieliśmy z czegoś rezygnować. I w sumie dziś cieszymy się, że nam się nie udało, bo od tamtego czasu wiele się zmieniło. Poznaliśmy dziewczyny Monikę Krogulską i Karolinę Pawlak, które poprosiły nas, żebyśmy zagrali w ich debiutanckim filmie. Patrzyliśmy na nie z podziwem, przecież to my skończyliśmy szkołę teatralną, to my mieliśmy grupę artystyczną i mnóstwo pomysłów, a tu nagle pojawiają się dwie dziewczyny, które nigdy nie miały nic wspólnego z filmem, ale mają ogromną chęć i pasję. Udowodniły, że to wystarczy. Poprosiliśmy więc je o pomoc i z tą "nową krwią" wróciliśmy do naszego projektu. Zaczęliśmy jeszcze raz, aktualnie robimy ostatnie poprawki w scenariuszu i zbieramy pieniądze.

Uważa się pan za idealistę?

- Tak, idealistę, który potrafi przeżyć w naszym świecie. W innych czasach bycie romantykiem i idealistą to nie byłaby żadna zaleta, a w naszych - tak. Gdyby było łatwo, nie byłby to żaden sprawdzian. W tym sensie lepszych czasów nie mógłbym sobie wymarzyć.

Na zdjęciu" Mateusz Damięcki w filmie "Jutro idziemy do kina".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji