Artykuły

Nareszcie jakiś facet w kinie

- Miałem niezły dylemat - grać na etacie we Współczesnym w "Wizycie starszej pani" drugorzędne role typu: sprawozdawca drugi czy dziennikarz czwarty i być na scenie w sumie pięć minut, czy wybrać dużą rolę w filmie? Zaryzykowałem rolę w "Psach" - mówi ARTUR ŻMIJEWSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Cztery Telekamery Tele Tygodnia dla najpopularniejszego aktora i jedna z głównych ról w cieszącym się niesłabnącą sympatią widzów serialu "Na dobre i na złe". Znakomite role w serialach sensacyjnych "Fałszerze" oraz "Odwróceni" udowodniły, że ten popularny aktor nie osiadł na laurach i wciąż nie pokazał swoich wszystkich możliwości.

Była połowa lat 80. 19-letni Artur Żmijewski - raczej humanista niż umysł ścisły - postanowił zostać aktorem. Pamięta Pan, na co Pan wtedy liczył? Na rozgłos? Popularność?

- Nie! Ja po prostu już całkiem poważnie wtedy myślałem o teatrze. W latach 80. brakowało nam perspektyw, a w teatrze - niezależnie od wszechwładnej cenzury - można było jednak mówić

o sprawach ważnych. Na warszawskich scenach oglądaliśmy wtedy "Obłęd" Krzysztonia, a później "Dziady" Mickiewicza, Myślałem, że jak zagram Konrada Gustawa, to będę mógł światu coś istotnego powiedzieć. Przynajmniej tym, którzy chcą posłuchać. Wtedy jeszcze zawód aktora był prestiżowy.

Czy to było Pana pierwsze wielkie rozczarowanie?

- Tak, bo przyszedł rok 90. i okazało się, że wszystko zaczęło padać. Koledzy, którzy kończyli szkołę, nie mogli się "załapać" na żaden angaż. Ja o tyle byłem w niezłej sytuacji, że jeszcze na studiach debiutowałem w "Lawie" Konwickiego, na trzecim roku zagrałem też u Zanussiego w "Stanie posiadania". Dzięki temu nie byłem już tek zupełnie anonimowy, a to wiele ułatwiało.

Nie miał Pan jakiegoś awaryjnego planu na życie?

- Mówiłem sobie tylko, że nikt nigdy nie obiecuje nikomu, że po skończeniu studiów musi pracować w wyuczonym zawodzie. Ale akurat miałem szczęście i wraz z trójką kolegów ze studiów znalazłem angaż w warszawskim Teatrze Współczesnym. Przetrwałem tam 3 lata i zrezygnowałem.

Dlaczego?! To był przecież prestiż.

- Mało grałem. A byłem już wtedy żonaty. Kiedy mi się urodziła córka, żona jeszcze kończyła studia. Chcieliśmy kupić jakieś mieszkanie lub choćby wynająć, bo jak długo można kątem mieszkać u mamy czy u teściów? Miałem zaproszenia do filmu czy Teatru Telewizji, ale nie mogłem z nich korzystać, bo byłem związany etatem.

Pewnie za każdym razem, gdy przychodziła propozycja spoza teatru, musiał Pan pytać o zgodę?

- A zgody nie dostawałem, bo niby zaraz miałem coś robić. A potem się okazywało, że nie robiłem. W końcu Władek Pasikowski zaproponował mi dużą rolę w "Psach". Miałem niezły dylemat - grać na etacie we Współczesnym w "Wizycie starszej pani" drugorzędne role typu: sprawozdawca drugi czy dziennikarz czwarty i być na scenie w sumie pięć minut, czy wybrać dużą rolę w filmie? Zaryzykowałem rolę w "Psach".

Trawiła Pana niecierpliwość?

- Pomyślałem sobie, że jak później nie będę grał - trudno, znajdę sobie inny zawód, przecież jestem dużym chłopcem i muszę sobie radzić. Byłem zdeterminowany. Mógłbym robić wszystko, byle jakoś wystartować. I po raz kolejny okazało się, że ryzyko jest na ogół opłacalne. Tym bardziej że dostaje się wtedy jakiegoś wewnętrznego napędu. Nigdy potem po "Psach" nie było tak, żebym nie miał czegoś do roboty. Dyspozycyjność okazała się moim atutem.

Tylko, że zamiast Konrada Gustawa grał Pan handlarza bronią w "Psach". A Pan przecież chciał ludziom mówić ważne rzeczy...

- Ten Konrad Gustaw z "Lawy" odbił mi się czkawką. Już po 2. części "Psów" Julek Machulski przyznał się, co wtedy o mnie pomyślał: - Taki młody, delikatny, nieprzystosowany, eteryczny. Czy on potrafi coś jeszcze? Po "Psach" skonstatował: - No, nareszcie poza Bogusiem Lindą jakiś facet w kinie się urodził. Od tamtej pory niesie mnie ta dobra fala. I od dawna przestałem być wolnym strzelcem. W Narodowym siedzę już 10. sezon. Najpierw wziąłem zastępstwo za kolegę, ale po drugiej premierze dostałem stały angaż. Od lat dzielę garderobę z Mariuszem Bonaszewskim.

Ten mocny facet z "Psów" długo potem się za Panem ciągnął?

- Jakiś czas. Ale wtedy byłem już na tyle mądry, że wiedziałem, że skoro raz wyszedłem z szuflady, to potrafię to zrobić i po raz drugi.

Nie wiem, czy z doktorem Burskim pójdzie równie łatwo.

- To prawda, Jakub na długo zmienił mój wizerunek zawodowy. Gram tę postać już 8 lat i będę z nią kojarzony, dopóki serial będzie emitowany. Ale nie sądzę, żeby zaczął się syndrom Janka z "Czterech pancernych" (śmiech). Chociaż miałem pełną świadomość, że tak się może zdarzyć. Jeśli co tydzień jest się gościem w czyimś domu, nie może być inaczej.

To Pana podstawowe źródło zarobków? Nie miał Pan ochoty nigdy zrezygnować z tej roli? Proszę wybaczyć drażliwe pytanie: Zrezygnowałby Pan z niej, gdyby nie pieniądze?

- Dlaczego miałbym to zrobić? Przecież gram też w filmach, teatrach telewizji, robię różne rzeczy. Nie chciałbym liczyć naprędce, ale serial nie jest głównym moim źródłem utrzymania.

To może 50 procent?

- Myślę, że mniej. Bez serialu bym sobie poradził. Zresztą kasa to nie mój świat. Czasem trzeba sobie powiedzieć: - Nie chcę tych pieniędzy. Bo one nie są najważniejsze. Lubię mieć frajdę robienia tego, co może okazać się pożyteczne, i tego, na co mam ochotę. Wiele rzeczy robię za darmo.

A "Katyń" Andrzeja Wajdy?

- Udział w tym filmie to dla wszystkich aktorów ogromne wyróżnienie. Ten film przeszedł do historii polskiego kina, zanim jeszcze powstał! Przecież przez 50 lat nie można było o Katyniu mówić, a teraz film jest realizowany przez mistrza, który w ten sposób opowiada także własną historię rodzinną. Gram rotmistrza 8. Pułku Ułanów, postać szczególnie bliską Andrzejowi Wajdzie. Jej pierwowzorem był jego ojciec!

Poruszał się Pan w dość delikatnej materii. To było chyba wchodzenie w duszę reżysera.

- Trochę tak. Ale wydaje mi się, że dość łatwo się zrozumieliśmy. W filmie jest dramatyczna scena rozmowy rotmistrza z żoną, w trakcie której pojawia się też dziecko. To scena o rozstaniu. Rotmistrz przedłożył dobro swoich ludzi, z którymi był internowany przez Rosjan, nad dobro swojej rodziny, której odmówił powrotu do Krakowa. On nawet nie potrafiłby sobie wyobrazić dezercji. Bo taki był etos przedwojennego oficera. Poczucie obowiązku było dla rotmistrza pierwszorzędne - to się rysuje bardzo wyraziście, zwłaszcza w kontekście naszej codzienności, kiedy brak zasad bywa normą.

Andrzej Wajda jakoś szczególnie ustawiał tę rolę?

- Chciał tylko, żeby był człowiekiem z krwi i kości, wiarygodnym dla widza. Ta rola to dla mnie naprawdę niesamowita frajda. I w jakiś sposób powrót do dobrych studenckich czasów, bo pan Andrzej Wajda był moim profesorem w Akademii.

Zapamiętał Pan jakąś jego dewizę, którą stosuje Pan w aktorskim życiu?

- Było takich wiele. Ostatnio przypomniało mi się, jak pan Andrzej mówił na zajęciach: W łazience przed lustrem każdy z nas jest geniuszem, a jak przyjdzie do konfrontacji z pomysłami innych, może się okazać, że twój pomysł jest kompletnie nietrafiony. Sztuka tkwi w wypracowaniu kompromisu. Nie wolno zatem forsować rzeczy, które może i są dobre, ale nie pasują do całości. Jak się to zrozumie, człowiekowi jest w życiu trochę łatwiej.

Pamięta Pan o tym na co dzień?

- Też. Ale miałem to w pamięci przede wszystkim wtedy, gdy reżyserowałem niektóre odcinki "Na dobre i na złe".

Lubił Pan tę pracę?

- Bardzo. Choć nigdy w życiu nie wracałem do domu bardziej zmęczony niż po reżyserowaniu. Aktor może "uprawiać" swoją działkę na planie, nawet jeśli czasem myśli o czymś, co jest na boku. Reżyser musi zapanować nad wszystkim - to ciężka fizyczna i koncepcyjna praca. A potem jest jeszcze przygoda w montażowni, gdzie można wiele złych zdjęć naprawić, ale i sporo zepsuć.

Słucham z zachwytem, jak Pana kręci praca. Znajduje Pan w tym szaleństwie jeszcze czas na przykład na wędkowanie?

- (śmiech) Kija nie moczyłem od ponad trzech lat, sprzęt mi pewnie zardzewiał, bo nie mam na nic czasu. Mam tylko nadzieję, że kiedyś przeczytam te książki, które kupuję i wstawiam do biblioteki. A mam ich spory zapas. Na razie jest taki czas w moim życiu, że pracuję intensywnie. Uważam, że okres między 35. a 50. rokiem życia to okres żniw. Ja mam 42 lata, więc jestem w najlepszym wieku. Potem dopiero będzie czas, żeby sobie troszkę odpocząć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji