Artykuły

Gołda, czyli Gienia

- W teatrze grałam właściwie przez cały czas od momentu, gdy pojawiłam się w nim po raz pierwszy, w 1969 roku. I z warszawskim Teatrem Żydowskim im. Estery, Rachel i Idy Kamińskich podróżowałam po świecie. To był i jest do dzisiaj mój drugi dom - mówi GOŁDA TENCER, aktorka Teatru Żydowskiego w Warszawie.

Do kawiarni w warszawskim Teatrze Żydowskim wchodzę po sforsowaniu kilkorga drzwi. Pani Gołda już trzecią godzinę udziela wywiadu, a za mną ustawia się w kolejce pan z sejmiku mazowieckiego. Jest jeszcze spotkanie w sprawie przedstawienia "W kuchni mamy Soni", no i syn ma kolejny samochód do kasacji. Trzeba będzie się tym i zająć. Naszą rozmowę co chwila przerywa kolejna zmieszana młoda w dziewczyna: - Pani Gołdo, wydrukowałyśmy program, spojrzy pani? - Pani Gołdo, przyszedł pan od zaproszeń, porozmawia pani? Zbliża się kolejna edycja festiwalu singerowskiego.

Była pani już na wakacjach?

- Właśnie wróciłam. To były moje najdłuższe i pierwsze od niepamiętnych czasów wakacje - trzy tygodnie. Do tej pory nie jeździłam nigdzie dłużej niż na parę dni, bo cały czas mi się wydawało, że moje małe dziecko na mnie czeka. Jestem specjalistką od wyrzutów sumienia dobrze znanych pracującym matkom.

Ale przecież pani syn już studiuje...

- Dlatego pojechałam. Ale i tak martwię się o niego. To przecież jeszcze dziecko. Kilka lat temu zrobił swój pierwszy krótki film. Zatytułował go "Pocałunek". To historia miłości dwojga starych ludzi. Zdziwił mnie tym pomysłem bardzo, skąd w młodym człowieku takie zainteresowania? Teraz skończył reżyserię w Londynie, kręci swój film dyplomowy. Ciągle robi jakieś filmy i reklamówki, gra na scenie, prowadzi koncerty, duże imprezy plenerowe i co chwilę ma jakiś nowy porywający projekt. Chyba myśli trochę innymi kategoriami niż my, jego rodzice. Obserwowałam go podczas takiego artystycznego wydarzenia w Częstochowie. Miał niesamowity luz, dystans do siebie, opowiadał dowcipy, ba, konkurował ze swoim ojcem, a trzeba wiedzieć, że Szymon Szurmiej jest mistrzem żartu. Krótko mówiąc, ma pani rację, to już mężczyzna i światowiec, ale ja wciąż jestem żydowską matką. Teraz częściej się spieramy i kłócimy, ale się kochamy. Dla mnie on zawsze będzie moim małym synkiem.

Wychowywała pani swojego syna pod kloszem?

- Przyznaję, że tak. Gdy był mały, wciąż żywe były dla mnie wspomnienia Marca '68, więc może podświadomie chciałam go przed tym ochronić. Co pewien czas powraca pytanie, dlaczego tyle się mówi o polskim antysemityzmie, skoro antysemityzm istnieje wszędzie. Nas, żyjących tutaj, ten światowy po prostu mniej boli. Mieszkałam w Łodzi przy Próchnika 28, a teraz żyję w Warszawie i chcę się tu czuć bezpiecznie ze swoją rodziną. Jakoś mi się to udaje, właściwie od zawsze. W latach 80. założyłam w Warszawie pierwsze żydowskie przedszkole. Do dzisiaj zresztą istnieje, jest to teraz przedszkole lauderowskie, które przyjmuje wiele dzieci, nie tylko z rodzin żydowskich. Na początku dzieci było tylko sześcioro, a siedzibą było mieszkanie urządzone przywiezionymi z mojego domu meblami. Potem posłałam Dawida do szkoły amerykańskiej, w której od początku był otoczony dziećmi z różnych stron świata, z różnych kultur, religii. Ta szkoła uczyła otwartości, w niej każdy mógł się czuć swobodnie. Niezwykle ważne są też szkolne przyjaźnie, czego doświadczam sama po tych wszystkich latach, które minęły od czasu, gdy ukończyłam szkołę średnią Pereca w Łodzi. Przyjaciele ze szkolnej ławy dzwonią do mnie do domu i chcą rozmawiać z Gienią. Wtedy już wiem, że to ktoś z mojego dziecięcego łódzkiego świata. Gienią nazywali mnie rodzice, którzy wprawdzie dali mnie i bratu żydowskie imiona, ale później z wiadomych przyczyn woleli, aby nasze imiona zbytnio się nie wyróżniały. Niemniej to były najpiękniejsze lata mojego życia.

Większość pani środowiska to ludzie, którzy musieli opuścić Polskę w 1968 roku. Ilu zostało?

- W historii naszej szkoły było 13 roczników maturalnych. Zostało nas w Polsce pięcioro. Moim zdaniem Marzec '68 to najbardziej haniebna data w powojennej historii Polski. Dla mnie i moich szkolnych kolegów był to definitywny koniec dzieciństwa. W ciągu miesiąca połowa mieszkańców Łodzi "zniknęła". A przecież nie wydarzył się żaden kataklizm, tylko politycznie inspirowana antysemicka nagonka. Ludzie tacy jak mój tata, który przeżył getto i obóz koncentracyjny, mieli jeszcze żywą pamięć Zagłady. Może dlatego mimo podłego klimatu tata postanowił zostać w Polsce: chciał pilnować grobów zmarłych, ciągłości pokoleń swojej rodziny. A z nim zostałyśmy ja, moja mama. Mój brat wkrótce musiał wyjechać. Wtedy umarła część świata, do którego przynależałam: piękna żydowska tradycja świąt, spotkań rodzinnych, a nawet częstych odwiedzin sąsiadek podziwiających świetną kuchnię mojej mamy. Zostałam na granicy dwóch kultur, dwóch nie zawsze sobie wzajemnie życzliwych narodów i dwóch trudnych historii. Największą ironią w tym wszystkim jest to, że gdy my, pokolenie Marca '68, co kilka lat spotykamy się w Izraelu albo innych miejscach na świecie i wieczorem siadamy do stołu, to śpiewamy "Płonie ognisko w lesie". Przypominamy sobie naszą Łódź, do której nikt z nas, nawet ja, już nie wróci, bo tamtej Łodzi już nie ma. Gdy w tym roku otwierałam wystawę "I ciągle widzę ich twarze. Fotografia Żydów polskich", tym razem w Nowym Jorku, sukcesem było dla mnie nie to, że "New York Times" napisał entuzjastyczną recenzję, ale to, że na wernisaż z całego świata przyjechało ponad sto osób z mojej dawnej łódzkiej szkoły.

Czy czuje się pani strażniczką tradycji, czy ciąży pani brzemię naczelnej polskiej Żydówki?

- Przede wszystkim jestem szczęśliwym człowiekiem, robię to, co lubię, gram w teatrze, od 20 lat prowadzę Fundację Shalom. Moim największym życiowym sukcesem jest nasz syn Dawid, choć uważam, że wytrzymać tyle lat z Szymonem Szurmiejem to też jakieś osiągnięcie. Ale jednocześnie noszę w sobie pamięć Szoah. Istnieje coś takiego jak syndrom drugiego pokolenia. Ta trauma to zapamiętane z dzieciństwa cierpienie taty, który nie opowiadał o swoich przeżyciach z obozu i getta, ale w środku nocy budził się z krzykiem. To wysłuchanie wielu bolesnych historii poszukiwania własnej tożsamości. Historii ocalonych i wychowanych przez katolickie i protestanckie rodziny ludzi, którzy muszą dowiedzieć się, że są Żydami, nawet jeśli ta wiedza zniszczy ich świat. Jakiś mądry pisarz powiedział: "Moja mama urodziła bliźniaki - mnie i strach". Ten strach zostanie chyba ze mną już na zawsze. Mój mąż ma typowy dla wojennego dziecka "syndrom pełnej lodówki": nasza musi być zawsze pełna, nawet jeśli nie ma takiej potrzeby. To wszystko nosimy głęboko w sobie i nic na to nie poradzimy, mimo że oboje kochamy życie i lubimy ludzi, których spotykamy na swej drodze.

Czy czuje się pani polską patriotką?

- Polskim patriotą jest Szymon Szurmiej, nigdy nie pozwolił powiedzieć złego słowa na Polskę i na Polaków, zawsze broni tego kraju. A ja kocham kraj, w którym się urodziłam, ale widzę też jego wady. Jestem wychowaną w żydowskim domu dziewczyną, której wydawało się, że wszyscy Żydzi w Polsce, skądkolwiek pochodzą, mają taki sam, cudowny, kochający się, tradycyjny dom jak ja. Później okazało się, że tak nie jest. Spotkałam niedawno w Sopocie na ulicy pana, który zagadnął mnie w jidysz. Powiedział: "Pani Gołdo, ja uciekam". Zdziwiona poprosiłam, żebyśmy usiedli na chwilę przy kawie. Spytałam, czy jego rodzina wie, że jest Żydem. Powiedział, że nie. Spytałam o nazwisko, ale nie chciał mi powiedzieć. Jego bezsilność i zagubienie były porażające. Dlaczego 60 lat po wojnie ten człowiek czuł strach? To daje do myślenia.

Czasami te opowieści są po prostu zabawne. Ostatnio pewien człowiek opowiadał mi, że u niego w domu mówiło się w jidysz, ale rodzice, bojąc się, tłumaczyli mu, że rozmawiają po francusku. Albo po którymś z konkursów współorganizowanych przez Fundację napisała do mnie młoda laureatka, która wygrała wyjazd do Izraela, że nie może odebrać nagrody, bo jej ojciec jest antysemitą i nie zgodzi się na wyjazd. To dla mnie trochę abstrakcja. Ja sama na co dzień dostaję od ludzi wiele dowodów sympatii. Może dlatego, że nie ukrywam tego, kim jestem, ludzie podchodzą do mnie z wielką otwartością. Dziękują mi za to, co zrobiłam dla ocalenia kultury żydowskiej w Polsce. W tym gronie są też Polacy, dla których międzywojnie było okresem świetności tego kraju i wspominają je z sentymentem. Oni doceniają to, że staram się namawiać ludzi, aby powrócili do tolerancji i poszanowania bliźniego. Dziś, jak sądzę, warto odwoływać się do tych wartości w polskich szkołach.

Jest pani szefową Fundacji i opiekunką dobrze zapowiadających się artystów, ale także aktorką. Kiedy ma pani czas na sztukę?

- Jak Dawid był mały, odwoziłam go do szkoły, potem jechałam na próbę w teatrze do godziny 14, potem do szkoły po niego, do domu i na spektakl. Sama wychowałam się na podwórku bez trawy, ale jemu postanowiliśmy zafundować ten zielony luksus i wynieśliśmy się do Komorowa, stąd konieczność dojazdów. Ale w teatrze grałam właściwie przez cały czas od momentu, gdy pojawiłam się w nim po raz pierwszy, w 1969 roku. I z warszawskim Teatrem Żydowskim im. Estery, Rachel i Idy Kamińskich podróżowałam po świecie. To był i jest do dzisiaj mój drugi dom.

A czy pani rodzina recenzuje pani karierę zawodową?

- Rodzina trójki artystów, ba, trójki reżyserów i aktorów, to jedna wielka awantura. My się nieustająco spieramy, krytykujemy, inspirujemy. Cała nasza trójka żyje teatrem, kinem, sztuką, więc nie jest nudno, ale owszem, czasami można zwariować. Dlatego chciałam, żeby mój syn był inżynierem, adwokatem czy lekarzem, jak przystało na porządną żydowską rodzinę, ale się nie udało. Za to teraz spotykamy się na scenie.

Chciałaby pani czasami, żeby życie potoczyło się inaczej, żeby miała pani wolność wyboru miejsca, czasu?

- Czasem pytają mnie, dlaczego w 1968 roku zostałam w Polsce. Odpowiadam zawsze, że tak się po prostu ułożyło. Na początku chciałam pozostać z tatą, ale po latach coraz częściej myślę, że tak musiało być po to, żeby moi łódzcy przyjaciele mieli dokąd wrócić. Nawet tym niepogodzonym z Polską, którzy wahają się, czy przyjechać, mówię: Przyjeżdżacie do mnie. Ja na was czekam. To zwykle działa. Oczywiście wolałabym, żeby czekała na nich Polska. To moje najgłębsze pragnienie, żeby "marcowym" zaproponowano zwrot polskiego obywatelstwa. Zwracam się właśnie z taką inicjatywą do rządu polskiego. Nie znam się na legislacji i nie wiem, w jaki sposób można ten proces przeprowadzić. Wiem tylko, że byłby to piękny i potrzebny gest, gdyby to polski rząd niejako automatycznie przyznał obywatelstwo polskie wszystkim tym, którym odebrano je w marcu 1968 roku, bądź zwrócił się do tych ludzi z zapytaniem, czy chcieliby przyjąć obywatelstwo polskie. Dzisiaj sami muszą o to prosić, a to jest upokarzające.

Jak pani żyje teraz, gdy syn wyfrunął już z domu?

- W biegu. Jak zawsze. Po pierwsze, ja nie mogę wytrzymać sama ze sobą. Potrzebuję być otoczona ludźmi i sprawami. Kończę jedno przedsięwzięcie, spełnienie jakiegoś mojego marzenia, na przykład montujemy w Warszawie na Dworcu Gdańskim tablicę, która upamiętnia ostatni polski przystanek marcowych Żydów opuszczających kraj na zawsze. Albo wpisuję w swój kajecik kolejny punkt-marzenie: renowację pomnika Bohaterów Getta. Mija kilka lat i renowacja się odbywa, chociaż na początku nie miałam pojęcia, jak, za co i kiedy mi się to uda. Wydobywam z zapomnienia, choć na kilka dni, ulicę Próżną w Warszawie, w tym roku odbędzie się już czwarta edycja Festiwalu Kultury Żydowskiej "Warszawa Singera". W Teatrze Żydowskim zagra Leszek Możdżer, zaśpiewa Edyta Geppert, w kościele Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim, który w czasie wojny ratował Żydów, Sinfonia Varsovia pod dyrekcją Jacka Kasprzyka zagra "Ocalałego z Warszawy" Schónberga i "Requiem" Mozarta, na ulicy Próżnej otworzą się kawiarnie, księgarnie, będzie się czuło zapach wyjętego z pieca chleba, znowu słychać będzie jidysz. Ale festiwal się skończy, a ja na pewno rzucę się w coś innego. Niechcący jakoś stałam się nagle jakąś straszną wyrocznią, seniorką rodu, Ćwiklińską jakąś, nie wiem, jak i kiedy to się stało, ale od pewnego momentu ludzie zaczęli w pełnym adoracji milczeniu czekać, aż się odezwę. Bardzo mi z tym ciężko. Prawda jest taka, że dopiero gdy trzy lata temu zmarła moja mama, poczułam, że jestem już naprawdę dorosła. Czasem myślę, że wolałabym być tamtą małą dziewczynką marzącą o aktorstwie i szczęśliwym życiu. Ale cóż... ratuję się żartem.

***

Gołda Tencer ur. 2 sierpnia 1949 r. w Łodzi polska aktorka i piosenkarka żydowskiego pochodzenia. W 1971 roku ukończyła Studium Aktorskie przy Państwowym Teatrze Żydowskim w Warszawie. Obecnie jest aktorką i reżyserką tego teatru, a także dyrektorką założonej przez siebie Fundacji Shalom. Publiczności znana jest nie tylko ze swoich ról w sztukach należących do klasyki języka jidysz (np. Lea w "Dybuku" An-skiego), lecz także jako pieśniarka - interpretatorka twórczości Gebirtiga i Mangera oraz ludowych pieśni. Ma też na koncie role filmowe, m.in. w filmach "Miłość i wojna" w reżyserii Moshe Mizrachiego, "David" - Petera Lilienthala (nagroda Złotego Lwa), "Austeria" Jerzego Kawalerowicza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji