Artykuły

Pusta forma

"Peer Gynt" Janiszewskiego to próba reinterpretacji dramatu Ibsena, krok w stronę odczarowania i ukazania Peera jako everymana, człowieka poszukującego własnej tożsamości i sensu istnienia. Być może, gdyby próba ta została przeprowadzona z innym zespołem aktorskim, w innym teatrze, można by uznać ją za udaną - o "Peer Gyncie" w reż. Ireneusza Janiszewskiego w Teatrze Polskim w Szczecinie pisze Dominika Lutobarska z Nowej Siły Krytycznej.

Przedpremierowe deklaracje brzmiały obiecująco: w lokalnej prasie można było przeczytać o "porażającej aktualności" dramatu Ibsena, Peer Gyncie jako współczesnym everymanie, a na stronach internetowych szczecińskiego Teatru Polskiego o tym, że dramat Ibsena można odczytać jako metaforę kondycji Europy Zachodniej, która jest Europą Indywidualnych Jednostek szukających Wolności w swoim Indywidualizmie. Jakkolwiek enigmatycznie by to nie brzmiało, koncept uwspółcześnionej realizacji Peer Gynta autorstwa Ireneusza Janiszewskiego wydawał się interesujący.

Twórcy spektaklu postawili na współczesność i nowoczesność: w programie do przedstawienia obok sążnistego tekstu samego reżysera, fragmenty z Etyki ponowoczesnej Zygmunta Baumana; kolejne sceny gęsto uzupełnia i puentuje efektowna i sugestywna muzyka Clinta Mansell'a z filmu Darrena Aronofsky'ego Requiem dla snu; współczesne kostiumy, rekwizyty, scenografia. Żadnych troli, elfów, ani innych śladów baśniowości i elementów skandynawskiej mitologii. Spektakl dzieli się na dwie części: pierwsza przedstawia zdarzenia i relacje interpersonalne, mające świadczyć o postępującej degradacji emocjonalnej, mentalnej i moralnej głównego bohatera (Sławomir Kołakowski) - toksyczny związek z matką Aasą (Lidia Jeziorska), wesele Ingrid (Katarzyna Sadowska), spotkanie Solweigi (Dorota Chrulska), seks z Ingrid, z pasterkami - prostytutkami, rozmowa z tajemniczym mężczyzną - Krzywym (w tej roli wyróżniający się Jacek Polaczek), wreszcie ucieczka z rodzinnej wioski.

Pełen realizm. Scena jest podzielona na trzy części, które "grają" kolejno, nigdy jednocześnie: mieszkanie matki wyposażone w lodówkę, telewizor i niewygodny fotel-łóżko, sala weselna z dwoma stołami - ławkami szkolnymi i jarzeniowym oświetleniem, tonąca w czerwieni sypialnia Ingrid i miejsce spotkania pasterek - prostytutek... Pierwszą część zamyka Peer Gynt z walizką w dłoni i towarzyszący mu dźwięk odlatującego samolotu. W drugiej części obserwujemy już kolejne etapy podróży - tak fizycznej jak i mentalnej - w której w zasadzie do samego końca pozostaje główny bohater. Podróży w stronę "odnalezienia siebie" i sklecenia jakiejś spójnej tożsamości. Trudno jednak utożsamić się z Peer Gyntem Sławomira Kołakowskiego, trudno go zrozumieć: jego życiowy dramat i przemiany pozostają dla widza nieczytelne. Nie ma tu ruchu, kolejne wydarzenia rozgrywają się na środku sceny - Peer staje się handlarzem bronią, biznesmenem, kapitalistą, politykiem, guru i wreszcie cesarzem w szpitalu psychiatrycznym. W końcu wraca do rodzinnej wioski, bierze udział w pogrzebie chłopa, spotyka Odlewacza Guzików (Polaczek), który uświadamia mu, że z jego "bycia sobą" kompletnie nic nie wynika, że nie sprostał przeznaczeniu i nadaje się tylko do przetopienia, podobnie jak reszta niedoskonałych elementów rzeczywistości. Nie ocali go miłość Solweigi - jak mogłaby go ocalić kobieta? Peer Gynt traktuje kobiety przedmiotowo - są głupie, albo nie mają duszy jak Anitra, w najlepszym wypadku to Małpy.

Realizm, współczesny kostium, scenografia, muzyka - wszystko po to, by jak najdosłowniej oddać uniwersalność i aktualność dziewiętnastowiecznego dramatu: "owe wzbogacające opowieść wątki baśniowe, niejednokrotnie przesłaniają siłę wypowiedzi, jaką może być Peer Gynt. Niejednokrotnie stają się, uwodzącym teatralną efektownością, dodatkiem, który odwodzi uwagę od głównego wątku, w którym kryje się uniwersalny przekaz Ibsena" - pisze reżyser w programie do swojego spektaklu. Czy jednak wystarczy ubrać Peer Gynta w kraciastą koszulę i wsadzić mu w usta jak najwięcej kwestii o "byciu sobą", postawić w pokoju Aasy - matki Peera telewizor, zamienić ibsenowskie pasterki w tandetnie ubrane prostytutki, aby zdołać dziś dotrzeć do esencji dramatu Ibsena i jego aktualnego przesłania? Czy współczesny kostium i oprawa muzyczna oraz kilka wyciętych z tekstu truizmów wystarczą, by poemat dramatyczny z XIX wieku uczynić żywym, aktualnym i ważnym teatralnym przedsięwzięciem?

Na nic Bauman w programie, na nic kiepsko skrojone garnitury weselnych gości, na nic głośna muzyka z Requiem dla snu, na nic pasterki-prostytutki, na nic wybrzmiewający w offie dźwięk startującego samolotu w momencie rozpoczęcia wędrówki Peera - paradoksalnie nie jest współcześnie, nie jest nowocześnie. Aktorzy z emfazą deklamują tekst, potrząsają rękami - Grają. Grają tak, że w pierwszej części spektaklu nie wierzy się w ani jedno ich słowo, w ani jeden gest, natomiast druga część, rozgrywana nudno na środku sceny, w którymś momencie staje się po prostu bełkotliwa i niezrozumiała. Aktorzy drepczą lub szamoczą się, wykonując serie konwencjonalnych gestów, wypowiadając tekst, którego zdają się sami nie rozumieć - chwilami można odnieść wrażenie, że uczestniczy się w czytaniu skróconego dramatu, którego nikt nie wyreżyserował.

Twórcy aspirują do analizowania kondycji współczesnego człowieka, tymczasem wszystkie postaci wydają się do bólu nieprawdziwe, papierowe, schematyczne, żadne. Spektakl od pierwszej sceny obrasta w stereotypy i banały, tak, że w pewnym momencie ich ciężar staje się nieznośny. Aasa lamentująca, że straciła wszystko, podczas gdy zabierają jej telewizor, to tylko jeden z przykładów przenikliwych metafor w tym spektaklu. Nie sposób o tym pisać, brakuje podstaw do analizy i interpretacji, archaiczna forma i gra aktorska niweczą zarówno szlachetne zamysły reżyserskie jak i oczywistą wielkość ibsenowskiego dramatu.

Podczas gdy Sławomir Kołakowski jako Peer Gynt miota się, krzyczy, gestykuluje i przeżywa dramat, ponieważ chce "być sobą" i odnaleźć sens swojego istnienia, można jedynie zastanawiać się nad sensem istnienia tego typu teatralnej formy. Formy, wobec której widz pozostaje niewzruszony, formy, która kłamie i okalecza wartościowy tekst - formy pustej, archaicznej i przebrzmiałej.

"Peer Gynt" Janiszewskiego to próba reinterpretacji dramatu Ibsena, krok w stronę odczarowania i ukazania Peera jako everymana, człowieka poszukującego własnej tożsamości i sensu istnienia. Być może, gdyby próba ta została przeprowadzona z innym zespołem aktorskim, w innym teatrze, można by uznać ją za udaną. Tymczasem jednak nie pozostaje nic innego, niż tylko przyjąć perspektywę Odlewacza Guzików: przedstawienie należałoby przetopić w tyglu jako twór nieudany, który nie sprostał swemu przeznaczeniu. W tym sensie spektakl Janiszewskiego ma naprawdę wiele z samego Peer Gynta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji