Artykuły

Niebieskie ptaki

Gdy zobaczycie szaleńców biegających po ulicy na szczudłach, puszczających mydlane bańki czy połykających ogień, możecie mieć pewność, że to aktorzy teatru KTO, albo ich goście. Artyści nic się nie zestarzeli, choć właśnie świętują jubileusz 30-lecia - pisze Magda Huzarska-Szumiec w Gazecie Krakowskiej.

Co pewien czas krakowskie gołębie wpadają w popłoch. Kiedy wzbijają się bez powodu w powietrze lub bez większego sensu przemieszczają z jednego rogu Rynku na drugi, możemy mieć prawie pewność, że niebawem wystąpi tu teatr KTO albo jego goście, zaproszeni na Festiwal Teatrów Ulicznych. Gołębie czują, że będą musiały na jakiś czas ustąpić miejsca artystom, prestidigitatorom, połykaczom ognia, szczudlarzom i klaunom, którzy zagarną dla siebie cały plac, nie szczędząc głośnych wybuchów petard i płonących pochodni. Za nimi - jak zawsze - ściągną tłumy spragnionych rozrywki widzów. Publiczność KTO nie ma co jednak liczyć tylko na pustą, ludyczną zabawę. Bowiem teatr od trzydziestu lat, choć stosuje niezwykle sugestywne i nieraz cyrkowe środki wyrazu, to jednak proponuje mądre, skłaniające do refleksji przedstawienia.

Pierwszym z nich był "Ogród rozkoszy", spektakl grany przez zespół, który jeszcze wtedy nie miał nazwy. Wymyślił ją potem Bronisław Maj, gdy naprędce trzeba było podać nazwę grupy, bo inaczej nie udostępniono by jej sali w studenckiej "Nawojce". Wtedy to znany krakowski poeta stwierdził, że teatr musi mieć w nazwie literę K - bo jest krakowski, T-no bo teatr i O - bo ładna samogłoska, a poza tym zaimek. Stąd wyszło KTO, do którego grafik domalował charakterystyczny kciuk, który stanowi do dziś znak firmowy zespołu.

Hipisowska kontrkuKura i niecenzuralny ..Ogród"

Nim to się jednak stało, grupa przyjaciół, absolwentów polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, w szarym, ponurym roku 1977 postanowią coś wspól-niezrobić. Najpierw były długie, nocne rozmowy przy winie i niekończące się spory artystyczne. W ich efekcie Adolf Weltschek, Bogdan Rudnicki i Bronisław Maj napisali wspólnie scenariusz "Ogrodu rozkoszy". Weltschek postanowił na jego podstawie wyreżyserować spektakl. - To były jeszcze takie trochę hipisowskie czasy. Ja miałem włosy do ramion, chodziłem w ogrodniczkach z brezentu i grałem na gitarze - opowiada dzisiejszy dyrektor KTO Jerzy Zoń. - Byliśmy wtedy aktorami teatru STU. Graliśmy w nim prawie od sześciu lat i zamarzyła nam się inna forma wypowiedzi, nasza własna. STU już nas trochę znużył, choć teatr ten wtedy był w bardzo dobrym okresie, bo grał m.in. "Pacjentów" na podstawie "Mistrza i Małgorzaty". Chwała Krzysztofowi Jasińskiemu za to, że zrozumiał nasz bunt i dał nam pomieszczenia przy ulicy Brackiej 15, z których teatr STU właśnie się wyprowadzał na Aleje. Zaczęliśmy tam próby, które trwały przez rok. Efekt był rewelacyjny. W cuglach wygraliśmy Festiwal Teatrów Debiutujących w Kielcach i zaczęliśmy z przedstawieniem jeździć po całej Polsce.

Kłopoty z cenzurą

"Ogród rozkoszy" grany był na pokazach zamkniętych, bo krakowscy artyści tylko na takie mieli zgodę cenzury. Był on zbyt polityczny, jak na tamte czasy, a poza tym oparty na tekstach zakazanych lub nie najlepiej widzianych autorów, jak Witold Gombrowicz, Marek Hłasko czy Tadeusz Konwicki. Cenzura oczywiście niejedno ze scenariusza wycięła, ale spektakl i tak często grany był w pierwotnej formie, bo później nikt go już nie kontrolował.

- Młodość ma swoje prawa, musi być bezczelna, pewna siebie, łamać schematy. Pamiętam, że była tam obsceniczna scena, którą miałem przyjemność grać prawie nago, bez majtek, "potrząsając członkiem tuż nad głowami publiczności" - jak to była uprzejma napisać pani Małgorzata Szpakowska na łamach "Dialogu". Bo to było przedstawienie o ogrodzie rozkoszy, do którego dążymy, a którego tak naprawdę nie ma. No i o upodleniu człowieka przez drugiego człowieka. Tak jak u Hłaski, gdzie chłopak z dziewczyną umawia się na randkę i paru meneli im ją psuje. W tym momencie nie tyle chodziło o komunę, co o to, że w tym szarym kraju takie zachowania są tolerowane. Z tego. spektaklu wynikał jeden wniosek, że jeżeli ja nie mogę być szczęśliwy, to niech nikt nie będzie. Ale to wszystko było podane w niezwykle atrakcyjnej formie. Całość przypominała momentami fiestę, momentami superagitkę, a momentami kabaret. To była niesamowita sprawa, graliśmy na ciągłych brawach. A zarazem nie była to żadna łopato-logia polityczna. Unosiła się nad nim zwiewna nuta poezji. Człowiek zastanawiał się: Rany boskie, jak my możemy żyć, kochać się, być szczęśliwi w takim miejscu i czasie. Bo to był spektakl o nas - wyznaje Jerzy Zoń.

A czas był rzeczywiście wyjątkowy, bo podczas jednego z przedstawień w 1978 roku dotarła do aktorów i widzów wiadomość "Habemus papam! ". Możemy sobie tylko wyobrazić euforię, jaka zapanowała przy ul. Brackiej. Nie zmieniło to jednak faktu, że drogi przyjaciół niedługo miały się rozejść.

Grupa inicjatywna się rozstaje

- Byliśmy nie tylko grupą przyjaciół, ale też grupą bardzo mocnych osobowości. Ciągle się ścieraliśmy, wszystko kotłowało się w takim kontrkulturowym tyglu . Te nasze kłótnie były twórcze i rozwijające, ale to musiało prędzej czy później się rozlecieć. W jednym teatrze nie mogło być równocześnie czterech reżyserów, trzech scenarzystów, a przy tym najlepszych aktorów. Poza tym Weltschek zaczął studiować reżyserię, Rudnicki miał ambicje literackie, Maj został na uczelni. Dlatego każdy poszedł swoją drogą - wspomina Jerzy Zori.

On sam zatrudnił się jako nauczyciel polskiego w szkole muzycznej, trochę też grywając w Grotesce. Jednak żal mu było KTO i postanowił już sam, bez kolegów reaktywować grupę. Zaczął zapraszać do współpracy młodych, zdolnych ludzi. Pojawiło się kilku fajnych studentów z WSP, paru z UJ, z którymi przygotował pierwszą udaną -jak twierdzi - premierę "Paradis", według tekstów Janusza Głowackiego. Tak o tym przedstawieniu pisała Dorota Krzywicka na łamach miesięcznika Teatr: - Znamienne, że dwie najciekawsze po2ycje, "Wzlot" Teatru Ósmego Dnia i "Paradis" krakowskiego teatru KTO nie nosiły znamion manierycznego schematu. Obydwa grały jednym tekstem. Obydwa unikały krzyku i szarpaniny. I obydwa udowodniły, że można używać najmocniejszych słów i barw, a zarazem grać na najdelikatniejszych strunach wrażliwości widza. To przedstawienie pokazywane było cztery lata i zebrało mnóstwo nagród. Jednak jeszcze nikt nie przypuszczał, że niebawem grupa opuści wygodną salę teatralną i wyjdzie na ulicę. A stało się to przez przypadek.

Zoń wychodzi na ulicę

- Kiedyś zakontraktowano nas nad morzem w jakimś klubie w Kołobrzegu, gdzie codziennie mieliśmy grać o godzinie 16. Zaraz po nas występował kabaret Elita. Oni mieli nadkomplety, a myśmy ledwo ściągali dwadzieścia, trzydzieści osób. Byliśmy załamani, więc wymyśliliśmy, że trzeba zrobić sztuczną kolejkę. Aktorzy przed spektaklem bili się i przepychali przy kasie. Przyniosło to całkiem wymierny efekt, stąd późniejszy pomysł, żeby następne nasze przedstawienia reklamować granymi na ulicy etiudami. Podczas akcji "Lato w Krakowie" zaczęliśmy zachęcać do obejrzenia naszych przedstawień, nosząc duży kufer. Wkrótce przerodził się on w magiczną skrzynię, co dało początek "Paradzie ponurych". To było nasze pierwsze uliczne widowisko - przypomina Jerzy Zoń.

Z "Paradą ponurych" KTO pojechało na Festiwal Teatrów Ulicznych w Jeleniej Górze, gdzie wzbudziło sensację. Bowiem krakowscy artyści byli inni niż wszyscy. Najpierw szli przez ulice ubrani na czarno, w rytm żałobnego marsza, by za chwilę zmienić nastrój, przeobrazić się w wesołą trupę, bawiącą widzów mnóstwem gagów i improwizowanych scen niczym w komedii dell' arte. Jednak to przedstawienie, oparte na opowiadaniach Pierre" a Henri Cami, posiadało jeszcze mówiony tekst, dlatego też artyści nie mogli nim podbijać za granicy. Ale Rynek krakowski mieli opanowany perfekcyjnie, nawet wybudowano im specjalną scenę. - Ze wzruszeniem wspominam Piotra Skrzyneckiego, który siadał sobie przed nią na krzesełku i po przedstawieniu dawał moim aktorkom małe bukieciki fiołków. Albo Szajbusa, który podczas prób przedzierał się przez ochronę, przynosił mi kawę i prosił, czy może zostać, by trochę popatrzeć. Kiedyś się zgodziłem, a on kompletnie pijany zasnął pod sceną. Akurat próbę kręciła telewizja i na pierwszym planie wylądował smacznie pochrapujący Szajbus - śmieje się Jerzy Zoń.

Zresztą to prawo ulicy, że publiczność czasami wkomponowuje się w misternie wymyśloną strukturę przedstawienia. Poza tym uliczni artyści muszą być przygotowani na nawet najbardziej ekstremalne sytuacje i warunki. Zdarzył się też spektakl, podczas którego aktor o mały włos nie spłonął. Kiedyś jeden z chodzących na szczudłach artystów połamał sobie ręce, bo nie posłuchał reżysera i nie ubrał ochraniaczy. Taki pechowy był "Mazepa", grany wspólnie z ukraińskimi aktorami. Za to w trakcie "Zapachu czasu" jeden ze szczudlarzy przewrócił się na środku placu. Jednak koledzy go otoczyli i podnieśli, czego publiczność nawet nie zauważyła. Widzowie nie zorientowali się również, że coś jest nie tak w trakcie tegorocznej premiery "Don Kichota". Przez przypadek jedna z aktorek popchnęła drugą, ubraną w ciężką maskę i ta spadła ze szczudeł. Nie wiedząc co zrobić, czołgała się na rękach ponad 30 metrów. A wszyscy myśleli, że tak właśnie ma być. Takie przygody zdarza ją się aktorom także podczas zagranicznych wojaży, których odbyli ponad 150.

Wyprawy na krańce mapy

- Najbardziej egzotyczne wyjazdy prowadziły nas do najdalej wysuniętych punktów na mapie. Na północy to był Archangielsk. Pojechaliśmy tam w zimie i zaskoczyła nas cały czas panująca tam noc. Jednak zagraliśmy przy pełnej sali, kupili złoto, zegarki, kawior i wróciliśmy do kraju. Najdalej na południe byliśmy w Tunezji. Tam była już zupełnie inna publiczność, inny klimat. Graliśmy dwa tygodnie przed Ministerstwem Obrony Narodowej, zaraz po zamachach w Nowym Jorku. W pewnym momencie oni tam się połapali, że to może być niebezpieczne i kazali wrócić nam do Polski. Najbardziej na zachód dojechaliśmy do Ameryki Południowej i Środkowej. Dwa razy graliśmy w Brazylii, raz w Kostaryce. Na wschód najdalej była wysunięta Korea Południowa -wylicza Jerzy Zoń.

Jak urodziny, to tylko w Krakowie

Podróże podróżami, ale trzydzieste urodziny należy świętować w Krakowie. Z tej okazji wczoraj odbyło się na Rynku widowisko "Don Kichot", a dziś grany jest w siedzibie teatru hrabalowski spektakl "Sprzedam dom, wktórym już nie mogę mieszkać". Jutro dla zaproszonych gości w teatralnych magazynach przy ul. Piastowskiej odbędzie się wielki bal urodzinowy. Może przylecą na niego gołębie, które choć od czasu do czasu muszą ustępować aktorom KTO miejsca na Rynku, to chyba ich lubią. W końcu artyści to też niebieskie ptaki, które razem z gołębiami tworzą niepowtarzalny krakowski klimat.

Na zdjęciu: "Zapach czasu", Teatr KTO.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji