Artykuły

Ławka przy bramie parku

"Całe życie głupi" w reż. Macieja Wojtyszki w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Kiedy zaczęła się samotność? Oparty o krawędź loży parteru stary Michał Bałucki (Tomasz Międzik) patrzy na scenę. Co widzi? Przypomina sobie coś? Życie całe? Tylko ból? Jedynie radości? Może nie patrzy na łupiny pamięci, jeno ogląda sen - mglisty pląs cudacznych widm spoza świata? A może jest to sen taki, co wyświetla cudem ocalałe odpady przeszłości, stygnące na dnie głowy? Tak.

Oparty o krawędź loży parteru stary Bałucki śni sen pamiętliwy. Śledzi łupiny. Kiedy zaczęła się jego samotność? Widzi siebie, jak wyłazi z kulis i staje na proscenium. Widzi siebie młodego (Bartek Kasprzykowski). Patrzą sobie w oczy. Długo. Oto sedno przedstawienia "Całe życie głupi" Macieja Wojtyszki. Dwa czasy przyglądają się sobie. Całkiem jak w starym onirycznym opowiadaniu, którego tytuł to twarda data: "Dwudziesty piąty sierpnia 1983".

Bohater odwiedza miasto, które odwiedza często. Rusza do hotelu, gdzie zawsze sypia, zawsze w pokoju numer 19. Wchodzi do holu - i tu kończy się rutyna racjonalności. Mięknie twarda data. "Właściciel, co zadziwiające, nie poznał mnie i podsunął mi księgę meldunkową. Wziąłem pióro przymocowane do pulpitu, zanurzyłem je w kałamarzu z brązu i gdy pochyliłem się nad otwartą księgą, ogarnęło mnie zdumienie, pierwsze z wielu, które miała dać mi owa noc''. Jego nazwisko było już wpisane, atrament jeszcze nie wysechł. Właściciel rzekł: "Sądziłem, że wszedł pan na górę. (...) Proszę mi wybaczyć. Tamten był tak do pana podobny, chociaż pan jest młodszy od niego''. Bohater rusza do numeru 19, otwiera drzwi. Patrzą sobie w oczy. Długo. To sen, nie ma wątpliwości - ale czyj? Kto tu kogo śni? A może to dwa sny, co się cudem niepojętym zlepiły gdzieś na peryferiach dwudziestego piątego sierpnia 1983 w pokoju numer 19?

Seans Wojtyszki cały jest uszyty z takich ciemnych niepewności. Stary Bałucki ogląda siebie młodego na scenie zastawionej wiórami przeszłości. Gazowe lampy z Plant, resztki teatralnych dekoracji do jego kiedyś tak modnych komedii, pianino pierwszej żony, biurko zawalone porzuconymi opowieściami, wreszcie ławka sprzed wejścia do parku Jordana, ta sama, przy której - od lat będąc już tylko kolosalną górą samotności - na miękkich peryferiach 17 października 1901 o godz. 21.00 palnie sobie w łeb. Póki co - patrzy na siebie młodego. Naprawdę chce dociec, kiedy zaczęła się samotność?

Przecież ktoś kiedyś pierwszy raz odwrócił się doń plecami. Przecież musiało być tak, że ktoś nie odpisał na list albo nie przyszedł na spotkanie, albo sztuki nie doczytał do końca, albo przemilczał artykuł, albo nie zaprosił na uroczystości, albo... Przecież od czegoś musiał zacząć się ten nieodwracalny proces, który powodował, że "znikali" ludzie wokół, milkły głosy, pęczniała pustka, ogromniała cisza. Co się takiego stało? Co i kiedy? Jaka katastrofa się zdarzyła? Co tąpnęło w życiu? Kto jest winien?

Otóż - nic się nie stało. Na tym zerze rozrasta się gorycz opowieści Wojtyszki. Przez całe życie - śmiertelnie zwyczajne, płaskie niczym Błonia krakowskie, monotonne monotonią szeregu gazowych lamp przy alejach Plant - nie stało się zupełnie nic. Nikt nie jest winien uporczywemu ogromnieniu ciszy, pęcznieniu pustki. Trzeba to przyjąć. Wojtyszko dał delikatną opowieść, prawie sen o tym, jak pod podszewką trywialnie uchwytnego życia nieuchwytnie - niewidzialne ziarno do ziarna niewidzialnego - narasta stos ciemny, co oddala świat, dławi głosy, każe oglądać ludzkie plecy.

Stary Bałucki patrzy więc na siebie młodego. Czasem wbiega na scenę, podpowiada coś sobie młodemu, pomaga, bywa, że przez moment zagra za młodego. Przeprowadza go. Siebie i jego prowadzi ścieżką między łupinami pamięci. Z kulis wyłażą widma. Postacie ze sztuk, z "Radcy pana radcy", "Domu otwartego", "Sąsiadów", "Sprawy kobiet" i "Wędrownej muzy". Zaraz wyjdą cienie, co kiedyś były ludźmi.

Morderczo zdewociała Matka (pięknie kostyczna w grze Małgorzata Ząbkowska-Kołodziej), Wincenty Rapacki (Marcin Kuźmiński, który z wolna staje się wirtuozem formy, charakterystyczności, panem wszystkich tych przebieranek, szminek, sztucznych bród, tekturowych nosów, pudrów i innych mazideł), Kaliksta, pierwsza, ledwie po roku małżeństwa zmarła na suchoty żona Bałuckiego (pysznie zagubiona w swej kruchości Natalia Strzelecka), Eufemia, druga żona (zjawiskowo kreująca wiecznie steraną życiem kurę domową Dominika Bednarczyk) i jeszcze tylu, tylu innych - wielkie, podobnie czysto grane mrowie indywiduów. Przyłażą z przeszłości, gadają coś, chcą pomóc. Mili są. Tak, ale z tych puzzli stary Bałucki nie ułoży czytelnego wzoru.

Kiedy zaczęła się samotność? Nigdy, bo zaczynała się zawsze. Dzień po dniu, słowo po słowie, gest po geście. Pod koniec wystarczało, że tylko był jak głaz, bez ruchu, bez dźwięku, a stos narastał. Kiedy pojął, że to jest los, a nie dopust Boży?

Wiedział od zawsze. Nie musiał pojmować. Stąd bierze się jego szary, przerażający spokój, od którego nie sposób głowy odwrócić. Szarości tej nikt nie jest w stanie zagrać tak dojmująco jak Międzik. Jego Bałucki ścieżką między łupinami idzie nie po to, by znaleźć odpowiedź, lecz by raz jeszcze przyjąć dni, które nie mogły być inne. Musiały być, jakie były. I musiały - jak teraz na scenie - skończyć się przy ławce nocą. Papieros, dwa strzały na rozgrzewkę, trzeci na ochłodzenie. Nic więcej. Po prostu ostatnia samotność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji