Artykuły

Teatr jest gdzie indziej

Nie polemizuję z Węgrzyniakiem. Sierakowski i jego środowisko nie spędzają mi snu z powiek. Boli mnie coś innego. Z coraz większym trudem odnajduje na scenach "mój" teatr. Widzę zwykle niezdarne, znacznie rzadziej sugestywne, próby opisania polskiej rzeczywistości. Kłopot w tym, że jest to prawie zawsze zapis w skali 1:1 - Jacek Wakar zabiera głos w dyskusji po tekście Rafała Węgrzyniaka "Nowa lewica w teatrze" opublikowanym w Teatrze.

Nie bawią mnie zabawy w budowanie przeciwstawnych obozów, w tworzenie okopów, z których należy bronić swoich poglądów, jednocześnie kanonadą efektownych argumentów ostrzeliwując adwersarzy. Powoli przestaje mnie ciekawić, kto z kim i przeciw komu. Polski teatr nie jest dla mnie - jak chciał tego Jan Klata w pamiętnym, krótkim manifeście z "Notatnika Teatralnego" - polem walki. Wciąż jest, albo przynajmniej chcę, żeby był, spotkaniem. Wybaczcie naiwny idealizm. Kilka lat temu, w teatrze gdzieś daleko, oglądałem - uznany przez pokaźną część krytyki za wydarzenie - spektakl młodej zdolnej reżyserki. Znamy się, więc postanowiłem po zakończeniu pogratulować jej świetnej inscenizacji. Nie posiadała się ze zdumienia. Z góry założyła, że skoro reprezentuję "ten" obóz w sporze o młody teatr, jej przedstawienie po prostu nie ma prawa mi się podobać.

Usiedliśmy, wypiliśmy piwo, zapaliliśmy papierosa. Przegadaliśmy dłuższy czas, zapominając, że każde z nas nosi na czole przyczepioną przez kogoś innego etykietkę. Ona jest wiodącą postacią młodej polskiej reżyserii, ja - krytykiem konserwatystą. Dlaczego? Bo tak zadekretowano. Bo polski teatr, co zawdzięcza w przeważającej mierze właśnie krytyce, spala się w nieistniejących wojnach i podziałach. Bo, rzecz upraszczając i wulgaryzując - za byłym kierownikiem literackim warszawskiego Teatru Powszechnego - "młodzi jebią starych". Bo teatr postrzega się jako teren walki pokoleń, gdzie zamiast siły talentów liczą się metryki. Ostatnie miesiące dowodzą na szczęście, jak bardzo mylne to rozpoznanie. Powoli bowiem nie generacje wiekowe, ale wspólnoty czy też odrębności artystyczne zyskują na znaczeniu.

Linie podziału prowadzić można na wiele sposobów. Udowodnił to w tekście "Nowa lewica w teatrze" Rafał Węgrzyniak, który w dobie śledzenia wszelakiej maści układów zauważył, że młodzi reżyserzy działają dziś na polityczne zamówienie lewicy, a centralne ośrodki decyzyjne są dwa. Pierwszy to Instytut Teatralny pod kierownictwem Macieja Nowaka, byłego szefa gdańskiego Wybrzeża (skąd przeniesiono punkt dowodzenia), drugim zaś jest redakcja "Krytyki Politycznej" w osobie wszechwładnego Sławomira Sierakowskiego. Opisywanie rozległych jawnych i ukrytych wpływów Sierakowskiego na polski teatr zajmuje Węgrzyniakowi lwią część artykułu. Polemizować z nim zatem nie zamierzam. Są fragmenty, z którymi się zgadzam, i takie, gdy głośno protestuję.

Rzecz całą należałoby sprowadzić do jasno brzmiącej konkluzji - żaden teatr nie powinien powstawać na polityczne zamówienie, bo wtedy staje się tylko narzędziem propagandy. Dotyczy to zarówno potępianego przez Węgrzyniaka Pawła Demirskiego, piewcy nowego dramatu interwencyjnego, który płodami swego pióra zarzucił ostatnio wiele teatrów w kraju, jak i wychwalanego przez autora tekstu Wojciecha Tomczyka. Jego "Norymberga" to godna wszelkiej uwagi piece bien faite. Jednak sposób zawłaszczenia jej przez telewizję publiczną, gdzie emitowana jest z podziwu godną częstotliwością, przyniósł dramatowi więcej szkody niż pożytku.

Nie polemizuję z Węgrzyniakiem. Sierakowski i jego środowisko nie spędzają mi snu z powiek. Boli mnie coś innego. Z coraz większym trudem odnajduje na scenach "mój" teatr. Widzę zwykle niezdarne, znacznie rzadziej sugestywne, próby opisania polskiej rzeczywistości. Kłopot w tym, że jest to prawie zawsze zapis w skali 1:1. Jak gdyby artystów, pochłoniętych widokiem z okna - co zazwyczaj bywa parszywy - tak ów widok fascynował, że postanowili odwzorować go potem z całą drobiazgowością. Zamiast własnymi farbami stworzyć własne malowidło.

Dlatego tęsknię za Jerzym Grzegorzewskim. Dziś jeszcze bardziej widać, że śmierć reżysera była czymś więcej niż tylko końcem teatru wielkiego maga sceny. Jego odejście - jakkolwiek banalnie to zabrzmi - skończyło w polskim teatrze epokę. Epokę kreacji, a nie kopiowania. Epokę rozszalałych wizji, które znosiły wszelkie przyzwyczajenia widzów, wysoko podnosiły poprzeczkę. Oczywiste było, że .ten teatr nie doczeka się żadnej kontynuacji. Grzegorzewski nie miał uczniów, nie będzie miał spadkobierców. Dlatego smucą, nawet konieczne, pożegnania z kolejnymi inscenizacjami artysty, opuszczającymi afisz Teatru Narodowego: z "Morzem i zwierciadłem", niedawno z "Operetką". Powie ktoś, że ci widzowie, którzy mieli je zobaczyć, już je obejrzeli, a nowych nie ma. Pewnie prawda. A jednak marzy mi się, by w repertuarze Narodowego przedstawienia Grzegorzewskiego pozostawały najdłużej, jak się tylko da, grane choćby raz na dwa, trzy miesiące. To mogłoby zapewnić temu teatrowi trwanie.

Nowego Grzegorzewskiego nie ma i nie będzie. Nic w tym dziwnego. Mieliśmy Kantora i Swinarskiego, mamy Jarockiego, Lupę, Warlikowskiego. Tej klasy artyści rodzą się kilka razy na stulecie. Tylko po jego śmierci bardziej widoczny i dojmujący stał się brak teatru, który nie wstydzi się własnego piękna, znak rozpoznawczy czyniąc z intelektualnego i formalnego wyrafinowania. Takiego, który jest wartością samą w sobie. "Artyści nie są od dostarczania aspiryny na doraźne lęki i choroby" - mawia Andrzej Seweryn.Tymczasem coraz częściej mam wrażenie, że ze sceny podają mi tony medykamentów.

Na swój prywatny użytek szukam innego teatru. Takiego, który brzydzi się publicystyką i za nic ma wczorajsze gazetowe newsy, bo jest wielką opowieścią. A opowiada się w nim historie, co nie zależą od konkretnego miejsca i czasu. Takiego teatru szukam.

Czasem znajduję. Chociażby w przedstawieniach Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym. W "Błądzeniu" jest jego osobisty Gombrowicz, przefiltrowany przez własne doświadczenie i pamięć. "Kosmos" - który z tej serii obszedł mnie najmniej - to wnikliwie przeczytany utwór i wyrafinowana gra teatru z literaturą. Wreszcie "Miłość na Krymie" - inscenizacja przywracająca dramatowi Mrożka właściwe miejsce, rozprawa z dwudziestowieczną inteligencją, pełna ironii, ale i bólu, obudowana cytatami i autocytatami.

Może jeszcze bardziej mój jest dziś teatr Krzysztofa Warlikowskiego. Przez lata odrzucałem jego inscenizacje, nie rozumiałem i wciąż nie rozumiem fascynacji SarahKane. Nie przemawiało do mnie Warlikowskiego czytanie Shakespeare'a - śmiałem się, gdy inni pisali, że po obejrzeniu tych przedstawień świat już nie będzie taki sam. Zdania o dawnych widowiskach reżysera nie zmieniłem, ale od "Kruma" zaczął się dla mnie inny Warlikowski. Teraz szykuje seanse pełne czułości i współczucia, unikające plakatowych jaskrawości, próbujące zrozumieć świat, nawet wtedy, gdy wywołuje on tylko ostry bunt. Podoba mi się, że twórca świadomie zrywa pokoleniowe więzi, że lepiej czuje się, robiąc teatr osobny, niż będąc w stadzie "młodszych zdolniejszych". Wolę go od chwili, gdy porzucił pozę wiecznego zwycięzcy i nie wstydzi się własnych wątpliwości.

Pytaniem o człowieka i jego naturę, wolnym od narzucających się i narzucanych oczywistości, były niedawne "Anioły w Ameryce" [na zdjęciu] w TR Warszawa. Wielkie wrażenie robi niemal niezauważalne oderwanie opowieści od realiów Ameryki Reagana, pozbawienie jej konkretnego kontekstu i adresu. Dowód, że teatr nie jest miejscem dla jakichkolwiek pozaartystycznych manifestacji-a takich domagali się od Warlikowskiego przeróżni komentatorzy.

Cieszy aktorskie współistnienie jako naturalna materia przedstawień Warlikowskiego czy Krystiana Lupy, choćby w "Na szczytach panuje cisza". Wreszcie oglądam ansamble, w których nie ma partii mniej ważnych, nie ma zadań tylko przyzwoicie odrobionych. Kiedy patrzę na Maję Komorowską, która w Lupie odnalazła swego reżysera na miarę Grotowskiego, widzę spełnienie wielkiej aktorki. Są jeszcze Piotr Tomaszuk, Paweł Miśkiewicz, Piotr Cieplak, MarekFiedor - zawsze, bez względu na chwilowe mody, próbujący własnego charakteru scenicznego pisma. Jeśli teatr polityczny, to taki, jaki proponuje Cieplak w "Albośmy to jacy, tacy..." z warszawskiego Teatru Powszechnego: mocny krzyk buntu, wyraz niezgody na rzeczywistość, nastawiony na skrajne reakcje. Jeśli pytanie o wiarę i tzw. modele polskiego katolicyzmu, to nie w wydaniu Jana Klaty z "Lochów Watykanu", ale Marka Fiedora z "Matki Joanny od Aniołów". Tam życie płynie między kościołem a karczmą, a ziemia pachnie oblepiającym stopy błotem.

Dobrze, że polski teatr w osobach Fiedora, Mai Kleczewskiej, Agaty Dudy-Gracz, Moniki Pęcikiewicz czy Mariusza Grzegorzka wstępuje na wyższe piętro. Już nie interesują go brutalistyczne gierki i licytacje. Pytanie stawiane w "Baalu" Fiedora, "Woyzecku" i "Fedrze" Kleczewskiej, "Wybranych" i "Galgenbergu" Dudy-Gracz, "Tytusie Andronikusie" Pęcikiewicz jest w gruncie rzeczy takie samo: w jakim punkcie autodegradacji i samounicestwienia znalazł się człowiek współczesności? Do czego jest zdolny się posunąć? Odpowiedzi padają różne, artystycznie czasem bardziej, czasem mniej przekonujące - najciekawiej bywa, gdy formułuje się je po cichu, albo wcale. Najważniejsze jednak, że jest to teatr uwolniony nareszcie od zewnętrznego wymogu komentowania tzw. aktualiów. Sięga dalej i głębiej. Odrzuca entourage, z którego wciąż swoje przedstawienia budują Klata i Michał Zadara. Widzi więcej.

A co łączy wymienionych twórców? Nie chciałbym wpadać w pułapkę sztucznych podziałów i niepotrzebnych etykietek, ograniczę się więc do kilku luźnych spostrzeżeń. Tym bardziej, że wymienieni wyżej artyści to bez wyjątku indywidualności, a nie szeregowi wyraziciele jedynie słusznego światopoglądu. Najchętniej powiedziałbym tylko, że ich teatr - o co dziś bardzo trudno - najczęściej bywa mądry albo przynajmniej niegłupi. Dobrze widoczne jest w nim przekonanie, że rolą inscenizatora jest kreowanie nowych światów, a nie odwzorowywanie rzeczywistości w ulubionej przez scenicznych publicystów skali 1:1. Świat teatru narzuca bowiem własny rygor, aby uniknąć dosłowności i zbyt oczywistych wniosków.

Teatrowi, w którym czuję się jak u siebie i który w lot rozumiem, nie przychodzi na szczęście do głowy poprawianie klasyków poprzez przepisywanie ich na nowo. Nie będzie w nim kolejnych "Dziadów" ekshumowanych, bo arcydramat Mickiewicza podobnych zabiegów nie potrzebuje. Nie będzie więc zarzynania wielkiej frazy poprzez zastępowanie jej knajacko-podwórkową nowomową. Co nie znaczy - udowodnili to ostatnio chociażby Marek Fiedor w "Baalu" i Monika Pęcikiewicz w "Tytusie Andronikusie" - że nie powstają przedstawienia klasycznych tekstów okrutnie współczesne, do bólu brutalne, wytrącające z błogiego samopoczucia.

Takiego teatru nie buduje się na ideologicznych korzeniach, tak samo są mu odległe lewica i prawica. I nawet Sławomir Sierakowski nie ma nań żadnego wpływu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji