Artykuły

Teatr na pełnych obrotach

- Nie przewiduję radykalnych zmian, bo nie chcę naruszyć tego, co jest największą wartością tej placówki. A jest nią 30-osobowy zespół. Poza tym 400-osobowa widownia dużej sceny i dwie małe po niespełna 100 osób. To są idealne warunki do prowadzenia żywego, twórczego teatru, w którym co wieczór gra się trzy przedstawienia obok siebie przy pełnej widowni - mówi TADEUSZ BRADECKI, nowy dyrektor artystyczny Teatru Śląskiego w Katowicach.

Jaką wizję teatru chciałby pan zaproponować podczas swojej dyrekcji w Teatrze im. Wyspiańskiego?

- Wizja to wielkie słowo. Wolałbym mówić o kierunku rozwoju. Teatr Śląski jest sceną miejską, zlokalizowaną w samym sercu aglomeracji. Nie może być więc teatrem jednego aktora, jednego reżysera czy jednego autora. Powinna go cechować otwartość i różnorodność. W Katowicach teatr mieści się przy Rynku nr 2. Rynek w wielu miastach kojarzy się z miejscem tętniącym życiem. W Katowicach jest to skrzyżowanie czterech torów tramwajowych i wieczorami nie ma tu prawie nikogo.

Mam wrażenie, że w ostatnim czasie niektórzy dyrektorzy teatrów tworzą repertuar bardziej dla krytyków niż dla publiczności. Jak to będzie w Śląskim?

- Jako aktor z wykształcenia i człowiek od 30 lat związany ze sceną nie wyobrażam sobie teatru bez publiczności. Jeśli teatr odwraca się tyłem do widza, przestaje być teatrem. Nie najlepiej też myślę o krytykach wielbiących teatr, którego nie chce publiczność. Coś nienaturalnego jest nie tylko w takiej sytuacji, ale i samym podziale: publiczność - krytycy. Powinnością ludzi sceny nie jest dopieszczanie publiczności. Ale robić teatr jedynie dla krytyków? Nie interesuje mnie to. Przedstawienie, żeby żyć, musi wciągnąć widzów, budzić emocje, prowokować do dyskusji, czasem wywoływać protesty. Ja wiem, że teraz łatwo mi się rzuca takie optymistyczne hasła, a może się tak zdarzyć, że po zakończeniu sezonu będę płakał gorzkimi łzami. A może być też tak, że coś się uda. Za rok już będę mądrzejszy. Teraz z entuzjazmem i energią zaczęliśmy sezon.

Pański poprzednik Henryk Baranowski, układając repertuar, próbował znaleźć złoty środek. Stąd obok sztuk ambitniejszych, trudniejszych, najbardziej popularne farsy.

- Nie przewiduję radykalnych zmian, bo nie chcę naruszyć tego, co jest największą wartością tej placówki. A jest nią 30-osobowy zespół. Poza tym 400-osobowa widownia dużej sceny i dwie małe po niespełna 100 osób. To są idealne warunki do prowadzenia żywego, twórczego teatru, w którym co wieczór gra się trzy przedstawienia obok siebie przy pełnej widowni. Teatr Śląski, który zastałem, wcale często grywa tylko na jednej ze scen. Chciałbym za trzy lata, kiedy wygaśnie mój kontrakt, żeby ten teatr co wieczór grał na pełnych obrotach. Aby ludzie mieli powód gromadzić się na tym opustoszałym ciągle Rynku.

Powiedział pan w jednym z wywiadów, że w kierowaniu tak dużym kombinatem, jakim jest Teatr Śląski, przydadzą się doświadczenia dyrektorskie ze Starego Teatru. Tyle że od czasów tamtej dyrekcji minęło już sporo lat.

- Powiedziałbym nawet, że minęła cała epoka. I o automatycznym powielaniu tamtych wzorców oczywiście nie ma mowy.

Zaczynają państwo od "Wesela", co wiąże się z nazwiskiem patrona sceny.

- To plany mojego poprzednika. Bardzo się cieszę, że realizacji premiery podjął się Rudolf Zioło. Ze wstępnych ustaleń wiem, że tak jak przy pierwszym swoim podejściu do tego tekstu będzie on unikał cepeliowatości i szukał kontaktu ze współczesnym widzem. Zioło odniesie się więc do nazwiska patrona, a ja nieco później do określenia "śląski". Niedawno przeczytałem powstały przed rokiem bardzo ciekawy tekst 40-latka urodzonego i mieszkającego na Śląsku, kryjącego się pod pseudonimem Jorg Mutz. Sztuka napisana jest w dialekcie i tak będzie grana. Opowieść frapująca i przedziwna zarazem. Coś między wizją, snem, wspomnieniem, elegią. Rzecz ogromnie poetycka. Dla mnie bardzo wzruszająca próba syntezy 100-letniej historii śląskiej. Smutnej, czasem wręcz tragicznej, ale nie zabraknie w niej także odrobiny humoru. To jest pewna nowość, bo, jak mówię, zagramy śląską gwarą. Premiera na początku stycznia.

A próbował pan zbadać, na co publiczność najchętniej przyszłaby do tego teatru? Czy można w ogóle mówić o pewnej specyfice śląskiej publiczności?

- Myślę, że publiczność będzie chodziła do naszego teatru, jeśli zaproponujemy jej bardzo różnorodny repertuar. Sporo słyszałem od różnych ludzi o tzw. śląskiej specyfice, w pejoratywnym sensie. Sam urodziłem się na Śląsku, jestem z Zabrza. To jeden z sentymentalnych powodów, dla których zgodziłem się tu wrócić. I nie bardzo wierzę w tę śląską specyfikę. Dziś nie ma już tamtego Śląska, na którym się urodziłem i wyrosłem. To jest zupełnie inne miasto, zupełnie inne miejsce. Mamy tu 80 tysięcy studentów. Ja muszę dotrzeć do tych ludzi.

Wspomniał pan o zobowiązaniach wynikających z nazwy Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego, ale to raczej ukłon w stronę tradycji. A gdzie dialog ze współczesnością?

- Nigdy o nim nie zapominam. Dlatego właśnie zaplanowałem polską premierę bardzo ważnej sztuki napisanej cztery lata temu przez brytyjskiego autora Davida Hare pt. "Stuff Happens". Niełatwo przetłumaczalny tytuł (złagodzone, slangowe "shit happens") to autentyczne słowa sekretarza Rumsfelda na konferencji prasowej po zdobyciu Bagdadu, kiedy go pytano o przyczyny rabunków i gwałtów w tym mieście. Hare zestawił teatr polityczny i paradokumentalny, trwające kilka lat wysiłki dyplomatyczne prowadzące do inwazji na Bagdad. Na scenie Bush, Blair, Chirac, Powell, Rice - w sumie 28 postaci. Ta sztuka jest grana w wielu krajach i wzbudza sporo emocji. Ciekawostką będzie fakt, że zaprosiłem do jej realizacji reżysera Andrew Paula, który przygotował niedawno tę premierę w Pittsburghu. Jest zachwycony, że będzie ją robił w Europie. Skoro mówimy o sprawach aktualnych - wspomnę jeszcze o "Królu Ubu", którego wyreżyseruje Laco Adamik, z muzyką Stanisława Radwana. Kolejna szansa na dialog teatru z publicznością.

Powiedział pan na początku, że Śląski jest jedyną tego rodzaju placówką w mieście. A jak ktoś w dzisiejszych czasach nie chce rozmawiać o wojnie w Iraku i naszych narodowych słabościach, a będzie marzył o rozrywce, to nie będzie miał czego szukać w Teatrze Śląskim?

- Pozostawiamy w repertuarze cztery farsy, na których zawsze jest komplet widzów. I ponieważ tak jest, na razie niczego nowego z tego gatunku nie wprowadzę.

A teatr brutalistów?

- Szczerze mówiąc, nie najlepiej się czuję w teatrze brutalistów, chociaż rozumiem powody, dla których takie sztuki mogą się pojawiać. Jeśli powiedziałem, że nasz teatr powinien być różnorodny, to znaczy, że nie powinien się programowo zamykać na żaden z nurtów. Na pewno nie proponowałbym publiczności brutalistycznego eksperymentu jako dania głównego. Ale eksperyment zawsze może być cennym uzupełnieniem. Nasze nowe pozycje na małych scenach w nowym sezonie to może nie jakieś skrajne eksperymenty, niemniej jednak teksty eksplorujące dość niecodzienne formy i poetyki sceniczne. McDonaugh, Karge, Strindberg, a obok nich jeszcze dwie polskie prapremiery: "Jeden dzień" Petera Nicholsa w inscenizacji Bogdana Hussakowskiego oraz "Koperta, szparagi i seks" Tomasza Mana w reżyserii autora. Będę z napięciem obserwował, jak tę mocno zróżnicowaną ofertę zechce przyjąć nasza publiczność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji