Artykuły

Korzystam z siebie

- Spontaniczność jest pożądana w trakcie prób, trzeba czerpać z siebie, z własnej wyobraźni, temperamentu, ile się da. Ale jak się rozbucha ten płomień, trzeba go podporządkować sobie. Trzeba korzystać z siebie, ale nie grać siebie - mówi JANUSZ GAJOS, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Gigant polskiego kina, teatru i telewizji. Każda jego rola jest wielkim wydarzeniem. Nic dziwnego. Każda jest przecież aktorską perełką. Teraz oglądamy go w serialu "Ekipa". Grając byłego premiera, Henryka Nowasza, pokazuje nam inną twarz polskiego polityka.

Mam tremę przed rozmową z Panem. Jak aktor przed wielką premierą.

- Dlaczego?

Bo Pan jest mistrzem. Chyba nie tylko sztuki aktorskiej. Ktoś powiedział, że w Pana spojrzeniu są wszystkie nasze życiowe rozterki. Kto inny, że jest Pan mistrzem życia na własny rachunek.

- Z tym drugim stwierdzeniem mógłbym się zgodzić. Określenie "mistrz" zawsze kojarzyło mi się z sympatycznym, choć lekko prześmiewczym sposobem zwracania się do kogoś, kogo się lubi. Pierwszy raz usłyszałem, jak ktoś zwraca się do mnie w ten sposób dwadzieścia lat temu w Krakowie. Robiliśmy z Kazimierzem Kutzem sztukę "Opowieści Hollywoodu". Miałem wolny dzień w zdjęciach, była niedziela. Przed hotelem "Pod Różą" zobaczyłem dwu dżentelmenów, którzy wyraźnie potrzebowali uzupełnienia procentów we krwi. Po chwili jeden z nich podszedł i zapytał: - Przepraszam bardzo, czy pan Gajos? - Tak - odpowiadam, a on na to: - Mistrzu, dej pon stówkę, tak nas suszy.

Jest Pan profesorem łódzkiej Filmówki. I już choćby z tego powodu ma Pan prawo do tytułu mistrz.

- Poważnie mówiąc, prawo do tego określenia ma ktoś, kto ma grupę uczniów. Ponieważ rzeczywiście mam pod swoją opieką bardzo sympatyczną grupę, można powiedzieć, że jestem usprawiedliwiony, chociaż cały czas uważam, aby nie popaść w przekonanie, że posiadam jakąś wiedzę tajemną i jestem kimś wyjątkowym. Ja po prostu chcę, najlepiej jak umiem, przekazać młodym ludziom swoje doświadczenie. Myślę, że po czterdziestu latach w zawodzie to jest możliwe.

Jak się Panu udało nie otrzeć o bruk, choć przyszło pracować w tzw. ciekawych czasach?

- Życie upływa nam w ciekawych czasach i ciągle musimy dokonywać wyborów. Jak wiadomo, nie jest to zajęcie łatwe i nietrudno o popełnienie błędu, co też zdarzyło mi się wiele razy. Sądzę, że najważniejsze jest, aby błędy dostrzegać i jak najszybciej je poprawiać. Jedna tylko, przemożna chęć bycia aktorem przez te 40 lat się nie zmieniła.

Zdradzi Pan, jak to się stało, że zapachniała Panu scena? To było chyba jeszcze w Zagłębiu, w Będzinie, gdzie spędził Pan dzieciństwo?

- Te moje wspomnienia z dzieciństwa są nieco poszarpane. Urodziłem się w Dąbrowie Górniczej, ale w 46. roku rodzice przenieśli się stamtąd do Zabrza. Miałem czternaście lat, gdy znaleźliśmy się w Będzinie. Był początek szkoły średniej. Rozmowy z kolegami Najpierw dosyć długo myślałem o architekturze. Podobno nieźle rysowałem i rozumiałem matematykę.

Już rozumiem, skąd się wzięty Pana późniejsze zainteresowania plastyczne, zainteresowania fotografią. Ale skąd wziął się teatr?

- Zmuszony szkolną dyscypliną - w związku z jakąś mickiewiczowską rocznicą -

musiałem zagrać główną rolę w XII księdze Pana Tadeusza. I wtedy coś się zmieniło. No, może nie od razu. Bo nie jest tak, że człowiek jednego dnia dostaje olśnienia. Ale wtedy na pewno zaczęło mi świtać, że może to jest to, co powinienem robić w życiu. Zaczęło się dość naiwne, ale bardzo intensywne myślenie o teatrze.

Ale do szkoły teatralnej dostał się Pan dopiero za czwartym razem.

- Nie umiem racjonalnie wyjaśnić, dlaczego tak się przy tym upierałem. Rodzice, którzy mnie bardzo kochali i przecież życzyli mi jak najlepiej, po nieudanych egzaminach do szkoły teatralnej kiwali głowami w stylu "nie mówiłem". Ale wśród niepowodzeń miałem i trochę szczęścia. Gdy się nie dostałem po raz pierwszy, trafiłem do będzińskiego Teatru Lalek, gdzie miałem okazję przyglądać się pracy Jana Dormana, postaci, która przeszła do historii teatru lalkowego. Plastyk

z wykształcenia, z lekko młodopolskim zacięciem, dłuższe włosy, zamiast krawata aksamitka.

Zaimponował Panu.

- Jako że jeszcze w szkole czuwał nad naszym przedsięwzięciem teatralnym, słyszał, że wybieram się do szkoły teatralnej. Tam trudno się dostać, uprzedził, więc gdyby mi się nie udało, czego mi nie życzy, to chętnie by mnie zobaczył jako terminatora. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem teatr od kulis... W półmroku, w ciszy uśpionego budynku widziałem że za chwilę ożyją. I rzeczywiście zacząłem tam terminować. Najpierw kleiłem te kukły, ciągnąłem kurtynę.

Woń kurzu, kleju, magia. Chłopięcy romantyzm. Ale w sztuce teatru najważniejsze są przecież słowa.

- W szkole średniej uważałem, że uczenie się wierszy na pamięć jest bez sensu. Ale wkrótce odkryłem, że materiał, jakbyśmy go dzisiaj nazwali, wypowiadany głośno, zaczyna znaczyć co innego niż czytany. Zaczyna żyć innym życiem. Poruszałem się po omacku, ale chyba już wtedy przeczuwałem, jak ważna jest forma. A potem to zaczęło procentować. Tak jest chyba do dzisiaj. Dziś powtarzam studentom, że wszelkie działania w naszym zawodzie nie mogą mieć nic wspólnego z tzw. prawdą życia codziennego.

Trzeba o tym cały czas pamiętać, pracując nad rolą? Jak Pan pracuje?

- To się wydaje dosyć banalne - przeczytać, zrozumieć i podać po pewnej obróbce. Aktorzy próbują różnych sposobów, ja nie ganię niczego. W każdym razie uważam, że te działania muszą być absolutnie świadome. Nic nam się nie może wydawać. Rola musi być zbudowana w sposób formalny od początku do końca.

Zero spontaniczności?

- Spontaniczność jest pożądana w trakcie prób, trzeba czerpać z siebie, z własnej wyobraźni, temperamentu, ile się da. Ale jak się rozbucha ten płomień, trzeba go podporządkować sobie. Trzeba korzystać z siebie, ale nie grać siebie.

Były premier w "Ekipie" właśnie tak został przez Pana zbudowany?

- To historia o człowieku, który w żadnym wypadku nie jest szablonem. Ma problemy, grzebie we własnej przeszłości, wycofuje się na drugi plan, wysuwając przed siebie łudzi, do których ma zaufanie. Ważne: to człowiek, któremu nie zależy na stołku, lecz na tym, żeby sprawy kraju szły w dobrym kierunku.

Interesuje się Pan polityką?

- Teraz nie sposób się nią nie interesować. Czai się w każdym kącie naszego życia. Dyktafon stał się przyrządem wstydliwym. Śmieszyłoby mnie to, gdyby nie było tragiczne. To jest tak jak Tetmajer w "Weselu" mówił, że snuje mu się taka opowieść wesoła, a okropnie przez to smutna.

Czego ma nas nauczyć "Ekipa"?

- Pozwoli spojrzeć za kulisy politycznej sceny. Warto posłuchać, jak ci ludzie ze sobą rozmawiają, kiedy nie ma kamer ani mikrofonów. Jak uprawianie polityki wpływa na ich życie rodzinne. I ile to kosztuje, jeśli się walczy o jakąś prawdę. Może dzięki "Ekipie" powinno pojawić się w nas wyobrażenie, że da się uprawiać politykę w sposób szlachetny? Wiem, że to trudne. Czy film zmieni nasz stosunek do polityki? Pewnie nie. Każde dzieło sztuki ma to do siebie, że coś w nas wsącza, ale może zmienić świat tylko ledwie dostrzegalnie. Jak mówi mój bohater we "Władzy", którą gram w Narodowym: - Mamy armaty, drukarnie, książki, ale nasze dusze są tak samo czarne jak średniowieczne ścieki. Wszystko idzie powoli, choć my byśmy chcieli, żeby stało się od razu.

Jest Pan rozczarowany współczesnym światem?

- U Żeromskiego czytaliśmy o szklanych domach. Widziałem domy ze szkła w Nowym Jorku i w Chicago w 1976 roku, kiedy byłem tam po raz pierwszy z teatrem. Wtedy, gdy w Polsce wszystko było szare, zapyziałe. Teraz mamy i u nas te szklane domy, dobre samochody, wszystko, co na świecie ludziom ułatwia życie. Tylko, czy to wszystko służy dobrej sprawie? Tu się zaczynają wątpliwości, których nie jestem w stanie rozwikłać.

Zadając to pytanie, bardziej myślałam o zasadach, mniej o przedmiotach.

- Gołym okiem widać, że zasad, które byśmy uważali za podporę, jest coraz mniej. Kłamstwo, krętactwo, hucpę teraz wręcz się pochwala, w każdym razie toleruje. Ale narzekanie na brak zasad towarzyszy nam od zawsze! Ja nie chcę tu prowadzić żadnej kampanii, nie będę wymieniał nazwisk, ale są ludzie, którzy jak mówią do mnie z telewizora, to im wierzę. Ale co jest w środku? Nie wiem.

Tyle razy mówi Pan: - Nie wiem. Pan nie był nigdy uwikłany w jakieś zawiłości, dylematy?

- Wiele razy. Dylematy są częścią naszego życia. Młody człowiek najczęściej porusza się po omacku, szuka, wiele rzeczy go zaskakuje. Czy pani uwierzy, że jak skończyła się wojna, to ja nie wiedziałem, że istnieje coś takiego jak biały chleb? A jak w Hucie Bankowej zawyły syreny, to nie wiedziałem, że obwieszczają zmianę myślałem, że to alarm. Świat mi się mieszał. Wiedza docierała do nas opornie, zważywszy wszystkie zakłamania systemu.

Pan jest zadowolony z życia? Z tych swoich życiowych wyborów?

- Skłaniałbym, gdybym powiedział, że nie. W sumie wyszło nieźle. Choćby ta sprawa z wyborem zawodu.

Forsował Pan bariery, wydawałoby się, nie do pokonania. Ha przykład popularność Janka z "Czterech Pancernych". Wydawało się, że Pan wpadł na dobre i nigdy się od niego nie odczepi.

- To była dla mnie jakaś tama nie do przeskoczenia. Wydawało się, że wszystkie marzenia o graniu wielkich ról romantycznych zostały przekreślone na zawsze. I tak się też stało. Ale ciągle ten zawód uprawiam i mam nadzieję, że jestem wiarygodny.

Wie Pan, co mówią o Panu młodzi ludzie? Że ten Gajos gra takie fajne, gęste role. I cenią sobie, że nigdy nie zagrał Pan w telenoweli.

- Nie ma Pani pojęcia, jakie to dla mnie ważne.

Co jest najważniejsze życiu? Czy wierność sobie i wierność zasadom popłaca?

- Popłaca w dobrym tego słowa znaczeniu. Jeśli człowiek się nie szasta, nie rozmienia na drobne, to procentuje. Daje poczucie, że wprawdzie narobiło się wiele głupstw w życiu, ale główny szlak doprowadził nas do punktu, o którym marzyliśmy. Mimo że po drodze nie zawsze było różowo.

Naprawdę narobił Pan w życiu tyle głupstw?

- Nie będę ich wyliczał. To nie miałoby sensu.

A te papierochy, które Pan pali, nie są jeszcze jednym głupstwem? Nie zamierza Pan z tym nic zrobić?

- Zamierzam każdego ranka i jakoś mi się nie udaje. Żona mi utrudnia palenie i chwała jej za to.

***

Janusz Gajos urodzony 23 września 1939 r. W Dąbrowie Górniczej

WYKSZTAŁCENIE Studia na wydziale aktorskim PWSTiF w Łodzi ukończył w 1965 roku (dyplom obronił 1971 r)

DEBIUT teatralny - 10 listopada 1965. Otrzymał nagrodę dla debiutu teatralnego w sezonie 1967/68 w plebiscyt Dziennika Łódzkiego"). W kinie debiutował w filmie "Obok prawdy" (1964 r). (...) Ma na koncie blisko 80 ról filmowych, ponad 20 nagród. Ostatnią jak dotąd jest Polska Nagroda Filmowa w kategorii najlepsza główna rola męska (za rolę brata Zdrówko w filmie "Jasminum").

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji