Artykuły

Mocne uczucia

Jerzy Satanowski skomponował ścieżkę dźwiękową m.in. do takich filmów jak: "Dzień świra", "Boża podszewka", "Ajlawju", "Cud Purymowy", "Magnat", "Siekierezada", "Dom wariatów". Z Jerzym Satanowskim - kompozytorem muzyki filmowej i teatralnej (około 300 realizacji scenicznych w kraju i za granicą), twórcą piosenek śpiewanych m.in. przez Krystynę Jandę, Hannę Banaszak, Ewę Błaszczyk - rozmawia Marta Sztokfisz.

- Pańska muzyka filmowa jest bardzo emocjonalna. Czy w życiu też kieruje się pan emocjami?

- Bywam cholerykiem, ale przez lata, pracując wśród ludzi, opanowałem tę stronę mojej natury i reaguję już dość spokojnie. Przeżywam jednak wahania emocjonalne. Prawdopodobnie mój organizm wymaga jakiejś kompensacji, dlatego muzyka, którą tworzę, jest bardzo emocjonalna. Myślę, że w sztuce najważniejsze są uczucia mocne i zdecydowane, oby tylko nie patos i histeria.

- Przy tworzeniu muzyki ważniejsza jest osobowość kompozytora czy oczekiwania reżysera?

- To fundamentalny problem każdej współpracy. Jego podstawą jest konflikt interesów. On trochę maleje, kiedy działamy wśród ludzi, z którymi udało się wypracować pewne sposoby porozumiewania. Wtedy zostawiają oni kompozytorowi miejsce na wypowiedzenia się za pomocą muzyki na własną odpowiedzialność. Jest też drugi typ współpracy, kiedy kompozytor jest prowadzony za rękę

i musi się całkowicie podporządkować reżyserowi.

- Czy dwie indywidualności mogą zrozumieć się w pół słowa?

- Szczytem harmonii jest sytuacja, kiedy reżyser nie wtrąca się w moją działkę. Ma do mnie zaufanie i zostawia mi wolną rękę. Tak postępuje np. Izabela Cywińska, z którą zrobiłem m.in. "Bożą podszewkę". Oczywiście nadchodzi moment w którym to, co napisałem musi uzyskać jej błogosławieństwo, ale po drodze mam spokój. Na drugim krańcu są reżyserzy, którzy scena po scenie opowiadają, jaka powinna być muzyka, którego bohatera ma dotyczyć, jakie mieć tempo czy ma być smutna, dramatyczna, liryczna... Skrajnym przykładem jest Maciej Dutkiewicz, z którym robiłem ostatnio "Defekt". Siedział ze mną całymi tygodniami i każdy fragment muzyki dopasowywaliśmy do jego wyobrażeń. Taki ma styl pracy.

- I co, dostosowuje się pan?

- Owszem, ale tylko wówczas, kiedy czuję, że efekt może być sensowny.

- Są granice ustępstwa?

- Zdarzało się, że pracując nad interesującym projektem, musiałem zrezygnować. Kiedyś robiłem film amerykański i wycofałem się, ponieważ wszystko szło w kierunku, którego nie mogłem zaakceptować.

- Krzysztof Kieślowski pracował ze Zbigniewem Preisnerem. Nadawali na tych samych falach, lubili się. Czy to ważne, by móc wspólnie stworzyć coś wyjątkowego?

- Kieślowski z Preisnerem byli przyjaciółmi. Z większością reżyserów, z którymi pracuję, również się przyjaźnię, ale to nie jest niezbędne, by zrobić coś ciekawego. Mówimy raczej o sytuacji komfortowej, ponieważ trudno jest pracować tak intensywnie z kimś, kogo się nie lubi. Wzajemna sympatia ułatwia porozumienie. Miłego człowieka lepiej się słucha, bardziej się mu wierzy.

- Co decyduje o tym, że kompozytor jest w pierwszej lidze: zagraniczne sukcesy filmu, oscarowe nominacje?

- Przede wszystkim moda. W Ameryce płynie to dość równo, ktoś kto pisze dobrą muzykę, utrwala swoją pozycje. W Polsce bywa się modnym okresowo.

- Modę kreują media?

- Raczej szeptanka środowiskowa, sukces pierwszego filmu, a w tych najlepszych wypadkach talent. Pamiętam taki festiwal, kiedy w Gdańsku pokazano 7 filmów z moją muzyką. Później przeżył to Michał Lorenc. Wcześniej co drugi film robił Konieczny, który ostatnio komponuje dla filmu sporadycznie. Teraz swój najlepszy okres przeżywa Krzesimir Dębski, a obok, poza nurtem, płynie Kilar, ale on jest spoza środowiska, robi muzykę poważną, tylko czasami pochyla się nad filmem.

- W najnowszym spektaklu "Ulica Szarlatanów"" jest pan nie tylko kompozytorem, reżyserem, autorem scenariusza.

- Pierwsze plenerowe przedstawienia "Ulicy Szarlatanów" odbyły się w Olsztynie i w leśniczówce Pranie - w miejscach dla Gałczyńskiego bardzo znaczących. W Warszawie, na scenie Biała Lokomotywa Teatru na Woli, pokazaliśmy spektakl niedawno. Nie jestem jedynym kompozytorem muzyki, pierwszym pod względem liczby napisanych utworów jest Włodzimierz Korcz, równie dużo napisała Ewa Kornecka.

- Dlaczego tak bliska jest panu poezja Gałczyńskieg?

- Jako polonista z wykształcenia jestem szczególnie wyczulony na literaturę, zwłaszcza na poezję. Przygotowując spektakl, doznałem szoku - po raz drugi odkryłem Gałczyńskiego. Czytając go w wieku 22 lat, nie rozumiałem, jak jest głęboki i ciekawy. Tym odkryciem dzielę się z publicznością, chociaż bardzo trudno skrzyknąć na wytęp całą ekipę: sześciu zdolnych młodych aktorów wraz z zajętym bez przerwy Zbyszkiem Zamachowskim i wspaniałym zespołem Kameleon Kwintet Tabęckiego.

- Przyjaźnił się pan z Edwardem Stachurą. Czym od zwykłych ludzi różnią się poeci, czy mają wrażliwość, której nam brakuje?

- Nie żyję wśród zwyczajnych ludzi, siedzę ciągle w teatrze, kinie - wśród artystów. Przyjaźnię się z pisarzami, poetami... Są wśród nich tacy, którzy pozornie niewiele się różnią od innych. Na przykład pani Wisława Szymborska sprawia wrażenie całkiem zwyczajnej kobiety. Chyba programowo, by nie epatować poetyckością, lecz pokazać, że wyjątkowość polega nie na strojeniu min, tylko na wielkiej umiejętności przekazywania tego, czego inni nie zauważają. Stachurą to szczególny przykład, jego styl bycia i pisania był trudny do rozdzielenia. Miał charyzmę. Jeśli przysiadał się do stolika, przy którym siedziało 15 osób, po chwili mówił tylko on, reszta słuchała. Ze swoją cechą przywódcy duchowego skupiał wokół siebie ciekawych osobników. Miałem wrażenie że ich kolekcjonował.

- Pomagał podobno początkującym literatom...

- Bardzo. Umożliwiał im druk tomików, poprawiał teksty, redagował książki, wspomagał materialnie. Podobny dar miał inny mój przyjaciel - Jonasz Kofta. Gdy byłem początkującym artystą, a on już sporo zarabiał, wciskał mi czasami pieniądze, wiedząc, że są mi potrzebne. Próbowałem odmawiać, ale Jonasz nalegał: - Akurat chwilowo są u mnie, więc ci daję. Jak kiedyś zawędrują do ciebie, daj innemu potrzebującemu. Dzięki niemu zapamiętałem, że jeśli coś przyjmujesz, powinieneś to kiedyś zwrócić.

- Kiedyś pan też śpiewał. Nie pamiętam w jakim zespole.

- Nie sposób pamiętać, ponieważ te zespoły nie osiągnęły sukcesu. Śpiewałem w klubach na dansingach, tam, gdzie nikt nie zwracał na mnie uwagi. Kiedy po raz pierwszy stanąłem na prawdziwej estradzie i po drugiej stronie zobaczyłem tłum ludzi, zszedłem w połowie piosenki i zaniechałem kariery wokalnej. Do dzisiaj powiedzenie czegokolwiek przed większym audytorium jest największą męką.

- Drink nie pomaga?

- Musiałby być porządny. Przynajmniej taki, jakim się znieczuliłem na benefisie Hani Banaszak, kiedy musieliśmy odśpiewać napisany dla niej "Lament trzech kompozytorów".

- Pański ojciec, znany dyrygent Robert Satanowski, marzył o karierze muzycznej dla syna, ale pan skończył polonistykę. A jednak...

- Kiedy miałem 4 lata, rodzice się rozwiedli. Przedtem ojciec sprowadził mi nauczyciela gry na skrzypcach, chciał żebym został klasycznie wykształconym muzykiem. Trafiłem do ojca w wieku czternastu lat, gdy na pewne rzeczy było już za późno. Muzyka zafascynowała mnie, kiedy nauczyłem się grać na gitarze. To, co kiedyś robiłem z nienawiścią, zacząłem uprawiać z przyjemnością. Spotkanie z Edwardem Stachurą, potem z kilkoma reżyserami sprawiło, że zakochałem się w teatrze, miejscu, gdzie muzyka styka się ze słowem. Poczułem wtedy, że muzyka stanie się moim zawodem. Do dzisiaj jestem wierny temu mariażowi.

- Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji