Artykuły

Blady Nico w bryku fiko

"Dyzma" w reż. Jana Szurmieja w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Józef Jasielski w serwisie Teatr dla Was.

Gdyby patron Teatru Miejskiego w Gdyni, Witold Gombrowicz, mógł powstać z martwych i zasiąść pośród premierowej publiczności, to już po kwadransie wykonałby telefon do prezydenta Szczurka i zażądał, aby zdjęto jego nazwisko z elewacji budynku. O co taki raban ? Oto - że autor "Iwony" nie zdzierżyłby takiego marnotrawstwa "gorącego" na dziś tematu, jakim jest niejedna kariera chama i ignoranta w tym kraju. A powieść Dołęgi-Mostowicza "Kariera Nikodema Dyzmy", będąca polityczną satyrą na sanację, wpisuje się doskonale w nasz przedwyborczy kontekst.

Takich Dyzmów mamy na pęczki; bezczelnych i niedouczonych. Takich, z których śmieje się cała Europa. Silnych chamstwem i sięgających bez skrupułów po władzę i forsę. Tymczasem teatr robi wyraźny unik, nie starcza mu odwagi, woli schować się za secesyjny przedwojenny obrazek obyczajowy; malowany kostiumem retro, celebrowanymi pozami ze starej operetki, nieśmiertelnym tangiem, zapaszkiem Warszawki od "Antka i Czarnej Mańki". Bibelot. Pusta dekoracyjna forma.

Komu za to złoić skórę? Nieszczęście zaczyna się od adaptacji powieści. Nie wystarczy w odpowiedniej kolejności przepisać z książki dialogi i dramat ułoży się sam. Tak powstaje bryk (patrz: tytuł). Zamiast scen mamy skecze, które przekazują li tylko suchą informację, popychają akcję, ale nie pozwalają wniknąć w rzeczywiste motywacje postaci i ich charaktery. Spektakl "pędzi", bo musi w dwie godziny zrelacjonować całą historię, a więc: krótki skecz - piosenka - taniec zbiorowy i tak wkoło.

Reżyser Jan Szurmiej (nie zliczę, który to już raz pastwiący się nad powieścią Mostowicza) wraz ze scenografem Sabiną Bicz poszli na łatwiznę, proponując nam spektakl stylizowany na staroświecczyznę i wzorowany na zwietrzałej już operetkowej formie. Jakie to ma znaczenie, że akcja powieści rozgrywa się w przedwojennej Warszawie, skoro współczesny teatr już pokazuje Szekspira w Afganistanie? Tylko, że znacznie łatwiej "ubrać" temat w starą, ograną już formę, niż wymyślić coś własnego, oryginalnego. A poza tym, to taki wdzięczny, sentymentalny sztafaż, ludzie to kupią. Tak więc reżyser sumiennie dba o ten styl, o te "ładne" pozy, maniery, dusery, falbany. Czasem przez ten "estetyczny chłam" przebije się jakieś zdanie ku naszej współczesnej wrażliwości i naszym skołatanym myślom, ale tak jakoś nieśmiało, boczkiem, panie, boczkiem i nieśpieszno jakoś.

Nazwano to musicalem, ale śpiewanie tutaj niespecjalne; szczególnie w męskim wykonaniu. I nie rozumiem, po co reżyser wprowadził do spektaklu aktorkę-konferansjera, która raz coś reasumuje na proscenium, innym znów razem wtyka nos w relacje postaci tej umuzycznionej powieści. Odkąd pokazano u nas filmową wersję musicalu "Kabaret" wielu reżyserów upodobało sobie postać Mistrza Ceremonii i okraszało nim przez lata swoje muzyczne płody. Ten "mistrz ceremonii" był krótkonogą kobietą, w marchewkowej peruce, ubraną na srebrno i ma się rozumieć, z nieodłączną laseczką. Śpiewała całkiem, całkiem. Taki mini-recital poprzedzielany skeczami, czy też skecze - mini-recitalem. Najbardziej przydała się na początku i na końcu przedstawienia (uwaga! - "klamra"), rozciągając się szeroko ponad głową Nikodema w znaczącej stop-klatce.

Oszczędzę reżysera w roli choreografa, bo te kroczki w lewo-prawo, do przodu-do tyłu, obrocik i poza nie poddają się głębokiej analizie, ale wytknę fatalną decyzję obsadową. Aktor tak potykający się o postać tytułową nie miał prawa wyjść na scenę. Zrobił z Nikodema Dyzmy fajtłapę i głupka, którego okoliczności pchają ku karierze politycznej, ale on sam niewiele rozumie z tego, co się dzieje, nawet się o tę karierę nie stara, ot, tak, dostaje ją w prezencie od losu czyli elity władzy, która od razu wpada w zachwyt, bo jakiś facet wpadł z talerzykiem na jakiegoś premiera. Przypisaną postaci plebejsko-chamską naturę aktor kwituje nagłym podnoszeniem dość niemrawego głosu, a rosnącą świadomość własnej ważności - nabzdyczoną miną i prężeniem kręgosłupa. Nie ma tu nic z faceta, który "ze społecznych dołów" dostał się niespodziewanie na wysokie salony i musi być czujny, musi się kamuflować, nadrabiać intelektualne zaległości. I widać ile wysiłku psychicznego i fizycznego musi włożyć ten facet w to dramatyczne wyrastanie ponad siebie; ten kolega gogolowskiego Rewizora. Jest sprytny i zdecydowany na wszystko. Inaczej co by robił w polityce? Ale ta postać działa w permanentnym stresie; im więcej zagarnia dla siebie, tym bardziej się boi. Taki jest dramatyczny mechanizm tej roli. Jak się tylko kroczy po scenie i prezentuje garnitur. Wystarczy!

Cóż, kolejny już raz konstatuję ze szczerym smutkiem, że zespół aktorski zaprezentował się przeciętnie i bezbarwnie. Jak ten powyższy "blady Nico" (parz: tytuł). Widać, że reżyser chciał to widowisko czym prędzej "ustawić" i nie miał czasu, a może i głowy, żeby twórczo popracować z zespołem. Zresztą po co? I tak odtrąbiono sukces w Trójmieście.

Nie obyło się jednak bez dwóch zaskoczeń różnej proweniencji. Pierwsze zaskoczenie objawiło się w formie finału przedstawienia. Proszę sobie wyobrazić, że zupełnie niespodziewanie aktor udający do tej pory Wojciecha Pokorę (tego z serialu o Dyzmie) wyskoczył na skraj proscenium, spuścił nogi na oświetloną nagle widownię i zaczął nam wymyślać od najgorszych... Zrozumiałem, że "wyrwał się z tej operetki" ku palącej nas współczesności. Potem ruszył przez widownię, rzucił w naszą stronę: "Hołota " i chyba poszedł do garderoby. Publiczność nie poczuła się obrażona, bo chamstwo ma na co dzień i to w teatrze wywołuje jedynie chichotki.

Drugie zaskoczenie już nie było takie zabawne. Okazało się przy ukłonach, że aktor tegoż teatru, obsadzony w epizodziku, przepracował jednak w tym zawodzie aż 50 lat! Brawo, panie Eugeniuszu Kujawski! A jakże - wszedł na scenę dyrektor teatru z bukietem, "załatwił" zasłużonego starego aktora w pięciu zdawkowych zdaniach. Nie pokazał się żaden przedstawiciel władz miasta Gdyni, jak nakazuje dobry obyczaj i obowiązek właściciela tej instytucji.

Nie koniec na tym. Za chwilę okazało się, że mamy dwóch jubilatów, bo oto jedna z aktorek wyciągnęła z kąta kolegę, który ponoć obchodzi 35-lecie pracy aktorskiej. Dyrektor na to ani słowa. Może, biedak, nie wiedział. A może ma głęboko w dupie aktorski trud. Nie on jeden. Tak czy owak, przydałby się telefon szanownego nieboszczyka Witolda do szanownego prezydenta Szczurka. No nie?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji