Artykuły

Już się nie zaśmieje

JUREK MARKUSZEWSKI nie żyje. Już się nie zaśmieje. Już się na nic nie oburzy. Nie przyjdzie na premierę do Teatru Współczesnego. Nic więcej nie stworzy. I nikim się nie zaopiekuje. A wszystko to robił - artystę żegna Jacek Bocheński.

Kim był? Reżyserem. Był jednym z ojcowi zarazem jakby synów STS-u, Studenckiego Teatru Satyryków. Tam się zaczął w latach 50. zeszłego wieku. Był w znacznej mierze humorystą, ale niekiedy śmiertelnie poważnym sensatem. Był człowiekiem sceny, kreatorem widowiska, zabawy igry, myślę, że nie tylko w ścisłym zakresie teatralnym, również uniwersalnym, życiowym. Był wielkim przyjacielem literatury pisanej niekoniecznie dla sceny. Razem ze swymi czołowymi aktorkami (z których wspomnę tylko dwie zmarłe - Kalinę Jędrusik i Halinę Mikołajską) i aktorami (z których dla przykładu wymienię tylko Jana Englerta, Piotra Fronczewskiego, Gustawa Holoubka, Zbigniewa Zapasiewicza) wsłuchiwał się ze szczególnym zainteresowaniem zawodowym w prozę światową, lecz najbardziej we współczesną polską. Korzystał z niej jak nikt inny. Adaptował więc, inscenizował, reżyserował, wprowadzał do teatru, radia, telewizji najrozmaitsze dzieła literackie. Jego autorami byli: Dostojewski i panna de Lespinasse, Gogol i Tomasz Mann, Camus i Bułat Okudżawa. Chyba jednak przede wszystkim Polacy: Dygat, Kazimierz Brandys, Konwicki. Nawet ja.

Czuję potrzebę, by mu tutaj za inscenizacje albo ekranizacje telewizyjne moich książek podziękować. Od autora brał tekst i znikał. Żadnej rady, objaśnienia, komentarza ani wskazówki podczas przygotowywania spektaklu nie oczekiwał. Zapraszał dopiero na gotową rzecz, jak na obiad do zastawionego stołu, nigdy do garnków kuchennych. Obiady, nawiasem mówiąc, też umiał gotować i również na nie zapraszał. Był w sposób charakterystyczny dla artystów (przynajmniej dla ich znanej mi większości) ambitny, zazdrosny o dzieło. Ono było jego sprawą intymną, a on był o nie zazdrosny jak mężczyzna o kobietę, którą nie będzie się z nikim dzielił. Ale zarazem czuł miarę, znał swoje miejsce zależnie od okoliczności. Gdy reżyserował programy telewizyjne z Leszkiem Kołakowskim, mówił sam jedno krótkie zdanie, a przez resztę czasu pozwalał filozofowi snuć niezakłócony wywód w oczywistej sprzeczności ze świętymi prawami telewizji.

Reżyserem i trochę też aktorem wydawał mi się we wszystkim, co robił. W każdym towarzystwie, na herbacie u znajomych i w obozie internowanych, stawał się protagonistą i dramaturgiem. Internowany w stanie wojennym, przybrał demonstracyjnie pozę komika, bawił swoim zachowaniem zszokowane i przygnębione otoczenie, aż ktoś zwrócił mu uwagę, że taki sposób bycia nie licuje z tragizmem sytuacji.

Należał do wymierającego już pokolenia ludzi traktujących uczciwie politykę i przekonania polityczne. Nie sprzedawał się w czasach, kiedy konformizm był warunkiem publicznej egzystencji człowieka jego zawodu, zwłaszcza w popularnych mediach, telewizji i filmie. Stąd w życiorysie Jurka pasmo zawodowych kłopotów i przerw, odejść z teatru, radia i telewizji, począwszy od STS-u, w pewnym okresie "wzmacnianego" ideologicznie i upaństwowionego przez władze PRL. Doświadczenie STS-owskie z lat młodości uformowało Jerzego Markuszewskiego, jak sądzę, i zahartowało moralnie na resztę życia, przygotowało do późniejszej współpracy z KOR-em, "Zapisem" i NOW-ą, w końcu do poruszania się po grzęzawiskach postkomunistycznego kapitalizmu, pełnego intrygantów, świętoszków, inkwizytorów i aferzystów.

Był wierny sprawom i osobom. Niektórymi się opiekował. Nie umiem znaleźć lepszego słowa, aby nazwać to, co z nimi robił. Był po trosze playboyem, lecz zarazem przyjacielem-wychowawcą swoich faworyzowanych kobiet, zwłaszcza aktorek, których talentowi poświęcał się i służył troskliwie jako reżyser.

Ale opiekował się też chorym, starym i samotnym pisarzem Marianem Brandysem pod koniec jego życia. Z pomocą swojej siostry, wspaniałej pani Ali, urządził mu gospodarstwo domowe oraz rodzaj sekretariatu, zadbał o zaspokojenie elementarnych potrzeb praktycznych, którym słabnący Marian nie potrafił sprostać. Co więcej, urządził mu życie towarzyskie i kulturalne. Postarał się, żeby grono znajomych, przeważnie ludzi sztuki, literatów, aktorów, dziennikarzy, spotykało się co tydzień w mieszkaniu pisarza. Każdy coś przynosił: słodycze, owoce, czasem butelkę wina Pani Ala parzyła kawę i herbatę. Marian Brandys, urodzony gawędziarz, opowiadał. Albo o coś pytał i zawiązywała się rozmowa na wszelkie tematy: literackie, polityczne, teatralne, często historyczne, bo to zawsze pasjonowało Mariana, autora cyklu książek "Koniec świata szwoleżerów".

Nad wszystkim czuwał Jurek. Znowu był reżyserem. Pilnował, żeby rozmowa się kleiła i nie było nudno. W razie potrzeby wtrącał swoje dowcipy, anegdoty i plotki. Poważniał, mówiąc o skandalach publicznych, których nigdy nie brakowało. Ale najczęściej się śmiał. Już się nie zaśmieje.

***

Jacek Bocheński, ur. 1926, pisarz, eseista,publicysta, tłumacz, autor m. in. książek: "Boski Juliusz", "Tabu", "Nazo poeta", "Kaprysy starszego pana", "Trzynaście ćwiczeń europejskich".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji