Narastanie i redukcja
Prezentujemy przedstawienie ,,Zbrodni i kary" według Fiodora Dostojewskiego w przekładzie Czesława Jastrzębca-Kozłowskiego, w adaptacji, inscenizacji i reżyserii Andrzeja Wajdy. Trzecie to już po,, Biesach" i ,,Nastasji Filipownie" - sięgnięcie przez Wajdę po Dostojewskiego i trzecia na Dostojewskim oparta realizacja na scenie Starego Teatru w Krakowie.
Opis Joanny Walaszek dotyczy spektakli oglądanych przez autorkę w styczniu i lutym 1985; od tego czasu w przedstawieniu zaszły już zmiany. (Red.)
Czym będzie "Zbrodnia i kara" w teatrze Andrzeja Wajdy? Trudno cokolwiek przewidzieć. Dostojewski inspirował przecież tak różne przedstawienia tego reżysera jak "Biesy" i "Nastasja Fili-powna". I na początku nie wiadomo, jak rozwinie się dramat napisany na kanwie powieści, jaki kształt sceniczny przybierze. A śladów jest wiele i w różne prowadzą strony.
Stary Teatr w Krakowie. Sala im. Heleny Modrzejewskiej (pierwsze przedstawienia miały miejsce na zamkniętej scenie teatru). Siadamy w kilku rzędach wąskich ławek. Za drewnianą balustradką, jak w sądzie. I zaczyna się od oskarżenia. Od cichego, ale mocnego głosu: "Morderca, morderca."
Surowe oskarżenie z daleka dobiega Raskolnikowa. Jest zaskoczony. Poruszony. ,,Co... Kto jest mordercą?" - wyrzuca słowa zdławionym głosem. To krótki, szybki prolog. Raskolnikow stoi tuż za balustradką w świetle spuszczonej z góry lampy. Bardzo blisko. Zaraz zresztą cofa się w głąb sceny, w wąski tunel ulicy. Tam, za węgłem, czeka Mieszczanin, oskarżyciel.
Przestrzeń sceniczna, bardzo bliska widowni, jest od niej znacznie większa, rozciąga się daleko w głąb. Ginie w mroku, kryje się w ciemnych zaułkach, w mrocznych zakamarkach. Za licznymi przepierzeniami, zastawkami, które wzdłuż i wszerz przecinają scenę. Nieogarniona i nieodgadniona.
Światło, często padające z góry, wydobywa tylko fragment przestrzeni. Nieoczekiwanie odkrywa coraz to inne, bliższe i dalsze miejsca zdarzeń. Odkrywa je dokładnie, czyni wyraźnym każdy szczegół przestrzeni zakreślonej kręgiem światła. Poza tym kręgiem pozostają nieprzeniknione obszary. A postaci i zdarzenia bliskie nawet na wyciągnięcie ręki, zasłonięte są przez ściany kwaterowych okien, z szybami i bez szyb. Na różne sposoby rzeczywistość sceniczna kryje się przed widzem. Wcale nie mamy być jawnymi świadkami procesu. Będziemy ukrytymi uczestnikami zdarzeń, przyczajonymi za oknami, podglądającymi przez szyby, podsłuchującymi przez ściany. Takimi jak Swidrygajłow, postać zresztą w przedstawieniu nieobecna. Postawieni w dosyć dwuznacznej sytuacji, zostajemy wciągnięci w krąg zdarzeń, skazani na bardzo intymne z nimi obcowanie.
Ta sytuacja tylko w pierwszym momencie jest ekscytująca. W dwóch pierwszych, szybkich scenach. We wspomnianym oskarżeniu Mieszczanina i w błyskawicznie po nim następujących zeznaniach Kocha. Raskolnikow odchodzi, z prawej strony sceny rozświetla się oszklony salon Porfirego. Wychodzą z niego Koch, Porfiry, Zamiotow. W zeznaniach Kocha brzmi to samo natręctwo, co w głosie Mieszczanina, wzmożone nieopanowanym podnieceniem, obsesyjnym powrotem do tej klamki, którą nacisnął, a ona puściła, nacisnął i puściła. Już jesteśmy w kręgu sensacji, kręgu rozwibrowanych emocji, w szybko pulsującym rytmie niepokoju. Niemal jak w "Biesach".
I koniec. Napięcie opada, podniecenie znika. Wszystko rozłazi się w rozmemłaniu Porfirego, w znużeniu Zamiotowa, w niespiesznych gestach, w ospałej atmosferze poranka po przepitej nocy. Zwyczajnej, pospolitej, znaczonej mnóstwem realistycznie dosłownych szczegółów. Z pustymi butelkami na stole w dostatnim, obitym na czerwono saloniku Porfirego, z niedopiętą na brzuchu kamizelką, wyłażącą ze spodni koszulą, ze szlafrokiem narzuconym na ubranie (to Porfiry), z wymiętą koszulą i wymiętą twarzą wyciągniętego w fotelu Zamiotowa. Narzucają się nie obrazy rozpalające wyobraźnię, lecz drobne, małe natrętne szczególiki. Grymas ust Zamiotowa, jego upierścienione dłonie, wargi Porfirego wysunięte do przodu w powitalnym uśmiechu. Wita Raskolnikowa i Razumichina.
Wydaje się, że przyjście Raskolnikowa uniesie ten obraz, zaprzeczy mu, zmieni kształt przedstawionej rzeczywistości. Tymczasem nie. To Raskolnikow przede wszystkim sprawi - na samym początku - że bliskie obcowanie ze sceniczną rzeczywistością będzie tak nieprzyjemne, jak dotyk wilgotnej dłoni. Raskolnikow przychodzi z przyjacielem. Razumichin był tu wczoraj i jeszcze żyje wczorajszym dniem. Prawdziwie cieszy się ze spotkania Raskolnikowa z Porfirym. Wszyscy są swobodni, w niczym nie skrępowani. Poza Raskolnikowem. Tylko on jeden udaje naturalność. Udaje nazbyt wyraźnie. Śmieje się i szydzi zbyt głośno, "Romeo" - naśmiewa się z Razumichina już w wejściu. Siada zbyt ciężko na środku kanapy (musi się potem przesunąć, żeby ustąpić miejsca innym), zbyt wysoko zakłada nogę na nogę. Mówi nazbyt swobodnie, nazbyt dobitnie, nazbyt głośno. Narzuca się swoją agresywnością, rozdrażnieniem, wewnętrznym spięciem. Drażni. Nie intryguje, nie fascynuje. Drażni, męczy. Drażni nawet swoim zewnętrznym wyglądem, chociaż wszyscy są tu ubrani dosyć niedbale. Ale Raskolnikow jest brudny, nieogolony, wprost na gołym ciele nosi czarną kamizelkę, do tego wyświecone, prążkowane spodnie i granatową, studencką kurtkę z oberwanym guzikiem.
Mnie w dłoniach nową, zieloną czapkę, która nie pasuje do niczego. Na nosie ma małe, druciane okularki.
Zaczesuje w górę rozczapierzoną dłonią opadające na czoło kosmyki przetłuszczonych włosów. Wypina do przodu tors, niezgrabny w ruchach, niezgrabny w gestach jakby zbyt długich rąk, zbyt dużych dłoni. Z daleka mógłby tworzyć wcale malowniczą postać. Ale nie z bliska. I nie wtedy, kiedy nadspodziewanie lekko rozprawia o tym, co by zrobił z łupem. W całkiem kabotyńskiej tonacji ściągniętej nutą tłumionej histerii. Nie wtedy, kiedy wybucha na wzmiankę o swoim artykule wydrukowanym w gazecie. Nie boi się, że ten artykuł go zdradzi, albo boi się tylko przez moment. Nie może jednak znieść tonu, jakim Porfiry uprzejmie i rzeczowo streszcza jego myśli. Cały napina się, tężeje. Podchodzi do Porfirego blisko, już wydaje się, że go uderzy. Ale tylko mierzy go wzrokiem, z nienawistną pogardą.
I wybucha wielkim monologiem. Wykłada swoje idee podziału ludzkości na klasę wyższą i niższą, mówi o specjalnych prawach tej wyższej klasy... Mówi pozornie składnie, mocno wypunktowuje tezy, podkreśla je nieznoszącym sprzeciwu gestem ściśniętych palców dłoni. I przechadza się coraz szybciej, tam i z powrotem, tam i z powrotem, coraz mocniej gestykuluje, coraz dobitniej akcentuje wyrazy, aż zlewają się w gorączkowy bełkot, w niepohamowany potok słów, którym emocje odbierają wszelkie znaczenie. Ostatecznie podniecony, rozgorączkowany mówi dalej, mówi, peroruje i już tylko usta otwierają się jak u wyjętej z wody ryby, w bezgłośnym mamrotaniu. Dopiero wtedy przytomnieje. Kończy. Raskolnikow nie jest tutaj porywający, nie ma w sobie cienia wielkości. Jest żałosny. Żałosny i chory maniak. Tyle można o nim powiedzieć. Nazbyt jest przy tym butny i agresywny, żeby mógł budzić litość albo współczucie.
Bliskość, konkretność przedstawionej rzeczywistości, charakter narzucających się szczegółów - odzierają ten świat z jakiejkolwiek poetyczności. Ubłocone nogi postaci w "Biesach" mogły być jeszcze metaforą, tutaj każdy gest jest konkretem. I Dostojewski znaczy konkretnym szczegółem postaci, sytuacje. Raskolnikowa opisuje na pierwszych stronach powieści: "Po delikatnej twarzy młodzieńca przemknął wyraz największej odrazy. Trzeba dodać, że był niepospolicie przystojny, o pięknych ciemnych oczach, ciemny blondyn, wzrostu więcej niż średniego, smukły, zgrabny." Dodaje: "Odziany był tak licho, że niejeden nawet otrzaskany z biedą, w dzień krępowałby się wyjść na ulicę w takich łachmanach." Od razu powstaje tu intrygujący dysonans między subtelną postacią młodzieńca i jego zaniedbaniem. Ale w przedstawieniu nie ma już tego dysonansu; twórcy spektaklu wolą zapomnieć, że od prezentacji bohatera upłynęło już trochę czasu i Razumichin zdołał kupić przyjacielowi nowe ubranie. Wyraźnie za wszelką cenę chcą obedrzeć Raskolnikowa z wszelkiego uroku choćby uroku urody czy młodości, pozbawić go sprzeczności rodzących fascynację, pozbawić uwodzącej, porywającej siły. Dlaczego? Na razie nie jest to jasne. A jeszcze trzeba pamiętać, że Raskolnikowa poznajemy dopiero teraz. Nic na przykład nie wiemy o jego szlachetności. Pojawia się i istnieje tylko w kontekście surowego oskarżenia Mieszczanina i zbrodni, o której mowa u Porfirego. Pojawia się w kontekście towarzyskiego spotkania, którego nastrój burzy. Istnieje wobec ironicznego Zamiotowa, wobec ciepłego, serdecznego Razumichina, którego pełne przejęcia: "Nie mówisz chyba poważnie, Rodia?" - przywraca jakąś normalną skalę coraz bardziej wykrzywionej sytuacji. No i wobec Porfirego.
To oni - Raskolnikow i Porfiry - są głównymi bohaterami pierwszej dłuższej sceny. Od razu zostają pokazani w ostrym kontraście. W przeciwieństwie do nienaturalności i coraz wyraźniej chorobliwej nienormalności Raskolnikowa, Porfiry jest całkowicie normalny, spokojny, naturalny. W sprawach urzędowych rzeczowy, służy uprzejmie swoją radą i pomocą. Jest tak bardzo zwyczajny. Może tylko ciut w swojej zwyczajności śmieszny. W tym swoim rozmemłaniu, w usłużnych uśmiechach, w szybciutkim, skrzętnym geście zmiatania rozbitej szklanki. Jak w Raskolnikowie nie ma cienia wielkości, tak w nim nie ma cienia demonizmu. Tylko ta jego pospolitość, śmieszność... Ale wcześniej siada na krześle, zapala papierosa i tak słucha wywodów Raskolnikowa. Słucha? Raczej patrzy chłodno i uważnie. Obserwuje. Tak specjalista obserwuje niezwykły okaz w swojej kolekcji. Uważnie, żeby nie przeoczyć żadnego szczegółu, i ostrożnie, żeby obiektu nie spłoszyć.
Monolog Raskolnikowa drażni, ale również zachowanie Porfirego staje się coraz trudniejsze do zniesienia. Chociaż Porfiry pyta całkiem poważnie: "Więc w Sąd Ostateczny pan jednak wierzy?". Ale w odpowiedzi Raskolnikowa, w pełnym determinacji: "Wierzę.", brzmi ton, który już od tej chwili nie pozwoli zapomnieć o jego udręce. Jest w nim odblask wewnętrznych zmagań, ślad przeżyć, które każą spojrzeć na niego inaczej. Nie Raskolnikow -buntownik, obrońca idei, ale Raskolnikow szamoczący się z sobą, udręczony, zaczyna przyciągać uwagę, zaczyna fascynować. Chociaż na razie tylko na moment się odsłonił.
Sytuacja zaczyna się wahać. Porfiry dalej zadaje pytania. Pozwala sobie na jawną ironię: "Po czym mamy odróżnić tych zwykłych od tych niezwykłych? (...) czy by tu nie można wprowadzić na przykład jakiegoś uniformu, kazać im nosić odznaki albo - tu Porfiry pokazuje - cechować ich?". Ale jest bardzo ostrożny i nie Raskolnikowa ośmiesza, ale coraz wyraźniej ośmiesza i pomniejsza siebie. Mówi chaotycznymi, rwanymi zdaniami wielokrotnie zaplątanymi w przeróżne dygresje. Zdaniami, w które wplata niewinne zdrobnienia, owe "pytanka", "badanka", "figlarne idejki". Tak samo się zachowuje. Tu oczka zmruży, tu usta w ciup wyciągnie, tu głowę przekrzywi, tu uśmiech przylepi, ręce zatrze, podrapie się, poczochra. Żeby niewinnie zapytać, żeby czasem rzucić ostre badawcze spojrzenie.
Porfiry zmienia się jak kameleon, wije jak wąż, tylko wyraz oczu się nie zmienia. Przy pozornie nieskładnych gestach, przypadkowych ruchach, nieważnych słowach Porfiry na moment nie traci kontroli. Jest groźny i czasami daje to po sobie poznać. Oczywiście, zaraz się wykrzywi, walnie w głowę: "Pokiełbasiłem z kretesem". Strategia sędziego śledczego jest oczywista. Także dla Raskolnikowa, który stopniowo coraz wyraźniej się uspokaja. Dalej z mocą broni swoich idei, ale w tej obronie więcej jest już goryczy niż dumy. Do gierek Porfirego odnosi się z niesmakiem i pewną dozą pogardliwej wyniosłości. Pozwoli sobie nawet na żart godny Porfirego: "Nawet gdybym zabił, panu bym o tym nie powiedział". Z lekkim uśmiechem drwi z sędziego śledczego. I tak się rozstają. Spokojny Raskolnikow wychodzi, Porfiry żegna go niemal serdecznie, z uniżoną grzecznością.
Wątek Raskolnikowa i Porfirego wybija się na pierwszy plan w pierwszej części przedstawienia. Dzieje się tak i dlatego, że sceny ich spotkań wypełniają więcej niż połowę czasu trwania tej części i dlatego, że odtwórcami tych postaci są dwaj znakomici aktorzy. Jak w "Nastasji Filipownie" uwagę przyciąga zderzenie dwu różnych postaci, które jest zderzeniem dwu różnych osobowości aktorskich.
Raskolnikow i Porfiry. Jerzy Radziwiłowicz i Jerzy Stuhr. Są aktorami tego samego pokolenia. (Wajda niweluje dzielącą bohaterów powieściowych różnicę wieku.) Łączy ich w pewien sposób podobna biografia artystyczna, różni osobowość i styl gry aktorskiej. Więcej nawet - rozumienie (czy może tylko przeczucie) istoty własnego powołania, własnej sztuki, co określa ich stosunek do postaci scenicznych.
Dla Jerzego Stuhra teatr zdaje się przede wszystkim zwierciadłem społecznej rzeczywistości. Ma wyraźne zamiłowania i zmysł teatralnego publicysty. Inteligentny, wnikliwy obserwator przygląda się uważnie ludziom współczesnym w ich codziennym życiu, aby na scenie udatnie kreślić ich syntetyczne portrety. I obnażać bezlitośnie małość ich duchowego oblicza. Stuhr nigdy się z nimi nie utożsamia, zawsze daje odczuć, że jest od postaci większy, mądrzejszy i ma wyższe od niej morale.
Jerzego Radziwiłowicza nie tyle świat interesuje, ile człowiek. Człowiek przez duże "C". Chciałby wniknąć do jego wnętrza. Chciałby w teatrze dotrzeć do jego prawdy, wiecznej, ostatecznej, całkowitej. Każda z kreowanych przez niego postaci należy nie tyle do tego samego, co on, społeczeństwa, ile do tego samego, co on, rodzaju ludzkiego. Nie może więc oddzielić całkowicie postaci od siebie. Zmuszony jest szukać ciągle od nowa relacji między sobą a postacią, takiej, której by obnażyła prawdę o człowieku. Szuka w różny sposób i z różnym skutkiem. Nawet, jak się zdaje, próbując zastąpić własną prawdą prawdę postaci. Rola Raskolnikowa powstała ze zderzenia aktora i postaci literackiej. Zdaje się w niej odbijać proces twórczy aktora, proces dochodzenia do prawdy bohatera. Proces, który równocześnie jest motorem rozwoju postaci scenicznej. Stoi u podstaw wielkiej kreacji Radziwiłowicza.
Obsadzając Stuhra i Radziwiłowicza w "Zbrodni i karze" Wajda musiał wiedzieć, że każdy z nich inaczej zbuduje rolę, z innej strony oświetli kreowaną przez siebie postać. Ich zetknięcie jest nie tylko zderzeniem różnych bohaterów i różnych osobowości aktorskich, ale także odmiennych światopoglądów.
Porfiry Jerzego Stuhra zbudowany jest na jednej płaszczyźnie, na której postać przybiera coraz to inne role i maski. Wydaje się tworem całkowicie amorficznym. Nie ma kształtu, jest tylko zmiennością kształtów, przemiennością ról i masek. Nawet jego ciało zdaje się nie mieć stałej wagi. Czasem oporne, przyciężkie, kiedy indziej staje się nadspodziewanie lekkie i zwinne. Porfiry potrafi przybrać każdą postać. Pewnego swojej władzy urzędnika i zagubionego w świecie safanduły, który nie może sobie dać rady nawet z własnym ciałem. Ot, o mało własnym śmiechem się nie zakrztusił. Postać śmiesznego gaduły, który plecie trzy po trzy i za wszelką cenę stara się przyciągnąć uwagę słuchacza; nawet pokaże, jak generałowie skaczą przez skakankę, jak się trzęsie niby "gumelastyka". I postać groźnego sędziego śledczego, który straszy nie na żarty i doskonale wie, ku czemu zmierza. Postać zatroskanego o swoje zdrowie urzędniczyny i postać wielkiego obrońcy dobra publicznego, który wprost z publicznością dzieli się troską o losy współczesnego społeczeństwa.
Mowa już o drugim spotkaniu z Raskolnikowem, które ma miejsce w solidnym gabinecie Porfirego, z lewej strony sceny, za okienną ścianą. Tutaj Porfiry najpełniej rozwija swoje możliwości. Krąży wokół Raskolnikowa jak pająk oplątujący ofiarę. Zwodzi go przyjacielską gadaniną, serdecznym gestem, łudzi wylewnością, protekcjonalnym tonem, oszukuje własną małością. Przestrzega swoją wiedzą i inteligencją, straszy bezwzględnością, mami ironią. Potrafi być uprzedzająco grzeczny, nad podziw troskliwy, już biegnie po wodę, już okienko otworzy, prawdziwie zaniepokojony stanem Raskolnikowa. To nie przeszkadza mu znęcać się nad swą ofiarą w pełni świadomie. Potrafi działać bez znieczulenia, wprost oskarżać, prosto w oczy objaśniać metody śledztwa. "To musi być jak dwa razy dwa" - pokazuje dosadnym, mocnym gestem. Potrafi być w najwyższym stopniu brutalny. Bez pardonu kopnie Mikołkę, z furią wydrze zeznania z ust jąkającego się Mieszczanina.
Porfiry potrafi działać każdą metodą, potrafi przedzierzgnąć się w każdą postać. Jednego tylko nie zmienia. Spojrzenia. Jest czujne, groźne, badawcze. Nie pozwala zapomnieć, że Porfiry w każdej postaci jest równie groźny. Tylko zależnie od sytuacji raz chowa, raz wystawia pazury. Postać Porfirego niemal bez reszty zamyka się w jego działaniach. Ale przedstawia się tak wtedy, gdy się nad nią zastanawiać. W bezpośrednim obcowaniu, w czasie przedstawienia, wcale nie jest tak czytelna. Porfiry-Stuhr potrafi skutecznie zwodzić także nas, widzów. Wcale nie jesteśmy pewni, co o nim sądzić. Już się wydaje, że porazi biedaka apopleksja, już się wydaje, że prawdziwie przejęty jest losem Rosji, już zdaje się człowiekiem miękkim i łagodnym. We wszystko to kolejno gotowi jesteśmy wierzyć. Obnaża go brak ciągłości zachowań, reakcji. Stuhr wykorzystuje tu w pełni swój talent mimetyczny, zawsze zaskakujący przy jego pozornie mało giętkiej fizjonomii i posturze. Przeistacza się błyskawicznie, obdarzając postać dużą siłą i niebywałą dynamicznością.
Jerzy Stuhr jest w tej roli znakomity. Pod warunkiem, że uwiedziony przez publiczność nie zaczyna się "zagrywać" i nadmiernie ośmieszać postaci. Porfiry śmieszny przestaje być groźny. Widziałam przedstawienie, gdzie śmiech zamierał na ustach widzów, widziałam inne, gdzie publiczność nie śmiała się ani razu. Widziałam też takie, w czasie którego publiczność zaśmiewała się z numerów Porfirego nawet w drugiej części przedstawienia. To pierwsze było bez wątpienia najlepsze. "Zbrodnia i kara" nie jest przedstawieniem, w którym byłoby miejsce dla gwiazdorskich popisów. Postaci określają się tu wobec innych postaci. Porfiry określa siebie przede wszystkim w relacji z Raskolnikowem. To wymaga od aktorów współgry, w pełni realizowanej zespołowości. I przeważnie odżywają w tym przedstawieniu najlepsze tradycje Starego Teatru, wśród których zespołowość gry jest może sprawą najistotniejszą. Mimo wybitnych kreacji indywidualnych rangę przedstawieniu nadaje cały zespół jako zespół właśnie. Jak często w Starym Teatrze bywało, zespołowość nie oznacza zresztą jednolitego stylu gry aktorskiej.
Porfiry rozwija się, czy raczej rozbudowuje przez dodawanie. Stuhr mnoży wcielenia postaci, dodaje coraz to nowe warianty zachowań. Raskolnikow rozwija się w kierunku dokładnie przeciwnym, przez odejmowanie, drążenie w głąb, odzieranie postaci z pancerza.
Pancerz Raskolnikowa jest czymś zupełnie innym niż maski Porfirego. Raskolnikow niczego nie udaje. Udawać nie potrafi. Kiedy próbuje coś udawać w pierwszej scenie, zdradza się natychmiast. Jego działania - postaci i aktora nie są podobne do gry Porfirego-Stuhra. Działania Raskolnikowa-Radziwiłowicza zdają się ekspresją jego wnętrza uwierzytelnioną w ciele aktora. Stuhr ogrywa ciało, umiejętnie nim manipuluje. Gra Radziwiłowicza jest ciału bliższa - w nim działania potwierdzają się, uwierzytelniają właśnie. Przez coś tak materialnego, jak fizyczne napięcie mięśni, i coś tak nienazywalnego, jak wewnętrzne wibracje. Wydaje się, że aktor nie tyle w ciele kształtuje gesty, ile z ciała je wyprowadza. Nie są to gesty pozbawione znaczenia. Ale nawet wówczas, kiedy ekspresja Raskolnikowa przybiera formę czysto klinicznych objawów ochoroby, wydaje się, że aktor doprowadza siebie do stanu, w którym taka właśnie ekspresja rodzi się w sposób ograniczony. Może zresztą określone gesty pobudzają określone emocje, w każdym razie związek między nimi jest bardzo ścisły.
Choroba jest ekstremalnym wyrazem stanu Raskolnikowa. Ale od początku jego ekspresja jest uderzająco nienaturalna. Tak, że momentami dochodzi do chorobliwej nienormalności, do histerycznego skurczu, drżenia, szczękościsku. Raskolnikow jest cały czas niemożliwie spięty. Jakby był od środka porażony, jakby był ściśnięty jakimś wewnętrznym pancerzem, który nie pozwala mu na luźny gest, ale usztywnia go, wykręca. Który napina ciało tak, że drży albo tężeje, przybiera pokrętny kształt. Który ściska gardło, usztywnia twarz, ogranicza nawet giętkość ust. Głos, odbijając się głęboko wewnątrz ciała, wydobywa się dziwnie przekształcony. Przetworzony na instrumencie ciała. Zmienia nie tylko ton, ale i barwę. Czasem głęboką, matową, czasem porażająco głuchą, czasem przenikliwie metaliczną. Wznosi się forte i piano opada, z barytonu przemienia się w ostry dyszkant. Poddaje się każdemu tempu, rwanym frazom i długim okresom zdaniowym. Brzmi, wybrzmiewa w niebywale cieniowanej ekspresji, znaczonej nagłymi przeskokami, nieoczekiwanymi przejściami, zawiłymi liniami intonacji. Niespokojny, rozedrgany. Tak dotychczas w Polsce potrafili mówić tylko aktorzy teatru Grotowskiego. Radziwiłowicz po raz pierwszy potrafił wykorzystać w pełni swój niezwykły głos. Jego rolę nie tylko się pamięta, ale słyszy się ją jak niezwykły utwór współczesnej muzyki. Aktor nie zaciera przy tym znaczenia słów. Ich sens nie jest obojętny. Między dźwiękiem i znaczeniem związek jest równie ścisły, jak między emocją a jej wyrazem.
Ekspresja Radziwiłowicza, zachwycając artystycznie, ogromnie męczy. Znaczy i wyraża udrękę bohatera. W intymnym z nim obcowaniu sami jesteśmy udręczeni. Jego stan budzi sprzeciw jako niemożliwy do zniesienia, przeciwny naturze. O "naturalności" lub "nienaturalności" ekspresji w teatrze można mówić tylko wobee w jakiś sposób ustanowionego w przedstawieniu poziomu naturalności. Tak samo o "udaniu" lub "prawdziwości" działania. W relacji Raskolnikow -
Porfiry, "prawdziwość" przeżyć Raskolnikowa obnaża "udanie" Porfirego. I odwrotnie. Ale też wahają się te linie zależnie od tego, która z postaci w danym momencie wybija się na pierwszy plan, której bardziej wierzymy. "Nienaturalność" ekspresji Raskolnikowa obnaża się wobec jego "naturalnych" zachowań, kiedy jego pancerz zdaje się rozluźniać.
Na drugie spotkanie z Porfirym Raskolnikow przychodzi z przygotowanym z góry tekstem. Nie chce pozwolić się omotać. Chce szybko załatwić interes. Zostaje jednak zatrzymany i niemal dosłownie porażony, sparaliżowany przez Porfirego. Siedzi na krześle przodem do widowni, przy wielkim biurku, niemal bez ruchu. Tylko nie może opanować drżenia nóg, nie może rozewrzeć ściśniętej szczęki, nie może nawet domknąć ust. Z najwyższym trudem wydobywa głos ze ściśniętego gardła. Zresztą na początku Raskolnikow milczy, to Porfiry mówi i mówi, niebaczny na jego stan. Trzeba nie lada siły, żeby bezruchem równoważyć efektowne gry Porfirego-Stuhra. Radziwiłowicz je równoważy. Nie sposób nie odczuwać jego milczącej obecności.
Porfiry doprowadza Raskolnikowa do kresu, wprawia go w stan nieopanowanej histerii. Ten broni się krzykiem nabrzmiałym płaczem, jak dziecko świadome swej bezsilności. "Ja nie chcę ... Powiadam panu: nie chcę... Nie mogę i nie chcę... Słyszy pan, słyszy!". Wygraża, już chwyta czapkę, chce uciec. Porfiry dobrze wie, jak go zatrzymać. Wspomina o niespodziance, "niespodzianeczce", którą dla niego przygotował. Przez cały czas, w wyciemnionym saloniku Porfirego, czeka zamknięty Mieszczanin. Raskolnikow niepewny wraca. Opanuje się później, w najmniej oczekiwanym momencie.
Wydaje się, że Mikołki nie zniesie już na pewno. Mikołki, który w obłąkańczej ekstazie bije pokłony: "To ja zabiłem". Mikołki którego kopie rozwścieczony Porfiry. Raskolnikow podtrzymuje Mikołkę i w tym momencie napotyka triumfujące spojrzenie sędziego śledczego. Odchodzi na bok i po chwili serdecznie ściska Porfirego, mocno obejmuje go ramionami, zdziwionego aż taką wylewnością. Raskolnikow jest w tej serdeczności równie jak przedtem nienaturalny. Chociaż inaczej. Na chwilę przyjmuje i jakby uwewnętrznia mentalność Porfirego. Zaraz ją odrzuci i wtedy już naprawdę zapanuje nad sobą i nad sytuacją. Jest całkiem naturalnie, zwyczajnie zmęczony i wściekły, pełen goryczy i pogardy. "Tak jest, Gogol..." - powtarza za Porfirym. W tym stwierdzeniu jest już cała jego świadomość siebie i sytuacji, w jakiej się znalazł. Świadomość, którą tutaj zyskał. Porfiry w niczym się nie zmienia. Zaprasza na następne spotkanie.
O co chodzi Porfiremu? O wykrycie sprawcy przestępstwa? W gablocie skrzętnie gromadzi dowody zbrodni. Rzecz nie w tym, że nie ma wystarczającej liczby dowodów. Udowodnić Raskolnikowowi zbrodnię można by znacznie prościej. Obaj o tym wiedzą. Porfiry chce, żeby Raskolnikow sam uznał siebie za winnego, chce wymusić przyznanie się do winy. Chce go złamać. To najbardziej oczywisty motyw jego pokrętnych działań. I zarazem najbardziej wyraziste ujęcie tematu dominującego w pierwszej części przedstawienia - problemu relacji między jednostką i społeczeństwem.
Ten problem bynajmniej nie układa się w prostą i jednoznaczną opozycję. Raskolnikow nie jest tutaj w żaden sposób idealizowany. A społeczeństwo to nie tylko Porfiry, ale też Mieszczanin, Koch, Zamiotow, Mikołka, Razumichin, wreszcie Sonia i Polunia. Jeśli nawet z wyjątkiem Soni - są to postaci drugoplanowe, ich obecność na scenie jest ważna. Wszystkie one w jakiś sposób dotknięte są zbrodnią Raskolnikowa. Ta zbrodnia doprowadza Mikołkę do szaleńczego aktu przyjęcia na siebie winy i cierpienia. Wprowadza Kocha w stan niebywałej ekscytacji; Koch nie może się wyzwolić z obsesji tej klamki, którą nacisnął i ona puściła; wraca do tego tematu u Soni. Zbrodnia zmusza poważnego, surowego Mieszczanina-jąkałę do szukania u Porfirego sprawiedliwości. Przeraża Razumichina nawet nie jako czyn, ale sama idea. Zasmuca Sonię śmiercią Lizawiety. Te postaci przewijają się przez pierwszą część przedstawienia w krótkich, rytmizujących całość, scenkach, które nie pozwalają zapomnieć o tym, co w istocie zrobił Raskolnikow.
A on sam? W pierwszej scenie u Porfirego wyraźne jest jego społeczne wyobcowanie. Z nikim nie znajduje porozumienia. Ani z Porfirym, ani z Zamiotowem, ani nawet z Razumichinem, który właśnie jako jego przyjaciel nie może w żaden sposób zaakceptować tak jego sposobu myślenia, jak chorobliwego stanu. Nawet z publicznością, która skłonna jest w nim widzieć chorego maniaka i kabotyna.
W drugiej dużej scenie pierwszej części przedstawienia, u Soni, ujawniają siei pośrednio inne motywy czynu Raskolnikowa, głęboko zakorzenione w społecznej rzeczywistości. Raskolnikow ukazuje się jako człowiek, który nie może się pogodzić z krzywdą, cierpieniem, nędzą życia takich jak Sonia. To widać w jego nieporadnie okazywanym współczuciu, w tym bolesnym uśmiechu, z jakim patrzy na Sonię, z jakim ogląda jej ręce. Nawet w emfatycznym geście pokłonu: ,,Nie tobie się pokłoniłem, pokłoniłem się całemu ludzkiemu cierpieniu." Gest jest niezgrabny, ale nie jest fałszywy. To widać w prowokacyjnych, ze "złą uciechą", jak mówi Dostojewski, zadawanych pytaniach: ,,I cóż ci Bóg za to daje"? Te pytania nie drwią z wiary. Są buntem przeciw niesprawiedliwości świata, niezgodą na poddanie się cierpieniu. To widać w drwiącym stwierdzeniu: ,,Z Polunią będzie tak samo", którego tonacja nie kryje, ale odsłania całą grozę tego faktu. Grozę życia, której Raskolnikow nie może znieść. Kiedy dosięga ostatecznego argumentu - cierpienia niewinnych dzieci - wybucha szaleńczym buntem: "Wolność i władza, przede wszystkim władza..." Już krzyczy rozgorączkowany jak u Porfirego. Z większą tylko rozpaczą.
W kontekście tej sceny działania Porfirego są potwornym dręczeniem Raskolnikowa, w kontekście innych scen są słusznym dochodzeniem sprawiedliwości.
Pierwszą część przedstawienia zamyka klamrą spotkanie Raskolnikowa z Mieszczaninem. Ten był ukrytym świadkiem przesłuchania i teraz, pełen współczucia dla Raskolnikowa, którego tak "tyrpał" Porfiry, prosi go o wybaczenie. Oskarżał niesłusznie. Raskolnikow zbiera się w sobie i w przestrzeń rzuca wyzwanie: "Zmierzymy się jeszcze". Wydaje się, że myśli o Porfirym. Wydaje się, że raz jeszcze zmierzy się ze społeczeństwem, które dręczy go i swoją nędzą, i swoją bezdusznością.
Tymczasem po przerwie... Druga część przedstawienia zmienia wszystko. Scenografię, dramaturgię, relację pomiędzy postaciami i, co najważniejsze, temat przedstawienia. Przestrzeń wydobywa się z ukrycia. Zastawki i przepierzenia giną w tle. Przód sceny zostaje odsłonięty. Znikają okienne ściany. Wszystko jest znacznie prostsze.
Z lewej strony pokój Soni. Łóżko, kuchenny stół - ten sam, co w pierwszej scenie, dwa stołki. Biednie i schludnie. Z prawej strony pokój Raskolnikowa. W tle ścianki z drzwiami - nieforemne legowisko i proste krzesło. Bardzo nędzne. Ale już jawne, odkryte. Tu - poza ostatnią sceną i epilogiem - rozegrają się wszystkie dalsze wydarzenia. Rozegrają się między trzema osobami - Sonią, Raskolnikowem i Porfirym. Znikną inne postaci, poza przedstawicielem prawa, Zamiotowem. Tym samym urwie się temat, dominujący w pierwszej części przedstawienia.
Upraszcza się inscenizacja, reżyser rezygnuje z dynamizujących epizodów, z gry efektów światła i ciemności, skupia się bez reszty na aktorach. Wydarzenia drugiej części każą inaczej spojrzeć na wydarzenia części pierwszej. Do przerwy wydawać się mogło, że napisany na kanwie "Zbrodni i kary" dramat Wajdy oplata się tylko wokół tematu, natomiast brak mu dramaturgicznego ukierunkowania, akcji. Brak mu też kompozycji polifonicznej, co widać zarówno w układzie scen, jak w funkcji pojawiających się na scenie osób, które nie usamodzielniają się, lecz istnieją tylko w relacji bezpośredniej wobec Raskolnikowa i jego zbrodni. Ale sama zasada kompozycji nie jest jeszcze zupełnie jasna i wyjaśni się dopiero w drugiej części. Tam staje się oczywiste, że kierunek dramatu wyznaczony jest przez rozwój duchowy Raskolnikowa. Kompozycja pierwszej części odpowiada niejako sytuacji duchowej bohatera, który sam nie wie, dokąd zmierza, który porusza się w świecie dla siebie samego nieoznaczonym. Mimo powracającego dwukrotnie motywu wskrzeszenia Łazarza. Natomiast część druga wskazuje dobitnie, że tematem przedstawienia jest odrodzenie Raskolnikowa. Przypowieść ewangeliczna wyznacza drogę bohatera, nadaje jej kierunek. I wyznacza kierunek akcji dramatu.
Droga Raskolnikowa wiedzie między Sonią a Porfirym. Sonia krętym ścieżkom Porfirego przeciwstawia drogę jasną i prostą. Sonię poznajemy po raz pierwszy przy pracy. Za najdalszym, przesłoniętym oknem oddaje się Kochowi. Bez żadnych emocji, bez żadnych dodatkowych gestów. Pracuje tak, jakby prała czy sprzątała. Myje się potem za kolejnym przepierzeniem. Czarny gorset przesłania biednym, spłowiałym kaftanikiem. Z zawodowego uniformu pozostaje jej tylko barwna spódnica i wstążki we włosach, lekki makijaż. W drugiej części, bosa, w wyblakłej spódnicy i bluzce, z zaplecionym warkoczem jest już zupełnie szara. To nie tyle koloryt włosów, bladej twarzy, ile koloryt całej postaci. Niezwykle ściszonej, powściągliwej, cichej. I bardzo skupionej. Zdarzenia odbijają się w niej bolesnym skurczem twarzy, udręczanym uśmiechem, jasnym, rozognionym spojrzeniem, kiedy chce natchnąć swoją wiarą, albo spojrzeniem napiętym, wyczekującym, skupionym, kiedy słucha spowiedzi Raskolnikowa. Nawet gdy rzuca się na łóżko, wiedząc już, kto zabił - nie wydobywa się z niej krzyk, tylko bolesny jęk. Nawet gdy Raskolnikow rzuca się na nią, powala ją na stół: "No, podejmuj gościa" - w jej twarzy jest tylko zmęczone udręczenie.
Sonia potrafi znieść bardzo wiele. Jest silna siłą swojej wiary. W jej religijności nie ma żadnej egzaltacji, jest tylko głęboka ufność. Ona po prostu wie, że "Lizawieta będzie oglądała Boga twarzą w twarz". Ona też po prostu wie, że nie wolno zabijać. Największa siła tkwi w jej najprostszych pytaniach, najprostszych stwierdzeniach, które opierają się wszelkiej argumentacji. Mówi: "Przecież zabiłeś". Ale Sonia nie oskarża, Sonia współczuje. We wszystkich, nawet najbardziej prowokacyjnych, najbardziej bluźnierczych słowach Raskolnikowa widzi tylko jedno - cały bezmiar jego cierpienia. Sonia cała skierowana jest na zewnątrz, ku innym. Siebie kryje w cieniu, unieważnia.
To bardzo trudna rola. Sonia w przedstawieniu pozbawiona jest prawie całkowicie powieściowej biografii bohaterki. Wiemy o niej tylko tyle, że z konieczności siebie i młodszą siostrę, Polunię, utrzymuje z prostytucji. Nie wiemy nawet nic - poza tym, co się dzieje na scenie - o jej związkach z Raskolnikowem. Pozbawiona jest rozdarcia i rozedrgania dziwnej, małej Soni z powieści. Pozbawiona jest nawet zmysłowości. Jej własna indywidualność zostaje niezwykle ograniczona. Aktorka Barbara Grabowska-Oliwa - musi niejako zrezygnować z przedstawienia postaci, a tym samym z pokazania siebie. Gra tylko dla partnera, ze względu na niego. Istnieje tylko w napiętej relacji wobec niego. Napiętej, bowiem stłumioną ekspresję wypełnia wewnętrznym skupieniem. Aktorka nie tworzy kreacji na miarę Raskolnikowa czy nawet Porfirego, ale jej gra budzi prawdziwy szacunek swoją pokorą wobec sztuki teatru. Tworzy postać, która w tym przedstawieniu wydaje się idealnie na swoim miejscu.
Postać bardzo ważną. Sonia jest przecież miarą, probierzem całej scenicznej rzeczywistości. Prawda tkwi w jej prostych słowach, tak jak zawiera się w Ewangelii. To w przedstawieniu jest zupełnie oczywiste. Prawdą są słowa Soni i jej działania w całej ich prostocie. One dopiero obnażają świat, obnażają diabelską przewrotność Porfirego. Cisza i skupienie Soni obnażają też społeczny jazgot pierwszej części przedstawienia. Jej prostota wyznacza kierunek inscenizacji - coraz prostszej właśnie. Wreszcie wyznacza kierunek rozwoju Raskolnikowa.
Raskolnikow nie może nie przyznać się Soni do zabójstwa - i przyznać się nie potrafi. Nawet nie może wydobyć z siebie tego słowa: "zabiłem". Błaga rozpaczliwym krzykiem: ,,Nie domyślasz się, Soniu!". Tak rozpoczyna się część druga. Raskolnikow nie potrafi uznać się za winnego i już nie potrafi czuć się niewinny. Jeszcze próbuje siebie bronić - siebie, czyli tego, który zabił. Siada na stołku przy kuchennym stole jak na ławie oskarżonych i próbuje znaleźć w sobie dawną pasję, dawny żar, próbuje nasycić słowa dawnym buntem, przywrócić im dawny sens. I powracają wraz z wewnętrznym stężeniem, usztywnionym, dobitnym gestem, z gorączkowym podnieceniem. Ale zaraz rozbijają się o ciche słowa Soni: "Niech pan lepiej mówi wprost, bez przykładów...", o jej udręczone "to nie to, to nie to". Rozbijają się o jego własne "wszystko to nie tak". O jego własną świadomość.
Już sam słyszy fałsz każdego słowa, każdego gestu. Wstaje ze swego stołka, odchodzi, kryje twarz w dłoniach, coraz bardziej udręczony, i znowu powraca, znowu próbuje znaleźć usprawiedliwienia, motywy, argumenty. Im bardziej wie, że "wszystko nie tak", tym bardziej staje się agresywny. Wobec siebie - w bezlitosnych, zimnych samo-oskarżeniach: "Nie byłem znowu taki głodny". I wobec Soni, co także znaczy wobec siebie. Próbuje sam siebie zakrzyczeć, wali pięścią w stół: "Przecież zabiłem tylko wesz, Soniu!". Rzuci się nawet na nią w ostatecznej desperacji. I zaraz, jeszcze bardziej pogrążony, wycofuje się. Cierpi, ale nie potrafi się odsłonić. Nawet później, w scenie wymiany krzyżyków, kiedy już jest gotowy przyznać się do winy, kryje się jeszcze za drwiną, sarkazmem, szyderstwem, zadziorną zjadliwością.
Scena u Soni jest krótsza niż u Dostojewskiego, mniej w niej argumentów i motywów. Ale nie one są ważne. Ważna jest wewnętrzna walka Raskolnikowa. To najbardziej przejmująca scena przedstawienia, Radziwiłowicz sięga tu szczytów swojej sztuki. To tutaj, w spazmatycznym, ostatecznym zmaganiu pęka niedokończony gest, w jednym zdaniu, w jednym słowie przełamuje się ton i barwa głosu. Głos głuchy w rozpaczy przeradza się w przenikliwy krzyk, wezbrany łkaniem, drżący niepokojem, nagle brzmi mocno i twardo. Staccato rwanych słów ustaje w przeciągłej frazie. W niezwykłych zawiłościach intonacji głos wznosi się i opada. Może muzyk potrafiłby to opisać. Ale równie ważne jak rozedrgane dźwięki, rozwibrowane brzmienia - są emocje, z których się rodzą, do granic napięte, nieskończenie przejmujące.
W połowie sceny u Soni do pokoju Raskolnikowa przychodzi Porfiry. Siada i czeka. Raskolnikow wraca do siebie. Obecność Porfirego znowu wprowadza go w stan dygotania, już nawet się nie broni, nie może znieść jego obecności. Chociaż Porfiry jest tutaj znacznie mniej ekspansywny, znacznie bardziej wyciszony, nawet stłumiony. Nie potrafi zrezygnować ze swojego sposobu mówienia, sposobu bycia, ale chciałby zrezygnować z całej tej gry. W końcu przychodzi się usprawiedliwić i w końcu wprost mówi: "Przecież to pan zabił, Rodionie Romanyczu". To nie jest oskarżenie sędziego śledczego, to jest wyznanie człowieka, który chciałby znaleźć jakąś płaszczyznę porozumienia z Raskolnikowem, chciałby zmienić ich wzajemne relacje, oczyścić je. Raskolnikow nie potrafi go słuchać. Wobec Raskolnikowa Porfiry "jest człowiekiem skończonym", jak sam o sobie mówi. Ma świadomość własnej pustki. "O ile jestem człowiekiem marnym, o ile zaś uczciwym - to chyba już sam możesz teraz rozpoznać" - mówi jeszcze. Ale jego wyznania nie obchodzą Raskolnikowa, Porfiry nie jest mu już potrzebny.
Raskolnikow wraca jeszcze do Soni po krzyżyk i idzie do sądu. Scena jest już teraz prawie pusta, scenografia odsłoniła stojącą z boku portiernię. Tam Raskolnikow spotyka Zamiotowa w zupełnie nieurzędowej sytuacji. Jeszcze może się wycofać. Wychodzi, ale napotyka Sonię, wraca. Siadają z Zamiotowem przy stoliku, Raskolnikow jest roztrzęsiony, Zamiotow podaje mu szklankę wody. Wtedy Raskolnikow mówi: ,,To ja wówczas zabiłem starą lichwiarkę i jej siostrę Lizawietę..." Po raz pierwszy mówi prosto i zwyczajnie.
Szklanka wypada z rąk Zamiotowa. Gaśnie światło. Po raz pierwszy w przedstawieniu rozbrzmiewa muzyka. Nacierają natrętne, niespokojne dźwięki. Na środku sceny stoi teraz gablota z dowodami winy. Za nią Raskolnikow. Powoli, kolejno wyjmuje z niej przedmioty, Zamiotow pokazuje je publiczności: pakunek, grzebyk, łańcuszek, siekierę... Jak w sądzie; czy jednak teraz jesteśmy w stanie sądzić? Raskolnikow dokładnie, detalicznie opisuje przebieg zbrodni. Jego głos pozbawiony jest wszelkich emocji. Wokół niepokojem tętni muzyka. W nim jest pokój. Demony są poza nim.
To jeszcze nie koniec. Jest jeszcze epilog. Na tle tonącego w bieli pejzażu Syberii idzie przykuty do taczki Raskolnikow. Sonia czeka z jedzeniem. Raskolnikow siada i je. Sonia czyta raz jeszcze rozdział z Ewangelii o wskrzeszeniu Łazarza. Tym obrazem i tymi słowy kończy się przedstawienie.
Końcowy obraz odbiega swoją stylistyką od całości przedstawienia, ale jest konsekwencją jego przebiegu. Jego rozwoju, który jest coraz dalej idącą redukcją. Stopniowo odsłania się przestrzeń, na początku gęsto zabudowana i ukryta. Upraszcza się kompozycja. Oddala się, ginie obraz społecznej rzeczywistości. W coraz bardziej statycznych scenach zamiera ruch, wyciszają się emocje. Obraz scenicznej rzeczywistości, wychodząc od dojmującego konkretu powoli się odcieleśnia. Aż zastyga w całkowicie już odrealnionym obrazie, w którym żywe pozostaje tylko Słowo.
Ewangeliczna przypowieść o wskrzeszeniu Łazarza jest posłaniem "Zbrodni i kary". Przedstawienie mówi o dochodzeniu do prawdy, nie kryjąc trudności drogi, która do niej prowadzi. Ale wyraźnie oznacza wartości. Toteż przejmuje i jednak krzepi.