Artykuły

Teraz polska

TR Warszawa

helena s.

na podstawie Portretu Heleny Moniki Powalisz scenariusz i reżyseria: Aleksandra Konieczna, scenografia i kostiumy: Magdalena Maciejewska, światło: Jacqueline Sobiszewski, opracowanie muzyczne: Piotr Domiński, projekcje: Bartek Macias, premiera: 16 lutego 2006

Jan Klata

weź, przestań

reżyseria i opracowanie muzyczne: Jan Klata, scenografia i światto: Justyna Łagowska, kostiumy: Mirek Kaczmarek, choreografia: Macko Prusak, premiera: 21 kwietnia 2006

Michał Bajer

strefa działań wojennych

reżyseria i opracowanie muzyczne: Natalia Korczakowska, scenografia: Magdalena Maciejewska, kostiumy: Anna Met, światło: Jacqueline Sobiszewski, premiera: 28 maja 2006

Ostatni sezon TR Warszawa, przebiegający pod kryptonimem TR/PL, nie obfitował w wydarzenia. Nie miał też takiego nerwu i tempa jak program Teren Warszawa sprzed roku. Tamta akcja spełniła dość precyzyjnie rolę dla niej przewidzianą - otworzyła rozmaite warszawskie przestrzenie, obłaskawiła je, przezwyciężyła ich naturalną siłę odpychania, napiętnowała je teatralnie, aktorów postawiła przed niełatwą próbą odnajdywania się w nieprzyjaznym czy obojętnym otoczeniu. Wywarła wrażenie teatru szybko i żywo reagującego na codzienność. Zostawiła poczucie, że sporo się działo - niezależnie od tego, jak oceniało się artystyczną jakość przedsięwzięć.

Cztery przedstawienia tego sezonu takiego poczucia nie zostawiły. Raczej pozostały po nich drobne osady i wrażenie działań peryferycznych czy niemrawych. Mimo deklaracji, że jest to doświadczalny poligon, gdzie próbuje się nadążać za niedoścignioną polską rzeczywistością. Nie szuka się arcydzieł, tylko sztuk z szybkim refleksem, działa ilością raczej niż jakością. Rzeczywistość istotnie prze i pędzi naprzód, sztuk przybywa, doświadczalnych poligonów też, i trzeba sporego spięcia i dużego tempa, żeby za nią nadążyć. Jeśli się tego nie zrobi, od razu dość wyraźnie zostaje się zdystansowanym.

"Helena S." została wpisana w warszawską topografię. Tym razem teatr wszedł do nieczynnego Hotelu Europejskiego. Doskonała przestrzeń podupadłego, zmartwiałego minionego splendoru, zwłaszcza dla sztuki, w której tani hotel na godziny gra istotną rolę. Na użytek spektaklu wygospodarowano niewielką salkę. Wewnątrz ciasno, na zewnątrz wielkie, bezwładne gmaszysko. Różnica ciśnień odczuwalna. Ciśnienia i napięcia - prowadzące do kolejnych parkosyzmów - stanowią też z założenia mechanizm całego przedstawienia, które powstało na podstawie tekstu Moniki Powalisz, mocno przez reżyserkę, Aleksandrę Konieczną, przetworzonego (tak dalece, że nie został on włączony do wydanej przez TR antologii sztuk, które w tym sezonie były w nim wystawiane lub czytane). Sztuka w intrydze dość zawiła, dość prosta w przesłaniu, a nawet banalna. Młoda kobieta, Helena S., popełnia samobójstwo, ale zawczasu poprzez testament aranżuje konfrontację czterech decydujących w jej życiu mężczyzn - ojca (Krzysztof Kiersznowski), męża (Cezary Kosiński), młodego kochanka (Piotr Ligienza), przyjaciela-homoseksualisty (Rafał Maćkowiak) - i zmusza ich do odkrycia przed pozostałymi i przed samymi sobą, oczywiście, w jaki sposób ją skrzywdzili (pokoje wspomnianego hotelu były świadkiem tych dramatów). Każdy z nich ma opowiedzieć przebieg traumatycznego epizodu, który Helena wskazała w testamencie. Jeśli nie spełni tego warunku, traci prawo do spadku w postaci drogocennego obrazu "Helena von der Schalke" XVII-wiecznego holenderskiego malarza Gerarda ter Borcha. Ukochanego obrazu Heleny, która utożsamiała się ze sportretowaną dziewczynką, czy może nią była - nieruchomym, wymuskanym, samotnym, ale trzymanym pod kontrolą stworzeniem. Stawka w grze jest więc wysoka, bo obraz, pomijając sentymenty, jest wart krocie. W domu rodzinnym Heleny, w jego przytłaczającej i niepokojącej atmosferze, którą potęguje szalona matka oraz nawiedzona, enigmatyczna rumuńska służąca (Agnieszka Podsiadlik), rozgrywa się więc szereg psychodram i psychomachii. Uruchomiona przez samobójczynię nerwowa konfrontacja powoli odsłania coraz głębsze pokłady męskich roszczeń, zaborczości, zakłamania, cynizmu, perwersji wreszcie. Od szczeniackiego egoizmu kochanka, przez zadufanie męża, po apodyktyczność, alkoholizm i kazirodztwo ojca. Helena S., wielokrotnie zawłaszczana, przechodząca przez wiele rąk, wymyka się ostatecznie wszystkim. Stawiając każdemu pośmiertnie pytanie o to, kim była.

Reżyserka szukała w tej w gruncie rzeczy dość tradycyjnej, raczej przewidywalnej w swoich schematach, antymieszczańskiej sztuce przede wszystkim materiału do pracy z aktorami. Próbowała zamknąć ich w małym wnętrzu, stworzyć precyzyjną konstrukcję, w której mogłaby rozgrywać napięcia, dawkować emocje, zmieniać ich plany i jakości. Pięciu mężczyzn (oprócz czterech wymienionych jest jeszcze Lech Łotocki w roli notariusza przeprowadzającego postępowanie spadkowe), napuszczonych na siebie wzajemnie i coraz bardziej naelektryzowanych, krok po kroku dąży do zwarcia, obnaża się i na chwilę traci nad sobą kontrolę. Przez te linie wysokiego napięcia przechodzi całkiem inna, rozciągnięta przez rumuńską dziewczynę, istotę z innego świata - dziką, ekspresywną, dziecięcą i groźną, mówiącą językiem ciała i krzyku (to ona, koniec końców, dostaje obraz, który rytualnie niszczy). Jeszcze inną linię - melodramatyczną - wyznacza szaleństwo matki.

Znać w Helenie S. rozpracowaną starannie strategię. Dokładność i dbałość o szczegóły. Na to przedstawienie dobrze się patrzy. Ale mimo wszystko pozostaje wrażenie powierzchowności i operetkowości. Może winna temu sztampowość tekstu i schematyczność postaci, a co za tym idzie - przewidywalność problemów i, jak na niedużą formę, ich nadmiar. Miłość, zniewolenie, męski szowinizm, homoseksualizm, kazirodztwo, naturalna pierwotność, szaleństwo, samobójstwo - pełen zestaw podstawowych tematów do wyboru.

"Weź przestań", przedstawienie Jana Klaty według jego własnego tekstu, można by pewnie uznać za najdosłowniejszą realizację tegorocznego programu TR/PL. To bez wątpienia szybka, bezpośrednia reakcja na otaczającą codzienność. Tym razem warszawski teren przeniósł się do teatru. Mały wycinek rzeczywistości w postaci przejścia podziemnego, zamieszkanego i zagospodarowanego przez różnej proweniencji ludek, pojawił się jak żywy na scenie. Dwóch meneli, kobiecina sprzedająca sznurówki i wkładki do butów, dziewczyna z dredami i psem Gryźli, który za piątaka wykrywa raka, podstarzały bard w indiańskim pióropuszu, lękliwy, chorowity ochroniarz i jego kombinujący z mafią brat - z jednej strony. Po swojemu kombinują, zabawiają się rozmaicie, gadają z pointą lub bez, zaprzyjaźniają między sobą albo się wzajemnie zabijają (raczej niechcący). Z drugiej elita: trzech kolesiów z biznesświatka, w pastelowych garniturach, z flaszką i komorą. Schodzą do nizin, żeby się rozładować, doładować, poimprezować i poprzeżywać duszne rozterki. Biznesmeni mają wejście w tandetnym musicalowym stylu, są sztucznie nakręceni i zupełnie papierowi. Te dwa (pół)światki mają się tu niby ze sobą spotkać czy zderzyć. Nizinom właściwie nic do tego, wyżyny przeżywają z tej okazji podróż sentymentalną (zaśpiew przy gitarze), albo przechodzą przez doraźny czyściec. Żeby przekładaniec był jeszcze bardziej polski, pod koniec zjawiają się mali harcerze-powstańcy, by trzymać straż przy wiszącej nieopodal tablicy, upamiętniającej wojenny epizod.

Zasadniczy problem w tym, że w tej szybkiej, żywej i przejętej reakcji nie starczyło czasu na przetworzenie materiału i na decyzję, w którą stronę pójść. Klata waha się między reporterską migawką z życia na ulicach miasta, sztuką społecznie zaangażowaną, a moralitetem, Z jednej-strony trochę lokalnej egzotyki, podpatrzonego życia, zachowań, mowy, stylów. Czasem aż nadto dosłownych, czasem znowu karykaturalnych. To budzi sympatię, ale samo w sobie nie stanowi nośnika żadnej treści. Z drugiej strony alegoryczność - znaczące imiona postaci, walka dobrego ze złym (czy poczciwego z niepoczciwym) i ton misjonarskiego namaszczenia w wygłaszanej przez Bonusa (prezesa spółki, który dochodzi do siebie po moralnym kacu) refleksji o nieprzygotowaniu na powtórne przyjście Chrystusa. Rozziew między jednym a drugim jest dość duży a powstałą próżnię trudno wypełnić. Ostatecznie wychodzi coś, co nie jest ani zimne, ani gorące. A chyba inaczej miało być.

(Prawdziwym bohaterem wieczoru był pies Gryźli. W scenie zabicia potrafił zrobić wspaniałe "zdechł pies": padał teatralnie i bezwładnie przewracał się na bok.)

Michał Bajer swoją kolejną sztukę rozpisał na trzy głosy. "Strefa działań wojennych" to wariacje monologowe i dialogowe matki (Maria Maj), syna (Rafał Maćkowiak) i synowej (Agnieszka Podsiadlik). Zza pofragmentowanych kwestii, wracających refrenami i echami, krążących meandrami, zwielokrotnionych, absurdalnych, pretensjonalnych, infantylnych - wyziera prozaiczny kawałek życia trojga ludzi. Zbudowali dom, w którym razem mieszkają. Matka prowadzi fundację i zatrudnia w niej obydwoje młodych. We troje kiszą się więc cały czas we własnym sosie. Nie mogą razem wytrzymać, odpychając się i przyciągając. Matka była aresztowana za jakieś malwersacje, a może ją wrobiono. Ktoś też otruł im psa zwanego Serdel. Brutalne wyłuszczanie esencji poetyckiego zapisu nie ma sensu, bo idzie właśnie o rozbicie prozaiczności i wypełnienie jej czymś nieoczywistym. Znalezienie mentalnych przesunięć, uskoków, niespodziewanych furtek. Takie

streszczenie uzmysławia jednak niebezpieczeństwo tkwiące w sztuce Bajera - że łatwo można poza prozaiczność nie wyjść. Niewiele więcej powiedzieć. Natalia Korczakowska podeszła do tekstu z dużym nabożeństwem i trochę nieporadnie. Jakby się obawiała, że taka forma się na scenie nie obroni bez mocniejszej konstrukcji (takich obaw szczęśliwie nie znać w reżyserowanej przez nią niedawno "Verklarte Nacht" tego samego autora). Dlatego też mimowolnie dopowiadała i ukonkretniała sytuacje. Próbowała stworzyć aktorom do ich pogmatwanych zachowań pewniejsze wybicie. Wprowadziła długą, celebrowaną ekspozycję trójki bohaterów: z kompulsywnym mierzeniem i oznaczaniem domowego wnętrza przez syna - jakby na poły rozpisywanie planu budowy, rysowanie strategicznej mapy i obsikiwanie własnego terenu. Zdecydowała się na całkowitą linearność i jednotorowość, zamiast spróbować bardziej złożonego kształtu, symultanicznego czy kontrapunktowego. Nie dała wypowiedziom ani razu skrzyżować się, pobiec równolegle - aktorzy przejmowali je jak w zwykłym dialogu i nizali po kolei jedną za drugą, przez co brzmiały sztucznie i szkolnie. Sami też utknęli w sztywnawych gorsetach, zanadto konkretni i nadrabiający mocną ekspresją. Reżyserka zamiast formę jak najbardziej otworzyć, pracowicie ją co chwila domykała. No i koniec końców mocno ją wymęczyła.

W tym krótkim przeglądzie brakuje jeszcze jednego przedstawienia - "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię w reżyserii" Przemysława Wojcieszka. Nie obejrzałam go w porę, to znaczy jesienią i zimą, a wiosną już nie był grany (poza występami w Berlinie). Przy takiej luce trudno rzecz jasna swobodnie charakteryzować cały sezon. Toteż ograniczam się do tego, o czym pisałam na początku, w poczuciu, że wrażenie pewnego zastoju pozostałoby tak czy inaczej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji