Artykuły

Za rok o tej samej porze

Z Michałem Bajorem o teatrze i filmie rozmawia Agnieszka Domka-Ryb

- Debiutował pan na scenie w roli wilka w adaptacji "Czerwonego Kapturka"?

- Jako 9-letni chłopak zagrałem w "Czerwonym Kapturku". U ojca w teatrze. Miałem wielką głowę wilka założoną na moją, jak kapelusz - żebym mógł dobrze widzieć widownię. Wystąpiłem w brązowo-czarnym kostiumie, zrobionym przez tatę, który jest aktorem i plastykiem. Prowadził wówczas zespół teatralny, jeździliśmy po różnych szkołach. Pierwsza piosenka w telewizji? Miałem wtedy 13 lat. Zaśpiewałem na Festiwalu Piosenki Młodzieżowej w Poznaniu.

- Michał Bajor to bardziej piosenkarz czy aktor?

- Wolę śpiewać, choć bardzo lubię kino.

- Gdyby jednak zdarzyła się sytuacja, że trzeba by było zrezygnować ze śpiewania i zająć się tylko filmem. Odważyłby się pan to zrobić?

- Tak by nie było nigdy! Chyba że musiałbym grać nieme role, czyli inaczej: straciłbym głos. Piosenka będzie szła za mną do końca życia, a kino będzie sporadyczne. Nie jesteśmy Francją, Wielką Brytanią czy Ameryką. Kręcimy bardzo mało filmów. Nie należę też do żadnej stajni aktorskiej ani menedżerskiej. Mam swój teatr piosenki, który mnie satysfakcjonuje, uniezależnia. Powoduje, że czuję się potrzebny i szczęśliwy. Mam widownię, która jest coraz szersza. Na moje koncerty przychodzą różne pokolenia, matki przyprowadzają dzieci.

- Tatusiów przychodzi trochę mniej...

- Z prostej przyczyny, mój repertuar jest bardziej dla pań. Tak mi się wydaje.

- Trudno być artystą wielopokoleniowym?

- Jestem w idealnej sytuacji. Nie muszę boksować się z kolejką artystów czekających, żeby wskoczyć na moje miejsce.

- Są piosenki, które śpiewa pan na każdym koncercie?

- Publiczność zawsze czeka na "Ogrzej mnie", "Nie chcę więcej", "Moja miłość największa" czy "Popołudnie". Staram się to śpiewać, choć od niektórych piosenek odpoczywam i później do nich wracam.

- Gdzie najdalej pan występował?

- Najdalej i najciekawiej było na Hawajach. Wybudowano scenę na prywatnym basenie. Polonia przyszła ze swoimi leżakami, poduszkami, matami. Zapalono hawajskie lampy. Było niewiele osób, w Honolulu mieszka tylko 100 Polaków. Pamiętam, że dzieci patrzyły na mnie, jak na dziwadło, które przyleciało i kłapało coś niezrozumiale. Szybko przecież śpiewam i dzieci nic z tego nie rozumiały. Tego wieczoru było zaćmienie Księżyca. To było coś fascynującego.

- Ile razy przeczytał pan "Quo vadis"?

- Dwa razy. Przeczytałem tę książkę wiedząc, że Jerzy Kawalerowicz szykuje się do filmu, chociaż jeszcze nie wiedziałem, że będę startował w konkursie do roli Nerona. Ale zrobiłem tak, bo coś mnie tknęło, czy może nie spróbowałbym swoich sił w tym filmie. Napisałem list do Kawalerowicza z propozycją, że chciałbym stanąć do zdjęć próbnych. I wygrałem.

- Dlaczego właśnie Neron?

- Neron był przede wszystkim artystą. Władcę z niego zrobiono. Zrobiły to czasy, w których żył, jego matka. Myślę, że gdyby miał taki wybór, zostałby tylko artystą, a nie cesarzem. Trudniej zagrać władcę, artystę łatwiej. Artysta jest władcą dusz. Nie mogłem zagrać ani Ursusa (śmiech), ani Winicjusza, ani Petroniusza, no... może Chilona, ale to dopiero za parę lat, jeszcze jestem na to za młody. Także z tych wszystkich głównych ról najbardziej interesował mnie Neron, nie myślałem o rolach pobocznych.

- Lubi pan Nerona dla samego Nerona?

- Lubię - jak każdy aktor - złożonych bohaterów. Nie zagrałem Nerona, ponieważ to kapitalna postać, ale po to, by stoczyć walkę z tą trudną postacią i myślę, że tę walkę wygrałem. Nie będę skromny, ale uważam, że ta rola przejdzie do historii, będzie serialowo pokazywana przez długie lata, jak np. "Królowa Bona" czy "Krzyżacy". Dla mnie "Qou vadis" jest filmem dobrym, choć mógł być bardzo dobrym. Krytyka oceniła go gorzej niż średnio, publiczność lepiej go przyjęła - 5 milionów widzów to przecież niemało. Cieszę się, że wziąłem w nim udział. To było wspaniałe doświadczenie i wielkie wyzwanie stanąć ponownie na planie. Po "Quo vadis" nie dostałem żadnej propozycji filmowej, ale wcale nie płaczę z tego powodu. Mam swój teatr piosenki.

- Spektakl "Za kulisami", zrealizowany przez Teatr Impresaryjny "Antrakt" w Bydgoszczy, obejrzeliśmy niedawno w Operze Nova. Ujawnia kulisy pewnych zdarzeń z udziałem aktorów. Powiemy tym, którzy go nie widzieli: jakich zdarzeń?

- Nie mogę ujawniać szczegółów, bo to jest spektakl, na który ma przyjść widownia. To komedia liryczna, w której grupa artystów (także ja) jedzie na koncert. Samochód się psuje. Zaczynają dzwonić komórki, w których odzywają się między innymi Krystyna Janda, Joanna Pałucka, mój brat Piotr. Te rozmowy prowokują do pewnych zwierzeń, opowiadań, a przede wszystkim piosenek - podczas spektaklu śpiewam ich 16. Jednak nie tylko śpiewam. Jestem też aktorem, który prowadzi akcję z dwoma kolegami, moim menadżerem i pianistą. Podpieram się tymi rozmowami. Są zabawne.

- Zobaczymy spektakl w Bydgoszczy jeszcze raz?

- Zwykle przyjeżdżam do Bydgoszczy dwa razy z danym tytułem, najczęściej w marcu. Tak więc pewnie spotkamy się za rok o tej samej porze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji