Artykuły

Dejmek - bezkompromisowy idealista

Należał do pokolenia, którego wielu przedstawicieli stać było na to, by służyć ideom, a nie ludziom - o KAZIMIERZU DEJMKU pisze Elżbieta Baniewicz.

"Listopad 1972 roku. Chłodny, wietrzny dzień marnie nadawał się na spacer w Łazienkach. Ale lubiłam spotkania z panią Marią. W ramach terapii sercowej musiała chodzić kilka kwadransów dziennie. Dla mnie, studentki Szkoły Teatralnej i od kilku miesięcy stażystki w piśmie Teatr, owe spacery stały się lekcjami perypatetyki teatralnej.

Formalnie rzecz biorąc, Maria Czanerle pełniła funkcję zastępcy redaktora naczelnego, ale naprawdę w redakcji bywała, by dotrwać do emerytury. Nie pisała już o bieżących premierach, tylko o wybranych artystach. Teksty te później składała w książki. Najważniejsza - powtarzała stale -jest forma. Jako osoba obdarzona fantazją i poczuciem humoru rozumiała ją swoiście.

Pismo Teatr, typowo środowiskowe, stało się wówczas zwierciadłem polityki w jej ówczesnym wydaniu. Po odwołaniu Jerzego Koeniga szefem Teatru został Witold Filler w uznaniu zasług, czyli za rolę, jaką odegrał w publicznym potępieniu Dziadów Kazimierza Dejmka. Marta Fik na znak protestu odeszła wtedy z redakcji. Pani Maria była autorką książki o Dejmku (Teatrpokolenia) i przyjaźniła się z nim od lat prywatnie. Jako artysta represjonowany - u szczytu kariery odebrano mu dyrekcję Narodowego, zdjęto Dialogus de Passione w Ateneum, czyli pozbawiono pracy w Polsce - stawał się częstym tematem spacerów. Dla mnie legendą, zwłaszcza że "na żywo" nigdy go nie widziałam.

Owego jesiennego dnia pani Maria zapytała, czy potrafię upiec kurczaki i je podać. Bo właśnie przyjechał Dejmek z zagranicy i chciałaby go zaprosić. Było to pytanie raczej retoryczne, skoro bowiem pochodzę z dobrej rodziny (moja matka jest bratanicą prezydenta Mościckiego), powinnam wszystko umieć.

Z rodzinnej zatem rekomendacji stałam się podkuchenną na bankiecie wydanym w mieszkaniu pani Marii przy ulicy Koziej na cześć Kazimierza Dejmka i Józefa Szajny. O pierwszym z nich pisała powieść, o drugim nową książkę. Kiedy się zjawiłam, odpowiednio wcześniej, z zakupami, pokój zastałam już przygotowany. Górna część regału została opróżniona z książek. Na wyższej półce znalazły się zdjęcia z Dziadów Kazimierza Dejmka, na dolnej z Fausta Józefa Szajny. Na każdej, otoczona świeżymi kwiatkami, świeczka. Największym problemem okazało się nie menu oraz nakrycie dla ośmiu osób na stoliku--ławie, lecz magnetofon. Duży, szpulowy, za nic nie chciał się zmieścić do wersalki i w niej działać, mimo przeniesienia pościeli do tapczanu syna. Dopiero Michał, inżynier kolejnictwa pisujący liryczne opowiadania, wykombinował podpórkę we wnętrzu mebla, by siedzące nań osoby, nie uciskały pracującego urządzenia. Mikrofon ukryliśmy w książkach. Magnetofon był nieodzowny... do formy. Teksty pani Marii powstawały w oparciu o autentyczne nagrania; bankiet miał połączyć przyjemne z pożytecznym. Moim zadaniem było doglądać przez szparę przy ścianie, czy maszyna działa, i na umówiony znak (chusteczka wyjęta z rękawa) wyciągać wtyczkę z gniazdka w przedpokoju. Rozmowa mogła się potoczyć w rejony nieistotne, a taśmę trzeba było oszczędzać, bo nijak się nie dało "niepostrzeżenie", pod siedzeniami trzech osób, jej zmienić.

Michał zjadł nóżkę kurczaka wprost z prodiża i stwierdziwszy, że kolejarz wąskotorowy tylu artystów naraz nie musi oglądać, ulotnił się. We dwie powitałyśmy Kazimierza Dejmka z żoną, która przyszła z robótką na drutach, Józefa Szajnę oraz Augusta Grodzickiego, także z żonami. Dejmek zajął miejsce centralne na wersalce, po prawej blisko mikrofonu żona, po lewej pani Maria. Państwo Grodziccy vis a vis, po drugiej stronie stolika państwo Szajnowie pod ołtarzykiem ze zdjęciami. Ja na stołku w drzwiach, aby pilnować potrzeb stołu i wtyczki. Kwiaty zdobiły pokój, magnetofon działał, podpórka pod głównym artystą także. I od razu było istotnie.

Kazimierz Dejmek nie tknął jedzenia, odpalając papierosa od papierosa, przez dwie godziny prowadził monolog. O wydmuszkach... Jerzym Grotowskim i Konradzie Swinarskim. Apokalipsis cum figuris święciło wtedy triumfy na całym świecie. Dla Dejmka, z jego pasją społeczną i własnym pojmowaniem teatru, Laboratorium Grotowskiego było całkowitym nieporozumieniem. Dramaturgia łącząca w jednym spektaklu cytaty z Dostojewskiego, Eliota, Biblii, Simone Weil? Humbug nic więcej! Pisanie na scenie, kiedy wiadomo, że reżyser jest po to, by słowom poety nadać sens właśnie teatralny! To znaczy jak? Jest reżyser, czy go nie ma? Aktorzy, którzy ujawniają swoje prywatne emocje! Amatorszczyzna czystej wody. A do tego spółkowanie z chlebem! Jaka to prawda? Ta cała komuna to pomysł na życie, nie na teatr! Sztuką jest to, co sztuczne, a nie to, co prawdziwe.

Brzydkie wyrazy latały w powietrzu częściej niż drobinki kurzu, goście milczeli, we mnie narastała głucha złość. Przecież ledwie miesiąc temu tańczyłam obok Grotowskiego na parkiecie Pałacyku we Wrocławiu, mając poczucie, że biorę udział w niebywałym obrzędzie, przepraszam, festiwalu teatru otwartego łączącym widzów i aktorów w jedną wielką wspólnotę. Teatr pudełkowy, tradycyjny, konwencjonalny dawno się skończył. Kłamie. Wlecze się w ogonie życia. Teatr ubogi - oczyszczony z ozdóbek scenograficznych, muzycznych - czyli teatr aktora, który w geście komunii ofiarowywał widzom siebie, swój pot, cierpienie, wstyd, był naszym wyznaniem. Jak można samą prawdę, objawienie, nową jakość aktorstwa, symultaniczny przebieg zdarzeń uważać za wydmuszkę?

O Swinarskim także nie mówił dobrze. Dziady w Starym wchodziły w ostatnią fazę prób. Od plotek huczało, jak zwykle kilka tygodni przed premierą. Swinarski, na domiar złego, w jednym z wywiadów odciął się wyraźnie od interpretacji dramatu Mickiewicza jako "mszy za ojczyznę". Dejmek zrozumiał ten passus osobiście -jako nóż w plecy, akt zdrady. Z góry krakowskie Dziady przekreślał i lekceważył. Potwór, nietolerancyjny potwór, myślałam. Jaka legenda? Nie wiedziałam jeszcze, że żaden artysta drugiemu nie odda sprawiedliwości. Wtedy żona, właśnie skończyła rękaw swetra na drutach, zapytała: "Kaziu, to może pójdziemy?". "No tak" -padła odpowiedź. Pożegnali się.

Drugi monolog, Józefa Szajny, który po Gulgutierze przymierzał się właśnie do spektaklu Dante, także był ciekawy. Powietrze zagęściła metafizyka i sprawy formy; nic dziwnego, w końcu tematem była Boska komedia. Nieświadom niczego artysta kontynuował jeszcze z półtorej godziny, gdy pani Maria miała łzy w oczach, nagranie bowiem tuż na początku przerwał koniec taśmy, a ja dyskretnie wyłączyłam maszynę. Książkę o Szajnie musiała zmontować z innych rozmów.

Tego wieczoru zdałam wprawdzie egzamin na synową, niedoszłą, ale przysięgłam sobie nie rozmawiać z artystami, nawet dla formy.

Dwadzieścia pięć lat później. Odbudowa Teatru Narodowego, ciągnąca się latami, za ministerialnej kadencji Kazimierza Dejmka nabrała przyspieszenia. Jesienią 1996, gdy zbliżało się uroczyste otwarcie gmachu, wybuchła ogólnonarodowa dyskusja. Wszystkie media szukały odpowiedzi na pytanie, czym ma być Teatr Narodowy. Co autor, to koncepcja, pomysł, idea. Zawzięcie dyskutowano, czy ma to być teatr impresaryjny, czy zespołowy. Czy oddać budynek przy placu Teatralnym na potrzeby ośrodka kultury z teatrem, kinem, varietes, kawiarnią, klubem itp.? Czy pod szyldem Teatru Wielkiego zmieścić Teatr Narodowy w osobnym skrzydle z osobną dyrekcją, czy też powołać wspólną? Oliwy do ognia dolał sam Dejmek jako autor koncepcji połączenia w jeden organizm sceny operowej i dramatycznej, który na dodatek mianował na dyrektora naczelnego całości Janusza Pietkiewicza. Ten zaś, po odwołaniu Kazimierza Dejmka z funkcji ministra kultury, powołał się, w tandemie z Ryszardem Perytem, na stworzyciela i ogłosił projekt działalności artystycznej Teatru Narodowego jako jednego wielkiego impresariatu. Artystycznie kuriozalny, za to z widokami na wysokie dochody dla wybranych. W całej Polsce wrzało od plotek i insynuacji. Postanowiłam zbadać sprawę u źródła, czyli przeprowadzić wywiad z Kazimierzem Dejmkiem. Zawzięcie milczał, unikał publicznych wypowiedzi i bardzo nie lubił dziennikarzy. O protekcję poprosiłam dyrektora Warszawskiej Opery Kameralnej Stefana Sutkowskiego.

Kazimierz Dejmek postawił jeden warunek: poprosił, bym przeczytała stenogramy z kilku posiedzeń Prezydium ZASP-u, gdzie w związku z naruszeniem statutu Sceny Narodowej przez dyrektora Pietkiewicza, rozgrywała się zasadnicza batalia ojej kształt. Były minister zorientował się szybko, czym pachnie idea impresariatu w wykonaniu naczelnego dyrektora i postanowił się jej przeciwstawić. W wyniku interwencji Zarządu Głównego ZASP-u, a praktycznie Kazimierza Dejmka, Jerzy Grzegorzewski został dyrektorem Teatru Narodowego. Lektura stenogramów okazała się pouczająca. Wśród licznych uników, strategii luminarzy środowiska (typu Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek, czyli skrytykować ów kuriozalny projekt tak, by nie stracić szans na angaż w Narodowym) głos Kazimierza Dejmka brzmiał bezinteresownie. Tylko on walczył o rozliczne funkcje Teatru Narodowego, od edukacyjnych po kulturotwórcze, a nie o własne interesy.

O tym jednak, w grudniu 1996 roku w redakcji Twórczości, nie rozmawialiśmy. Ważniejsze od smakowania przejawów ludzkiej małości było dla Dejmka przedstawienie racji, które starał się urzeczywistnić. Nie nazwał ich wprost obywatelskimi, nie lubił patosu, ale swoją rolę jako ministra kultury pojmował w tych kategoriach. We Francji od czasów de Gaulle'a - mówił z żalem - ministerstwo kultury jest resortem strategicznym, u nas piątym kołem u wozu, które się oddaje w koalicyjno-partyjnych targach za bezcen. Zaprzeczył stanowczo, by odbudowa Teatru Narodowego była priorytetem jego urzędu; uważałby to za nazbyt kumoterskie. Ale skoro pojawiła się, nie z jego inicjatywy, w expose premiera Pawlaka, musiał się nią zająć, aby zaoszczędzić wielkie kwoty.

"Za najistotniejsze - przytoczę tu wypowiedź dosłownie - uznałem przywrócenie obowiązków państwa wobec kultury. I tak się szczęśliwie stało, tyle że bez bicia w dzwony, bez deklamacji, jakby niepostrzeżenie. A u końca kadencji, dzięki pełnemu poparciu PSL, przyjęto w projekcie konstytucji tzw. zapis definiujący kulturę jako źródło tożsamości narodu, jego trwania i rozwoju oraz nakładający na państwo obowiązek tworzenia warunków dla jej upowszechniania i równego dostępu do jej dóbr. Myślę, że to niemało, zwłaszcza gdy sobie przypomnimy te wszystkie ochy i achy ku chwale balcerowiczowsko-cywińsko-wajdowskiej bredni o cudotwórczej mocy niewidzialnej ręki wolnego rynku et cetera bomba. [...] Po drugie, w planie pracy ministerstwa przyjęliśmy trzy główne zadania mecenatu: wspieranie książki i czytelnictwa, ochronę dziedzictwa kulturalnego oraz rozwój edukacji kulturalnej. Sygnalizuję je bez opisu bardzo istotnych szczegółów, konsekwencji. Był to plan na okres przejściowy i szło tu przede wszystkim o powstrzymanie likwidacji i degradacji różnorakich instytucji kultury, zwłaszcza tych na prowincji, jak również o powstrzymanie systematycznego spadku nakładów budżetu państwa na kulturę".

Cóż tu komentować, wiemy, jak jest. Budżet ministerstwa z prawie jednego procentu PKB za czasów Dejmka spadł do 0,40 procent PKB obecnie. Degradację wielu instytucji kultury, czasopism, prasy, a tym samym wtórny analfabetyzm społeczeństwa i upadek elit, obserwujemy z rosnącym przerażeniem. To ministerstwo nadal jest piątym kołem u wozu, a nie resortem strategicznym. Do tego, by było inaczej, potrzebna jest wizja, być może poczucie misji. Te właściwości charakteru i umysłu miał Kazimierz Dejmek.

Na pewno najlepszy minister kultury wszystkich rządów po 1989 roku, jeśli nie kilku innych dziesięcioleci, ponieważ potrafił myśleć w skali państwa, dobra ogółu, służby społecznej. W kategoriach uznanych przez dzisiejszych domorosłych liberałów za niemodne, przestarzałe, socjalistyczne, co brzmi niemal jak obelga. Dejmek trwał przy swoim. Obronę kultury i jej instytucji uważał za "psi obowiązek" państwa.

Kilkakrotnie użył w rozmowie pojęcia inteligent i kołtun. O poznanie ich kontekstu odsyłam do numeru 4. Twórczości z 1997 roku. Powinności polskich inteligentów, zajmujących się z natury rzeczy bezinteresownym tropieniem prawdy, widział Dejmek szeroko, także na innych niż teatr polach. I nie uważał, by wraz z odzyskaniem wolności musiały się skończyć. Przeciwnie. Właściwości sumienia, wrażliwość na ludzką krzywdę czy niesprawiedliwość, wreszcie pojęcie misji społecznej nie wyparowały przecież w roku 1989. Ale stało się coś niedobrego. Głos inteligentów stał się słabo słyszalny, zagłuszany przez agresywne media, które łowią masowo ćwierćinteligentów i metodą sprzężenia zwrotnego równie masowo ich produkują.

Dejmek te zagrożenia widział bardzo wcześnie i potrafił je precyzyjnie nazwać, bo też nigdy nie wyrzekł się myślenia w szerszej perspektywie. Pozostał wierny wartościom, którym służył całe życie, choć wszystko się odwróciło o sto osiemdziesiąt stopni. Po to objął funkcję ministra, by ratować to, co jeszcze było można w kulturze uratować, by przywrócić jej twórcom znaczenie, może nawet poczucie misji. Misji polskiej inteligencji, o której wszyscy zapomnieli, popierając nową liberalną ideologię bezkrytycznie, nawet jeśli zagraża jej żywotnym interesom.

Dejmek pochodził z innego porządku myślowego. Jako uczeń i spadkobierca Leona Schillera, nie tylko twórczo kontynuował jego teatr staropolski, ale także teatr monumentalny. To znaczy teatr, który w sposób możliwie najbardziej twórczy prezentuje obywatelom dorobek ich kultury i największe bogactwo narodu - język. Brzmi to cokolwiek patetycznie, ale taki był sens przygotowanej wraz z Konstantym Puzyną i Zbigniewem Raszewskim, z okazji otwarcia w 1965 roku gmachu na dwóchsetlecie powstania Teatru Narodowego, deklaracji ideowej wskazującej jego powinności. Załącznikiem do niej był spis kilkunastu tytułów uznanych za żelazny repertuar, co oznaczało stałą obecność 10-15 utworów naszej klasyki w sezonie.

Kazimierz Dejmek był przekonany o aktualności owej deklaracji i na dziś, i na jutro. "Mowa polska - mówił - to wysoki obowiązek tego teatru. Winien być jej wzorcem. Degradacja mowy jest degradacją myślenia i czucia. [...] Polska inteligencja zapomina o swoich podstawowych powinnościach i to się dla nas wszystkich źle skończy, no, ale ja tu nie jestem od tego, by się bawić w Kasandrę. Sprawa jest poważniejsza, niż się wydaje: gdy się nieporządnie mówi, to znaczy, że się nie tylko nieporządnie myśli, ale i żyje. Jako naród nie mamy większego skarbu, większego bogactwa aniżeli język polski. Teatr Narodowy musi być jego strażnikiem. [...] powinien być dla języka polskiego takim wzorcem, jak platynowy metr w Sevres. Aby zbudować podobną instytucję, trzeba na to wielu lat bardzo ciężkiej żmudnej pracy. Ale wystąpić dziś z takim programem, to się ośmieszyć. Właśnie wchodzimy do Europy i Ameryki. No, a z drugiej strony: proszę państwa, jak się ma taki cel do Grotowskich, Kantorów itp., itd.? W ogóle się nie ma."

Bo i mieć się nie może. Inne zadania, inne światy, inne myślenie. Teatr Grotowskiego tak jak teatr Kantora przeminęły wraz z odejściem ich twórców. Teatr Narodowy istnieje i, miejmy nadzieję, będzie istniał bez względu na to, kto nim będzie kierował, gdyż jest to i być powinna instytucja długiego trwania. Jej prawidłowy projekt działania gwarantuje jakość. Zatem połączenie obu scen w jeden organizm miało sens nie tylko ekonomiczny, choć i ten także, całkiem niebagatelny. Miało sens przede wszystkim merytoryczny.

Storpedowano niestety pomysł Kazimierza Dejmka, który w tej sprawie poruszał się śladem wspaniałych poprzedników, choćby Arnolda Szyfmana. Jedynie Erwin Axer - reżyser praktykujący odmienny styl pracy, repertuar i estetykę - ideę Dejmka poparł, by się tak wyrazić, obiema rękami. "Taki pomysł ma formę i wizję. Ma oddech" - pisał przed laty w Dialogu. "Istnieje wyraźna linia wiodąca od Bogusławskiego do Schillera. Ośmielam się sądzić, że Dejmek bliski jej jest uczuciem, umysłem i chęcią, że ma moralne prawo do kontynuacji." Cóż tu mówić. Kolejny raz pogrążyliśmy się w polskim piekle wybrukowanym małością, prywatą, brakiem szerszego spojrzenia na interes ogólny. Naprawdę trudno się dziwić, że Kazimierz Dejmek na otwarciu Teatru Narodowego się nie pojawił. "Chyba bym zawału dostał" - powiedział. Należał do pokolenia, którego wielu przedstawicieli stać było na to, by służyć ideom, a nie ludziom. Ci się zmieniają, idee trwają. Tej postawie pozostał wierny, wbrew wszystkiemu. Świadom, że nic, co podłe, człowiekowi nie zostanie oszczędzone, o czym mówił wyraźnie w swoim Dialogus de Passione wystawionym w roku 1998 na deskach Sceny Narodowej.

Rozmawiałam z Kazimierzem Dejmkiem dla treści, myślę, że ten wywiad uzyskał formę programu Teatru Narodowego, a nawet Jego testamentu artystycznego. Był to jeden z ostatnich, jakich udzielił".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji