Wesele
Nad każdym reżyserem przystępującym do pracy nad arcydziełem Wyspiańskiego ciąży potężne brzemię tradycji. "Wesele" posiada własną przeszłość, niemal jak człowiek. Jest to tym bardziej niezwykłe, że każda realizacja "Wesela" natychmiast potwierdza ciągłą współczesność dramatu. Nawet więcej niż współczesność - prawie aktualność. Czy nie ma w tym paradoksu, że utwór sprzed siedemdziesięciu sześciu lat może być zwyczajnie aktualny?
Pierwsze obrazy "Wesela" w Teatrze Starym budzą gwałtowny sprzeciw. Nie dlatego, że scena w niczym nie przypomina wnętrza bronowickiej chaty. Nie dlatego również, że muzyka brzmi inaczej, mniej autentycznie. W przedstawieniu Jerzego Grzegorzewskiego dziwi przede wszystkim, coś co najlepiej nazwać rytmem spektaklu - ten sam pierwszy akt, który zazwyczaj uderzał barwnością i zawrotnym tempem akcji, składający się z krótkich, ostro zarysowanych scenek, tu toczy się wolno w nastroju w istocie dość ponurym. Wszystko dzieje się tak, jakby już od pierwszej chwili zdarzenia rozwijały się w takt chocholego tańca. Dopiero spojrzenie na całość przedstawienia przekonuje, że takie prowadzenie "Wesela" wynikło z koncepcji realizatora. W myśl jego założeń jest konsekwentne, ale właśnie dlatego zachęca do poważniejszej polemiki. Przypominając konstrukcję dramaturgiczną "Wesela" trzeba zwrócić uwagę nn kwestię nastroju, który mimo swej nieuchwytności łączy się z problemem rytmu. "Wesele" rozpoczyna się wręcz realistycznie, większość scenek I aktu zamyka w sobie "szopkowe", satyryczne charakterystyki postaci. Dalej, już jakby poza sceną trwa nieustanny weselny taniec. Muzyka jest stale obecna. To ważne, ponieważ w przedstawieniu Grzego-rzewskiego nie ma ostinata, o którym pisał w didaskaliach Wyspiański. Nie ma rytmu słów stapiających się z rytmem muzyki. W czasie trwania I aktu nastrój jakby "zagęszcza się", napięcie rośnie. Dzieje się tak stopniowo i w ostatniej scenie wszystko jest już przygotowane, by za chwilę mógł pojawić się Chochoł. Jest to wyraźnie moment przełamania "przesilenia" nastroju. U Grzegorzewskiego tego zwrotu kompozycyjnego brak, a więc pojawienie się Chochoła zostało nagle pozbawione uzasadnienia. Reżyserowi wyraźnie chodziło tu o coś innego - o określenie nastroju marazmu, inercji i zniechęcenia panującego nad akcją od pierwszej chwili, paraliżującego ruch. Nawet postacie działają na siebie wyłącznie swą obecnością - niemożliwość porozumienia między panami i chłopami od początku zaznacza się we wzajemnym skrępowaniu, powodującym jakby wyciszenie, rozpad zawiązujących się na krótko interakcji. Ten podział ulega jednak szybko przeniesieniu na inne grupy postaci, nie przebiega tylko na linii chłopi-intetigencja. W końcu ogarnia wszystkich. Jest to pomysł kapitalny i bardzo w charakterze "Wesela", a mimo to I akt pozostaje najsłabszą częścią przedstawienia.
Akt II toczy się w niezmiennym pozornie nastroju. A jednak - dopiero tu atmosfera staje się coraz bardziej dramatyczna. Kruchość podstaw "chłopomańskiego" gestu Pana Młodego coraz wyraźniej wychodzi na jaw. Fałszywość i powierzchowność tego "bratania się" coraz jaśniej rozumieją wszyscy goście weselni z miasta - ostatnim, który jeszcze w nie wierzy jest Pan Młody. Jest to kolejna świetna rola Jerzego Radziwiłowicza, który znajdując w Agnieszce Mandat dobrą partnerkę prowadzi swoją postać na pograniczu naiwności i chęci przekonania, wręcz natchnięcia innych prawdziwą wiarą w słuszność sprawy. Ale wysiłki Pana Młodego są daremne. Obcość tych ludzi wobec siebie dominuje już nad złudzeniami. W takiej sytuacji Osoby Dramatu nabierają cech projekcji obsesyjnych myśli uczestników wesela, są z nimi niemal fizycznie sczepione, jak widmo Hetmana z Panem Młodym. Dlatego też nie są widoczne dla nikogo z zewnątrz, choć bardzo często w inscenizacji Grzegorzewskiego inne postacie niejako prowokują ukazanie się widm. Sceny z widmami są pod względem inscenizacyjnym bardzo nierówne - obok świetnie rozwiązanego zjawienia się Rycerza Czarnego i Hetmana znajduje się zupełnie nieudana scena ze Stańczykiem. A jest to przecież jedna z najważniejszych scen dramatu i zapewne jedna z najistotniejszych we współczesnych realizacjach "Wesela", a do takiego tytułu pretenduje spektakl Grzegorzewskiego. Niewykorzystanie ładunku dramatycznego zawartego w tej scenie jest poważnym błędem w koncepcji całej inscenizacji. Podobnie postać Poety - Jan Nowicki - ogranicza się do kompromitacji artystowskiej pozy, a w scenach z Maryną - niezbyt trafnie obsadzona Teresa Budzisz-Krzyżanowska - i Rachelą zbyt przypomina zwykłego podrywacza. Rachel w ujęciu Anny Polony jest jedną z najlepszych ról w przedstawieniu, świadomie daleką od wszelkich stylizacji. Losy tego przedstaiaienia ważą się przez dwa pierwsze akty. Podczas nich dużo zwykłych kłopotów technicznych sprawiają aktorom, ustawione na scenie dekoracje. Jest to scenografia unikająca rodzajowości. Zachowuje ona jednak rzeczywiście mający wiele wspólnego ze sztuką ludową materiał - drewno. "Wesele" Grzegorzewskiego dzieje się jakby we wnętrzu instrumentu - całą scenę otaczają rozbite na fragmenty fortepiany, kontrabasy poprzecinane poziomymi liniami smyczków. Z tyłu majaczą kształty pił, które od II aktu staną się bardziej widoczne. Jeszcze raz mamy więc do czynienia z ciekawymi pomysłami, ale ich realizacja jest trochę problematyczna. Wydaje się, że tu zwyciężył nad Grzegorzewskim-plastykiem Grzegorzewski-wizjoner.
Lecz II akt "Wesela" w Teatrze Starym to jednoznaczne zwycięstwo reżysera. Jest to jedna z najodważniejszych propozycji inscenizacyjnych, gdy cała sala staje się miejscem dramatu, a okna przez które wyglądają weselni goście w oczekiwaniu wielkich zdarzeń są prawdziwymi oknami teatru. Teraz istotnie zanika podział, a motyw chocholego tańca góruje nad wszystkimi - aktorami i widzami. Pod względem aktorskim prawdziwym bohaterem III aktu trzeba nazwać Jaśka w wykonaniu Jerzego Treli. Ta wspaniała rola, początkowo wyraźnie charakterystyczna przeradza się w wielką, dramatyczną i samotną scenę finałową.
O "Weselu" Grzegorzewskiego można jeszcze długo dyskutować wykazując reżyserowi zagubienie pewnych wartości arcydzieła Wyspiańskiego. Można zarzucić niekonsekwencje w prowadzeniu niektórych postaci jak choćby nie do końca sprecyzowana rola Gospodarza i prawie nieczytelna scena z Wernyhorą. Mimo wyrównanego zespołu aktorskiego nie jest to z pewnością przedstawienie doskonałe w kształcie teatralnym, brak mu przede wszystkim, dyscypliny formalnej, która istnieje przecież we wszystkich wielkich dziełach. Ale jednocześnie jest to przedstawienie zawierające wiele doskonałych fragmentów, poruszające wyobraźnię i prowokujące. I jeśli można tu użyć pojęć z innego zakresu - jest to propozycja artystycznie odpowiedzialna.