Bez tańca chocholego...
To, co zachwyca gości weselnych "Wesela" Wyspiańskiego - niezależnie od tego, czy za parawanem zachwytów kryją się obsesje, lęki, widma, kabaret polityczno-społeczny i historia narodu razem wzięte lub rozpatrywane osobno - jest ,, chatą rozśpiewaną". W różnych tonacjach.
Co parę lat znajduje "Wesele" swych nowych odkrywców, by znów powracać do pierwotnego kształtu widowiska-retro, za każdym razem jednak potwierdzając obawy, że nie da się wskrzeszać (czyli powtórzyć) spektaklu, który by stanowił wierną kopię pierwszego. I czas nie ten, i aktorzy inni, a publiczność też nie ta sama - ergo i nastroje odmienne...
NIEODMIENNA jest przecież ciekawość współczesnych, na ile treści "Wesela" i jego odniesienia do naszej wrażliwości, do wyciągania wniosków z owej tragikomicznej opowieści zwyczajnego-niezwyczajnego zebrania ludzi oraz postawy w chacie weselnej - mogą nadal służyć (jako tło i pretekst) do kąpieli w tej łaźni obywatelskiej, szyderczo zbudowanej przez autora w środku bronowic-kiego dworku sprzed 77 lat. No i okazuje się, że to nie nalicyjsko ograniczone motywy jakiegoś sprzymierzenia chłopsko-inteligenckiego, pozbawione szerszego horyzontu klasowego rozwiązania sprawy polskiej u progu obecnego stulecia - czynią z dramatu szopkowego Wyspiańskiego polityczną i społeczną platformę wizji nowych inscenizatorów sztuki. Właśnie niedosyt na tym polu wywołuje potrzebę jeszcze jednej konfrontacji ideowo-artystycznej z każdą fazą rozwojową kraju i społeczeństwa. Było zatem m.in. {#re#14452}"Wesele"{/#} z r. 1945 pokazane w Krakowie przez Teatr Wojska Polskiego odwołujące się do nieznanej jeszcze formuły ludowości, był spektakl B. Dąbrowskiego z akcentami rachunku sumień, była kręcąca się szopka wad narodowych Hanuszkiewicza, cepeliowsko-satyryczna, był "reportaż" groteskowo-kabaretowy Lidii Zamkow bez Chochołów i zjaw, traktowanych z naiwną dosłownością, były dwa ujęcia Wajdy: sceniczne oraz filmowe, to ostatnie drapieżne aż do granic drwiny w niecnocie narodowej i na tle pejzażu wykraczającego poza granice autorskich sugestii, było wreszcie przedstawienie - rekonstrukcja w Teatrze im. J. Słowackiego, zakończone fiaskiem - i mamy znów "Wesele" JERZEGO GRZEGORZEWSKIEGO w TEATRZE STARYM. "Wesele" odnowione, bardzo współczesne a zarazem wykazujące, jak trudno nawet największej pomysłowości inscenizatorskiej oderwać się od... tradycji. Przy czym jest to widowisko niezmiernie oryginalne, pobłyskujące niekiedy urodą teatralną zapierającą dech w piersiach, niewątpliwie duże wydarzenie artystyczne - a przecież nie wolne od potknięć i rysów w zaplanowanym (i zrealizowanym na scenie ) kształcie pamfletowym. Przede wszystkim jest to ogromna - rozprzestrzeniona na salę, a nawet poza jej krąg - ,,chata rozśpiewana", choć owa śpiewność płynie z poszarpanych strun symbolicznego fortepianu, rozbitego na części i cząsteczki przez SCENOGRAFA Grzegorzewskiego, który podpiera (a czasem przysłania) wizję Grzegorzewskiego - REŻYSERA. Więc na scenie królują z prawa i lewa potężne odrzwia z "wybebeszonego"' fortepianu. Ku środkowi prowadzą także drzwi fortepianowe z osadzonymi na "futrynach" smyczkami skrzypiec. Potem znajdą się również, jak ścianki między proscenium a mrocznymi kątami chaty - konstrukcje ze stolarskich pił, przypominające pulpity nutowe. Głęboko w tyle - po prawej stronie, w amfiladzie, przyćmiona izba. Jeśli jednak widz nie usadowi się na wprost sceny - dekoracje pierwszego planu po bokach zasłaniają mu widok i przeszkadzają w śledzeniu akcji na obrzeżu scenicznym. Wskutek tego i Wasz sprawozdawca nie zobaczył, lecz tylko usłyszał np. wypowiedź Nosa, zaś w ogóle nie dostrzegł, że podobno gdzieś tam majaczyły trzy rozebrane nimfy - co zresztą nie wpłynęło na zmianę oceny całości-nie-całości widowiska.
ALE WRACAJMY do scenografii. Odnoszę wrażenie, że choć łączy ona w sposób zamierzony, konsekwentny i wielce pomysłowy wizję Grzegorzewskiego rozbitej śpiewności (ideowej) chaty oraz postaci, które przez nią się przesuwają, coraz bardziej zatracając swą naturalność - to jednak wbrew założeniom polifonicznym, acz zgrzytliwym, tworzą się jakby dwa, nakładane na siebie, lecz odrębne teatry "Wesela". Ten "tekstowy" nie może przedrzeć się przez ów "dekoracyjny" - na skutek czego jeden odbiera drugiemu pełną wyrazistość. A przecież oba zaskakują odkrywczością. Bo wymieńmy choćby takie rozwiązania sytuacyjno-osobowe, jak wejście Księdza prowadzonego niby feretron przez Młodą Parę, tegoż Ksiądza i Żyda trzymanych przez Czepca za nogi, w szamotaninie ruchów i słów - sił ujarzmionych nagle ludową ręką, wirujący stół i arcytrafne wywoływanie duchów przez nowożeńców oraz Poetę, kapitalnie zsychronizowane korowody gości i drużb, a wreszcie - w finale... brak tańca chocholego. "Zastępuje" go otwarcie sali, gdzie w drzwiach zastygają postacie, z okien wdzierają się światła (łuny), a cała widownia przeistacza się w aktorów wielkiego zgromadzenia ludu. Ten sam wariant podczas przemowy Gospodarza: "...lalki, szopka, podłe maski" - wywołuje zamierzony skutek współgry z publicznością, czyli podjęcie dialogu nieustającego o sprawach zawsze ważnych dla społeczeństwa o odpowiedzialności za swój czas i nasze w nim działanie.
GRZEGORZEWSKI, jakby przesądzając sprawę znajomości tekstu sztuki (co zresztą nie jest takie odległe od prawdy w szerokim gronie bywalców teatralnych i młodzieży) nakłada nieraz dialogi jednej pary na rozmowę drugiej uzyskując efektowne brzmienie przegadania podobnych kwestii (o miłości), ale ten chwyt wydał mi się już zbyt efekciarskim pomysłem, burzącym scenę Maryny z Poetą. Natomiast "ustawienie" Gospodarza mówiącego zwyczajnie o walce i sprawie, miało wy miar zderzenia słów wytartych, choć wielkich - z małością tych ludzi, których w odzewie stać tylko na bierność.
Zwykle najwięcej kontrowersji i kłopotów przyczynia akt II, gdzie Wyspiański wprowadza Osoby Dramatu. Czy to wizje podpitych, czy drwiące wyśmianie zawodowych wizjonerów dziejowych odsłon w teatrze narodowym? Prawie każdy reżyser odwołujący się do nowoczesności teatru "ma pomysły" na umotywowanie obecności duchów w "Weselu". Grzegorzewski - po Zamkow - stworzył tu wersję, najbardziej prawdopodobną. I bynajmniej nie odległą od intencji autora, choć okroił poważnie gadatliwość zjaw. Nie odciął się od Chochoła, raczej tradycyjnie wprowadziwszy go na scenę, ale za to zgrabnie ukazał Widmo w obecności Marysi i Wojtka, który przejmuje jakby rolę zmarłego wielbiciela żony. Dobrze i bez zbędnych oracji sprzągł Hetmana z Panem Młodym - w przeciąganiu się plecami złączonych postaci. W sposób naturalny, jak ze strun zerwanych fortepianu, wyłonił Czarnego Rycerza przed rozśpiewanym Poetą, zaś Wernychorze odebrał całą perorę - ograniczając spotkanie do wymiany okrzyków z Gospodarzem: "Jutro? Jutro?". Nie było też przekazywania Złotego Rogu, który - jako rekwizyt własny Gospodarza powędrował zza pazuchy do Jaśka. Grzegorzewski więc wybrnął z tego najtańszym kotsztem artystycznym.
JAK WIDAĆ, przytaczam więcej plusów inscenizacji, aniżeli minusów. Sporo bowiem świeżości przemyśleń zawiera to współczesne, a jednocześnie starające się dochować wierności dramaturgowi przedstawienie w Starym Teatrze. Przemawia też do wyobraźni dzisiejszego odbiorcy swym nie napuszonym stylem pamfletu politycznego i społecznego. Ale ma wyraźne dłużyzny, zwłaszcza w III akcie - i kilka co najmniej "puszczonych" ról. W ogóle jeśli idzie o spektakl premierowy - aktorzy za częsta gubili tekst, a jeszcze częściej nie dochodził on do uszu słuchaczy w pełnym brzmieniu. Rozumiem świadomą dążność do zacierania części dialogów, jako podległych umownej stylistyce bełkotliwości o pryncypiach ideowych w ustach niedoważonych "przywódców" irrealnego zbratania narodowego - lecz sądzę także, iż z tym bełkotem i reżyser, a za nim aktorzy, trochę przesadzili.
W sumie, pomimo zastrzeżeń, jest to widowisko urodziwe i ambitne artystycznie. Przejmujące w wielu momentach i jak najbardziej godne uwagi. Ważne zarówno dla Starego Teatru, jak i dla odbiorcy - bo pokazujące, ile jeszcze ukrytych możliwości niesie twórcze odczytanie tej dziwnej sztuki naszej tragikomicznej szopki narodowej, z której każde nowe pokolenie może czerpać nauki oraz przyczynki do zadumy nad losem górnym i chmurnym.
TEATR zadbał o staranną obsadę aktorską "Wesela". Rzadko zdarza się naszym scenom zapewnić niemal każdej roli tak doborowych wykonawców. I jeśli nawet nie wszyscy wykazali się tu szczytową formą operowania środkami wyrazu artystycznego, to i tak wolno mówić o sukcesie zespołowym. Gdyby nie braki w opanowaniu całości tekstu, można by nazwać kreacją rolę Gospodarza (JERZY BIŃCZYCKI) jakże odmienną od koturnowych ujęć poprzedników. Dużą klasą zabłysnął JERZY TRELA (Jasiek) cwaniacko zagubiony w nieświadomej wielkości zadań parobka, czy JAN NOWICKI - Poeta parodiujący Przybyszewszczyznę we współczesnym wydaniu, albo JERZY RADZIWIŁOWICZ (Pan Młody) nie chcący tworzyć odbitki fotograficznej Rydla na scenie. A Dziennikarz JERZEGO STUHRA - cynik i neurastenik w jednej osobie, rzucający pomost ku widowni nad 70 latami doświadczeń "Wesela". Czy Nos (MIECZYSŁAW GRĄBKA) młody dekadent w karykaturze, i Wojtek (JERZY ŚW1ĘCH) drugie wcielenie Widma, ale w sukmanie, i Dziad STANISŁAWA GRONKOWSKIEGO, pozbawiony krwiożerczości, i Czepiec (TADEUSZ HUK) nie zdemonizowany wójt-zabijaka. To znów Rachel rozpoetyzowana bez szarży i nadużywania właściwości mowy, tak łatwych przez banał akcentów (ANNA POLONY), i skupiona Marysia ELŻBIETY KARKOSZKI, i wspaniale ironiczna w pozie Radczyni (EWA LASSEK) oraz superwdzięczna w przekorze Zosia (ANNA DYMNA), czy rozbuchana drwiąco Maryna TERESY BUDZISZ-KRZYŻANOWSKIEJ. Pannę Młodą grała zbyt może unaiwniona - ale wykazująca już w III akcie interesujące tony - AGNIESZKA MANDAT, soczystą Kliminą była WANDA KRUSZEWSKA. Obsadę dopełniali: MARIA ZAJĄCÓWNA-RADWAN (Gospodyni), ROMAN STANKIEWICZ (Żyd), BOLESŁAW NOWAK (Ksiądz), EWA KOLASIŃSKA (Kasia), MAREK LITEWKA (Kacper), MAGDALENA JAROSZ (Haneczka), ELŻBIETA WILLÓWNA (Czepcowa), KAZIMIERZ BOROWIEC (Ojciec). Jako Osoby Dramatu wystąpili, oszczędnie wtopieni w tło: ALEKSANDER FABISIAK (Widmo), STEFAN SZRAMEL (Stańczyk), TADEUSZ MALAK (Hetman), JERZY FEDOROWICZ (Upiór), BOLESŁAW SMELA (Wernyhora) i najsłabszy z widzianych przeze mnie Chochołów - SOSNOWSKI. Oprawę muzyczną, dobrze stylizowaną pod współczesność, stworzył STANISŁAW RADWAN.