Artykuły

Trzy lata, trzy sceny

- W sposób ewolucyjny, nie - rewolucyjny, będę dążył do tego, co ogłosiłem, gdy zjawiłem się w Katowicach: za trzy lata, na koniec mojego kontraktu, Teatr Śląski ma grać codziennie, i to wieczorem, na trzech scenach. Przy pełnej widowni - mówi TADEUSZ BRADECKI, dyrektor artystyczny Teatru Śląskiego w Katowicach.

Z Tadeuszem Bradeckim [na zdjęciu], dyrektorem artystycznym Teatru Śląskiego im. St. Wyspiańskiego, rozmawia Krzysztof Karwat:

Minęło już kilka miesięcy od momentu, gdy objął Pan kierownictwo artystyczne Teatru Śląskiego. Czy zdążył się Pan już przyjrzeć zespołowi i strukturze organizacyjnej katowickiej sceny?

- Większość aktorów poznałem wcześniej, bo robiłem tu przed laty dwa przedstawienia. Z ciekawością przyglądam się młodym, bo w ostatnim czasie przyjęto sześciu nowych aktorów. Struktura zaś jest podobna do innych teatrów, choć są chwile, gdy łapię się na tym, że tu jest czasem "trochę inaczej". Ale mój wpływ jest i będzie ograniczony, bo naczelnym dyrektorem pozostaje Krystyna Szaraniec.

Czy zatem będą korekty?

- Mogę mówić tylko o tym, co przypisane jest do mojej funkcji. Zmiany już są widoczne, gramy więcej niż w tym samym okresie ubiegłego roku i z lepszą frekwencją. W sposób ewolucyjny, nie - rewolucyjny, będę dążył do tego, co ogłosiłem, gdy zjawiłem się w Katowicach: za trzy lata, na koniec mojego kontraktu, Teatr Śląski ma grać codziennie, i to wieczorem, na trzech scenach. Przy pełnej widowni.

Zamierzenie ambitne, ale - chciałoby sie powiedzieć - naturalne. Niewiele jest w Polsce teatrów tak znakomicie położonych - w samym centrum miasta i regionu. Nikomu nie trzeba wyjaśniać, jak do niego trafić.

- Tego nie jestem pewien. Wie Pan, jak nazywa się ten plac z krzyżującymi się torowiskami tramwajowymi?

Kiedyś był to Rynek.

- To nadal jest Rynek. W godzinach wieczornych ten plac jest pusty. Tego nie da się porównać z innymi podobnymi miastami w naszym kraju. To szokuje. Może to jest ta "śląska specyfika", przed którą wielu mnie przestrzegało?... W każdym razie nie mam poczucia, że jest to środek miasta...

Słyszałem, że to się ma zmienić. Ale Pan zmiany musi wprowadzić zanim przebudowane zostanie śródmieście... Spotykamy się w godzinach popołudniowych, bo dzisiaj od rana bynajmniej nie dyrektorskie funkcje Pan pełnił. Przygotowuje Pan spektakl ryzykowny, skoro ma być grany w śląskim dialekcie.

- Na czym miałoby polegać ryzyko grania po śląsku na Śląsku?

Bo to się rzadko udaje. Nawet gdybym umiał wskazać spektakle, które przyniosły sukces, to i tak uznałbym, że były to wyjątki potwierdzające regułę. W dalekiej przeszłości takich pozycji było więcej, ale to są teatralne ramotki. Pan sięgnął po tekst nieznany...

- Tak, debiutanta dobiegającego czterdziestki. Rdzennego Ślązaka, poety, człowieka nieśmiałego i wrażliwego. Ten tekst powstał wcześniej. To nie była moja inicjatywa. Ale konkretnych planów nie było. Dotarłem do niego i niemal od razu podjąłem decyzję. Tak, nie ma na co czekać - pomyślałem. Dlaczego ja? Bo były takie oczekiwania. Jest pewne ryzyko, bo tekst jest liryczny, nawet tragiczny. Opowiada dzieje ostatnich stu lat Śląska. A te losy wcale śmieszne nie były. To ma charakter ni to lamentu, ni to elegii. To pisał, powtarzam, poeta, który ukrył się pod pseudonimem Jorg Mutz. Sztuka nosi tytuł "Polterabend" (Wieczór kawalerski bądź panieński). To zwyczaj germański, obecny także na Śląsku. Tego dnia pod domem panny młodej tłucze się talerze.

Czy aktorzy nie będą mieli problemów z gwarą? Tylko niektórzy z nich są rodowitymi Ślązakami.

- Można byłoby się uprzeć i zebrać z zewnątrz obsadę złożoną wyłącznie ze Ślązaków. Ale ja przyszedłem do teatru zespołowego i muszę sobie radzić. Tylko jedna osoba jest z zewnątrz. To Ewa Leśniak, która przecież jednak wiele lat występowała w Katowicach. Mam też urodzonego w Gliwicach Macieja Wiznera. No i jestem... ja, urodzony w Zabrzu, do matury wychowany na śląskich podwórkach. Byłem zdumiony, że tak wiele zapamiętałem z gwary, czytając ten tekst. Pojawił się zatem też motyw sentymentalny. To jasne - dla innych będzie to trudne, tym bardziej że autor napisał to w gwarze "mazurzącej". Zobaczymy, na razie na próbach ten język za bardzo nam się przechyla w stronę... gwary góralskiej .

"Polterabend" będzie zatem szczególnym rodzajem przywitania się ze śląską publicznością. Można sobie jednak wyobrazić jeszcze inne rozwiązanie. Mógłby Pan na "dzień dobry" wystawić jakąś swoją rzecz..

- Moje teksty ukazały się wtedy, kiedy się ukazały... Tu i ówdzie były wystawiane. I tyle. Powstanie coś nowego, wtedy zobaczymy. Nie ja jestem tematem numer jeden. Moją ambicją jest dotarcie do publiczności. To mój główny cel. Od trzydziestu lat robię przedstawienia w wielu polskich miastach. W każdym dużym ośrodku najistotniejszą i najliczniejszą częścią publiczności jest młodzież studencka. A w Katowicach tak nie jest, mimo że studiuje tu 80 tysięcy ludzi. Ja do nich muszę dotrzeć, choć wiem, że to się nie uda z premiery na premierę, z miesiąca na miesiąc.

Wiem, że chce Pan także wystawić nieznaną w Polsce sztukę Brytyjczyka Davida Hare'a.

- To "Stuff happens" - trudno przetłumaczalne słowa wypowiedziane przez sekretarza stanu Rumsfelda na konferencji prasowej już po zdobyciu Bagdadu. Padły one jako odpowiedź na pytanie o gwałty i rabunki, do jakich doszło w stolicy Iraku ("Staff" to złagodzone slangowe "shit"). Hare napisał tę sztukę cztery lata temu. Grana jest na całym świecie. To rodzaj teatru paradokumentalnego. Na scenie mamy żyjących polityków: Busha, Blaira, Chiraca, Powella, Rice'a... 28 postaci. Reżyseruje Amerykanin Andrew Paul, który wcześniej sztukę tę wystawił w Pittsburgu. Widziałem tę realizację, bo wystawiałem tam Ibsena. Wzbudziła wielkie zainteresowanie i kontrowersje. Niektórzy uznali "Stuff happens" za sztukę antyamerykańską. Stąd okrzyki na widowni, protesty i niekończące się dyskusje po spektaklach. A przecież Hare nie dodaje do swojej pointy niczego, czego byśmy już dzisiaj nie wiedzieli: inwazja miała być reakcją na arsenały broni masowego rażenia i na koneksje z Alkaidą. Te powody okazały się fikcją. Także w polskim dyskursie publicznym powraca wojna w Iraku jako ważny temat. Mam nadzieję, że tak też oceni to nasza publiczność.

Laco Adamik zdołał się już w ostatnich latach w pełni zaadaptować na Śląsku, realizując serię widowisk w Teatrze Rozrywki i Operze Śląskiej. Co zrobi w Katowicach?

- "Ubu Króla" Alfreda Jarry. Jak wiemy, rzecz, która znowu z polityką (i Polską) się kojarzy. Z Lacem znam się od lat, występowałem w jego spektaklach telewizyjnych. Tym łatwiej się nam rozmawia. To będzie "Ubu Król" śpiewany. Z nową muzyką Stanisława Radwana.

Katowicki zespół zawsze tęsknił do spektakli muzycznych. Aktorzy narzekali, że tak rzadko tego typu widowiska się tu przygotowuje.

- To odpowiedź na te potrzeby. Poza tym już we wrześniu zadeklarowałem publicznie, że będą konstruował repertuar różnorodny.

Czy nazwisko Stanisława Radwana jest sygnałem, że "posiłków" szukał będzie Pan głównie w Krakowie? Dzisiaj wydaje się, że ze Śląska do Krakowa jest bliżej niż kiedyś...

- Tak, to dzięki A 4 niemal jedna aglomeracja. Związki Katowic z Krakowem są naturalne i trwałe. Ale to nie jest tak, że - na przykład - Radwana trzeba tylko z Krakowem kojarzyć. Teatr to instytucja wędrowna. Jeździmy z miasta do miasta, z kraju do kraju. Tak było i tak będzie.

Powiada Pan: "z kraju do kraju"... A czy Pan wie, o czym się plotkowało zanim Pan przyjechał do Katowic?

- ???

Byli tacy, którzy nie podważając Pańskiej nominacji, mówili, że jako teatralny globtroter potraktuje Pan Katowice tylko jako przystanek. I będzie jak na katowickim Rynku. Tu tylko połowa wysiada, reszta się przesiada i jedzie dalej. A zatem jako tako poukłada Pan robotę i wyjedzie do innych miast i do innych krajów...

- Chcę być odpowiedzialny. No i niech Pan pamięta: to był konkurs! Pytanie o stopień związania się z miejscem, w którym miałem pracować, było jednym z pierwszych i najważniejszych. Zadeklarowałem, i to podtrzymuję, że przyjechałem do Katowic po to, by tu być, a nie po to, żeby mnie tu nie było.

Pojawił się niepokój, że Pan wypali gdzieś za Ocean...

- Nie sądzę, by na to pozwolił mi Urząd Marszałkowski... A wobec zespołu byłoby to nieodpowiedzialne i brzydkie. Tak, musiałem swoje projekty odsunąć, a miałem robić w Kanadzie "Kabaret", a w Stanach Zjednoczonych dużego Szekspira. Ale w życiu zawsze tak jest: coś za coś. Nie znaczy to jednak, że na zawsze ktoś mi zakazał pracy poza Katowicami.

Grać codziennie wieczorem na trzech scenach... To wielkie wyzwanie.

- To wiąże się nie tylko z publicznością, ale i z pieniędzmi. Na przykład potrzebna byłaby dodatkowa ekipa techniczna.

W przeszłości bywało różnie. Gdy jedna ze scen rwała do przodu, to na drugiej wiało nudą. I odwrotnie.

- Malarnia na przykład jest sceną bardzo potrzebną. Ale budynek przy Teatralnej czeka na gruntowny remont. Nadal jednak będzie działała, podobnie jak Kameralna, na której przygotowujemy tragikomiczną sztukę Petera Nicholsa "Jeden dzień". To też będzie polska prapremiera. Reżyseruje Bogdan Hussakowski, wieloletni dyrektor teatrów w Opolu, Łodzi i Krakowie. A na Malarni Katarzyna Deszcz sięgnie po kolejną sztukę irlandzką. Po Martina McDonagha, po "Czaszkę z Connemary". Obie premiery w połowie grudnia. Grzegorz Kempinsky - także na Kameralnej - wystawi tekst niemiecki. "Zdobycie bieguna południowego" Manfreda Karge to historia, która mogłaby się zdarzyć na każdej polskiej ulicy, w każdym blokowisku. To rzecz o grupce bezrobotnych, którzy rozpaczliwie szukają jakiegoś pomysłu na życie. Sztuka drapieżna, pełna humoru, myślę, że silnie korespondująca z rzeczywistością. Nieco później - kolejna polska prapremiera. "Koperta, szparagi i seks" Tomasza Mana w autorskiej reżyserii. Rzecz dzieje się współcześnie w dziesięciu stolicach europejskich, od Warszawy po Rzym. Będzie jeszcze "Panna Julia" w reżyserii Krzysztofa Babickiego. I jakaś sztuka w reżyserii Barbary Wysockiej, prawie debiutującej, bo ubiegł mnie Mikołaj Grabowski w Starym. U nas pojawi się na wiosnę.

Plany ciekawe, ale będzie Pan musiał też odtworzyć zdrową atmosferę w zespole. Pan wie, że ostatnio różnie bywało... Czy ślady tego kryzysu Pan wyczuwa?

- Takie aluzje do mnie docierały. Popatrzmy na fakty. Kontrakt mojego poprzednika, Henryka Baranowskiego, skończył się w grudniu ubiegłego roku. Wtedy nawet nie przypuszczałem, że stanę do jakiegokolwiek konkursu. To wszystko jest zatem dawno minioną przeszłością. Tamte napięcia i przesilenia mnie nie dotyczą. Ktokolwiek widział "Wesele" w reżyserii Rudolfa Zioły i jakkolwiek by je nie oceniał, to musi przyznać, że w tym spektaklu pokazał się solidny zespół, który z podniesionym czołem może podejmować kolejne wyzwania i bez lęku stawać przed publicznością. Nie widzę w tym zespole niepotrzebnych i niezdrowych podziałów. Nie słyszę kłótni.

A czy sam będzie Pan wychodził na scenę jako aktor?

- Nie. Tę decyzję świadomie podjąłem wiele lat temu, kiedy zadebiutowałem jako reżyser. Musiałem wybrać. Oczywiście, to miłe, gdy ktoś zadzwoni i zaproponuje mi dwa-trzy dni zdjęciowe w filmie czy telewizji. Ale to jakby inna sprawa.

Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji