Artykuły

A to Polska właśnie - "Wesele" zapisane rytmem

"Wesele" w reż. Anny Augustynowicz z Teatru Współczesnego w Szczecinie na Festiwalu Wyspiański 2007 w Krakowie. Pisze Magda Huzarska w Gazecie Krakowskiej.

Precyzyjnie wystukiwany obcasami rytm, czarne sylwetki poruszające się po scenie niczym w sennym transie. Transie, w który równie dobrze mogliby wpaść uczestnicy klubowej imprezy, dopingujący się tabletką ekstazy. Ale w "Weselu" Anny Augustynowicz z Teatru Współczesnego w Szczecinie, pokazywanym na scenie Starego Teatru w ramach Festiwalu Wyspiańskiego, nie było nachalnych, prostackich przełożeń. Bronowicka chata, pozbawiona kolorowych świateł i barwnych strojów, zyskała, także dzięki scenografii Marka Brauna, bardzo współczesny, acz równocześnie uniwersalny wymiar, sprawiający, że każdy widz mógł swobodnie identyfikować się z postaciami sprzed ponad stu lat.

Już sam fakt niewygaszenia świateł na widowni, sprawił, że stawaliśmy się gośćmi na tym "Weselu"- gośćmi, z którymi dyskutowali bohaterowie sztuki, odrywający się od tańczącego tłumu i swobodnie do niego powracający, by znowu wpaść w rytm zabawy. Rytm, który z jednej strony budował napięcia dramatu, a z drugiej podkreślał muzyczność tekstu Wyspiańskiego. To za sprawą owego rytmu weszłam w ten świat, do którego przyciągnęły mnie także Świetne role aktorów - naiwnego jak dziecko Pana Młodego (Krzysztof Czeczot), nie takiej znów głupiej Panny Młodej (Marta Szymkiewicz), prostacko zakochanego w sobie Czepca (Arkadiusz Buszko) czy niezwykle inteligentnej Racheli w czarnych bojówkach (Małgorzata Klara). Dystans, z jakim wszyscy podchodzili do swoich ról, pozwalał im zwracać się bezpośrednio do widzów. Czynili ich swoimi partnerami w tym pozornym pojednaniu miasta ze wsią, w którym chłopi nie różnią się strojem od panów, i topią się z nimi we wspólnej flaszce i wspólnym pląsie.

Ta część spektaklu płynnie przeszła w kolejną, w której pojawiali się goście z zaświatów. Na zastawioną świecami scenę zaczęły przybywać zjawy, o których nieziemskim pochodzeniu świadczyły anielskie skrzydła. Ich pochód zakończył Wernyhora, grany tu nie przez dziada z długą brodą i lirą, ale znakomitą aktorkę Irenę Jun. Ubrana w czarny sweter usiłowała pobudzić Gospodarza do czynu, dając mu "złoty róg". Tylko że po jej zniknięciu, nagle załamał się rytm przedstawienia. Postaci zaczęły irytować mnie swoją karykaturalnością, jakby reżyserka od tego momentu postanowiła kompromitować swoich bohaterów, wyciągać na światło ich małość, śmieszność i kabotyństwo. Taka interpretacja dramatu sprawia, że przestałam się z nimi identyfikować, do czego prowokowali mnie twórcy przez pierwsze trzy godziny. Emocje opadły, choć powinno być odwrotnie, bo "Wesele" to Polska właśnie, a chocholi taniec jest wciąż naszym narodowym tańcem - czy to nam się podoba, czy nie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji