Artykuły

Molier ciągle żywy

Oba spektakle dzielą nieco ponad dwa miesiące od dnia premiery, różni osoba reżysera i miejsce zaistnienia na teatralnych deskach. Łączy tytuł dramatu i osoba autora, no i jeszcze zainteresowanie krytyki, która oba przedstawienia umieszczała w kontekstach pozateatralnych, doszukując się w historii płynącej ze sceny grepsów komentujących obecną sytuację polityczną. Mowa oczywiście o dwóch realizacjach "Tartuffa": Jacques'a Lassalle'a w Teatrze Narodowym w Warszawie i Mikołaja Grabowskiego w Starym Teatrze w Krakowie.

Podobno nie powinno się porównywać różniących się od siebie zjawisk artystycznych, nawet jeśli buduje je ta sama teatralna materia. Wszak każdemu artyście co innego w duszy gra i każdy inaczej podąża za myślą autora, do czego ma też święte prawo. Tak się jednak składa, że kiedy ogląda się ubrany we współczesny, groteskowy kostium spektakl Grabowskiego, nie można uwolnić się od starszej o dwa miesiące, tradycyjnej wersji Lassalle'a. Kiedy zaś myśli krążą wokół Moliera-klasyka, w głowie tkwi wersja krakowska. Zrodzone mniej więcej w tym samym czasie spektakle istnieją jak rodzeństwo syjamskie. Oblicze jednego odbija się w drugim jak w deformującym lustrze.

Zacznijmy zatem od Lassalle'a. Związany przez kilka lat z Komedią Francuską (był jej administratorem generalnym), chociaż pracuje już nie tylko w innym teatrze, ale również poza granicami kraju, jest nadal wierny tradycji Komedii i poetyce Konserwatorium kształcącego w jej duchu studentów, gdzie był zresztą wykładowcą. Wierność ta polega przede wszystkim na służbie autorowi i zapisanemu na kartach dramatu słowu, które poddaje się interpretacyjnej obróbce. Lassalle podąża za rzędami liter odciśniętych czarnym drukiem, zajmuje się ich brzmieniem, intonacją, tempem, pauzą i zmianą rytmu. W tym, co powiedział autor, szuka nowych sensów i koloru, fraz, które miałyby współczesne brzmienie. Wszak w teatrze słowo ma moc kreacyjną, rodzi postaci i sytuacje, w nim początek i koniec. Toteż wystawiony na scenie Teatru Narodowego "Tartuffe" nie poraził inscenizacyjnym rozmachem, zmianą planów akcji, wykorzystaniem multimediów. Tekst podano w całości, tak jak zrodził się pod piórem Moliera, bez praktykowanych ostatnio skrótów i przeróbek. Również z epoki Moliera były kostiumy i dekoracje. Na czas trwania spektaklu przenieśliśmy się do XVII wieku.

Ascetyczną przestrzeń domu Orgona, przypominającą salon, salę pałacową, a nawet kościół, wyznaczają brązowe boazerie w kolorze czekolady, które łamią wielkie witrażowe okna. Poza kilkoma taboretami pod ścianami nic nie zakłóca miejsca gry. System zamaskowanych w ścianach drzwi i klapek otwiera na inne przestrzenie pałacu, do których prowadzą biegnące tuż za ścianą korytarze. W takim labiryncie toczy się gra w podglądacza i podglądanego. Toteż kiedy Orgon (Jerzy Radziwiłowicz) przepytuje Mariannę (Karolina Gruszka) jak na spowiedzi o tajemnice serca, próbując zrobić w nim miejsce dla Tartuffa, do pokoju wystylizowanego na konfesjonał nagle wkracza Doryna (Beata Ścibakówna). Oko i ucho rodziny pragnie zapobiec zgubnym skutkom czynionej właśnie konfesji. Lassalle doskonale uchwycił tę właściwość świata bohaterów. Wiedzą o sobie tyle, ile zasłyszą lub zobaczą. Człowiek zdejmuje maskę, kiedy jest sam. Wierzą, że podglądany pozwoli uszczknąć trochę prawdy o sobie. Oczywiście prawda o innych jest często prawdą z drugiej ręki. O Tartuffie dowiadujemy się przecież najwięcej, zanim go poznamy, z często sprzecznych relacji mieszkańców domu. Bohaterowie podsłuchują i podglądają się więc nawzajem, choć głównie chodzi o zdemaskowanie wspólnego wroga. W grę zostaje wciągnięty nawet widz, który jest tu przecież największym podglądaczem. Toteż nieprzypadkowo spod jednej z klapek wyłania się co jakiś czas trupio blada twarz służącego Tartuffa. Niezauważony przez domowników, niczym szpieg z Krainy Deszczowców, stale kontroluje sytuację, działa jak oko Opatrzności.

Takich oczu w domu Orgona jest oczywiście więcej. Poza Tartuffem jest i Pani Pernelle (Anna Chodakowska), która już w pierwszej scenie przychodzi, a raczej przyjeżdża na masywnym wózku na zwiady. Twarz pokryta grubą warstwą pudru, ciało zamknięte w pancerz czerni, rozkrzyczana - momentami irytująca, biczując się różańcem, dba, by sznur modlitewny uderzył przede wszystkim służkę; jest tyleż groteskowa, co tragiczna. Nietrudno uwierzyć, że w swoim nieprzejednaniu i zaślepieniu dała się zwieść Tartuffowi. Puder, który ma na twarzy, skutecznie chroni przed głosem rozsądku i opinią, która nie jest jej własną. Jedyną osobą zdolną przeciwstawić się Tarfuffowi i jego knowaniom mogłaby być Doryna, która przejrzała obłudnika na wylot i nie boi się o tym mówić. Co z tego, skoro Doryna jest służącą i chociaż krzyczy dużo i głośno (utrzymujący się na jednym tonie lamet Ścibakówny bywa, niestety, męczący), mało kto jej słucha. Tłucze się więc od ściany do ściany, próbując zdjąć klapki z oczu Orgona. Niestety, jej działania, tak jak zabiegi reszty rodziny, okazują się nadaremne. Niepozorny Tartuffe (Wojciech Malajkat), który bardziej przypomina człowieka bez właściwości niż religijno-obyczajowego tyrana, wdarł się w łaski Orgona i z powodzeniem dzierży władzę w nowym państwie.

Oczywiście, władza uzurpatorska jest tyleż miła, co niepewna. Nie pomogły zabiegi Elmiry (Danuta Stenka), która z narażeniem czci próbowała pokazać Orgonowi paskudny charakter niechcianego gościa. Tartuffe w metodyczny sposób niemalże doprowadził do jej gwałtu. Nie na wiele zdały się też utyskiwania Doryny, która próbowała wzniecić antytartuffowe powstanie. Świętoszek przejął dom i majątek. Jednak w tym miejscu Lassalle posłużył się starym chwytem z teatralnej rekwizytorni - jak za czasów Moliera na scenę wkroczyła władza. Kiedy zwycięstwo obłudnika było bliskie, z balkonu odezwał się królewski posłaniec w stroju muszkietera. Nie pokonały Tartuffe'a działania przeciętnych obywateli, należne miejsce wyznaczyła mu wyższa sprawiedliwość. Spętany, mógł tylko marzyć o niegdysiejszych śniegach lub żałować, że tak nierozsądnie korzystał z sytuacji. Sprawiedliwości stało się zadość. Obłuda została pokonana, a bigot wrócił tam, skąd zapewne przyszedł. Dom przestawił się na dawne tory, zaś Orgon zrozumiał, że sens życia, którego szukał, niekoniecznie trzeba znaleźć przy kościelnej chrzcielnicy.

Rozprawę o obłudzie i ludzkiej słabości do ideologii Lassalle wyłożył w klarowny, prosty, można nawet powiedzieć: elegancki sposób. Siłą spektaklu była nie barokowa scenografia, chociaż przenieśliśmy się w czasy baroku, a płynące ze sceny słowo. Nie przeszkadzały stroje z epoki ani mówione wierszem (chociaż we współczesnym tłumaczeniu) frazy. Molier w starych dekoracjach w wydaniu Lassalle'a okazał się zaskakująco aktualny i żywy. Pospektaklowe komentarze a to przypisywały Panią Pernelle do zrzeszenia właścicielek beretów o powszechnie znanej fakturze, a to "sprawiedliwości" dopisywały człon do pary. Spełniło się powiedzenie, że uniwersalny teatr przekracza czas, w którym dramat został napisany, zwłaszcza jeśli reżyser nie koncentruje się na pokazaniu doraźnych treści.

Zupełnie odmienny w formie był spektakl Grabowskiego. Tu już nie potoczystość Molierowskiej frazy miała z zachwytu przyszpilić do fotela, a, jak mniemam, zabiegi formalne - wmontowane w spektakl etiudy, które przecinając poszczególne sceny, przenosiły je w wymiar niemalże oniryczny. Grabowski zrezygnował z Moliera klasycznego - w piórach, pończochach i perukach. Vermeerowskie wnętrze zastąpił empirowy salonik w mieszkaniu nowobogackich. Szykowną atłasową suknię Elmiry-seksowne ekstrawaganckie kreacje i wywołujące efektowny zgrzyt czerwone buty na wysokim obcasie. Daleko było również bohaterowi granemu przez Krzysztofa Globisza do cieszącego się szacunkiem, chociaż pogubionego w życiu Orgona Radziwiłowicza. Podczas gdy ów rozważał sprawy ducha, również te ostateczne, w końcu znajomość z Tartuffe'em między innymi temu miała służyć, Orgon Globisza zastanawiał się, jak odzyskać władzę w domu i szacunek coraz bardziej obcej mu rodziny.

Kiedy patrzy się na tego przykurczonego nad szklaną herbaty Orgona, właściwie nietrudno zrozumieć, dlaczego zainteresował się przybłędą z ulicy. W domu ignorowany, spychany na dalszy plan (w sprawach rodziny więcej do powiedzenia ma przemądrzały Kleant, grany przez Tadeusza Huka), nawet herbatę pija przy oddzielnym stoliku. Nadmiar cukru w szklance z ekspresówką, którą po powrocie do domu raczy go Doryna (Urszula Kiebzak), ma uzupełnić niedobór słodyczy w życiu. Podobne niedobory szacunku i uwielbienia rekompensuje wiernopoddańczy Tartuffe. Niewesołe jest bowiem życie Orgona. Doryna ignoruje jego polecenia, chociaż zapewnia o szacunku i miłości. Elmira (Katarzyna Gniewkowska), zawsze w ponętnych toaletach, znajduje ciekawsze towarzystwo. Dzieci za nic mają jego zdanie, toteż swoje decyzje musi wymóc krzykiem. Jak słusznie zauważyła Pani Pernelle (Halina Kwiatkowska), dom jest w stanie dziwnego rozprężenia. Wyraźnie ignoruje się tu autorytet ojca.

W taką pustkę idealnie wpasowuje się Tartuffe. Grany przez Zbigniewa W. Kaletę bohater niewiele ma wspólnego z powściągliwym, precyzyjnym w działaniu, przyczajonym do ataku bohaterem Malajkata. Przypomina raczej bezdomnego z dworca albo dziecko-kwiat, które nie zauważyło, że już dawno minęła jego młodość. Długie włosy, tenisówki, a do tego materiałowe spodnie czynią z niego raczej ofiarę kapitalizmu, lekkoducha, któremu się nie udało, a może nawet Mrożkowego Edka, który bocznymi drzwiami wdarł się do rodziny, aniżeli oszusta konsekwentnie realizującego swój plan. Dom, który zaczął "kuleć", stwarza dlań bezpieczną przystań. Na tyle bezpieczną, że Tartuffe odczuwa dużą pokusę, by zająć miejsce gospodarza, przynajmniej w sypialni przy boku Elmiry.

Grabowski zrezygnował z realizmu portretującego świat z fotograficzną namiętnością, chociaż akcja sztuki toczy się w realistycznych dekoracjach; nawet ulepek, który pija Orgon, z pewnością ma smak herbaty. Sceny salonowe zostały przełamane popularnymi motywami muzycznymi i ocierającymi się o groteskę etiudami: taniec Marianny (Katarzyna Warnke) w stylu parodii "Jeziora łabędziego", flirt Walerego (Andrzej Rozmus) i Marianny przypominający sceny z sentymentalnych obrazków. Także nakrycie głowy dziewczyny mogłoby uchodzić za ówczesną stylową perukę. Bohaterowie pojawili się we współczesnych kostiumach, chociaż każdemu z nich towarzyszyło pewne przerysowanie. Marianna, poza chwilami prezentowania własnej nagości, najczęściej chodziła po domu w niebieskim płaszczyku, jakby przed chwilą zeszła z wybiegu któregoś z paryskich domów mody. Elmira, co jakiś czas zmieniając toalety, na koniec założyła czarną koronkową, ekstrawagancką i nieco wulgarną suknię z trenem, z którą kontrastowały czerwone lakierowane buty. Niezmienni w swojej jednostajności pozostali tylko Orgon i Pani Pernelle (Halina Kwiatkowska). Stylowa czerń skutecznie chroniła bohatera przed światem zewnętrznym, czyniąc zeń człowieka idealnie nieobecnego, u którego wszakże pod skorupą obojętności rodzą się niewiarygodne wręcz pomysły. Pani Pernelle pozostała zaś nieco apodyktycznym, surowym sumieniem rodziny.

Zarzucano Grabowskiemu nadmiar kabaretowych chwytów, mnożenie grepsów ponad potrzebę, zbędne okraszanie tekstu niepotrzebnymi wstawkami, które nie przyniosły nowych odczytań Moliera, a zawieszały jedynie logiczny bieg wydarzeń. Można się spierać, czy rzeczywiście w tym przypadku nie było to uzasadnione. Grabowski postawił na farsowy ton komedii Moliera, która na krakowskiej scenie przeradza się w historię znaną z telenoweli. Co prawda trudno tutaj mówić o szeleście papierowych postaci, każdego bohatera można obronić i postawić w stan oskarżenia, każdy przeżywa swoją małą tragedię. Wydaje się jednak, że bez owych udziwnień i zdobień rozegrany w drobnomieszczańskim salonie "Tartuffe" w dość przewidywalny sposób zamknąłby się w poetyce teatru miejskiej nudy. A tak nuda owa została stematyzowana i opatrzona ironicznym komentarzem.

Wiosenne miesiące przyniosły dwie odmienne inscenizacje "Tartuffa". Można się spierać, która lepsza, choć palmę zwycięstwa już dawno zatknięto przy spektaklu Lassalle'a. Klasyka okazała się bardziej współczesna, współczesność natomiast zaczęła trącić myszką. W obu wszakże przypadkach teatr spełnił funkcję komentatorsko-edukacyjną, niczym zwierciadło, które jeszcze w XIX wieku przechadzało się po gościńcu. Przestrzeżono nas przed zaślepieniem i brakiem rozsądku, które niechybnie prowadzą na manowce. Przebiegłość ujawniła się pod maską pokory. Nadmiernie eksploatowana religijność pokazała, że ma w planach inne niż miłe Niebu cele. I faktycznie, po wyjściu z teatru nie trzeba wiele, by się przekonać, że Molier, jak zwykle, ma rację i jest ciągle żywy.

Molier: Tartuffe. Przeł.: Jerzy Radziwiłowicz. Reżyseria: Jacques Lassalle. Współpraca reżyserska: Edward Wojtaszek. Scenografia: Dorota Kołodyńska. Muzyka: Jacek Ostaszewski. Teatr Narodowy w Warszawie. Premiera: 25 marca 2006.

Molier: Tartuffe. Przeł.: Jerzy Radziwiłowicz. Opracowanie tekstu i reżyseria: Mikołaj Grabowski. Scenografia: Magdalena Musiał. Premiera: 10 czerwca 2006.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji